TRIEST I OKOLICE


I. Widoki Triestu:

Czyste powietrze na wznoszącej się drodze. Triest budzi się rześko1: rześkie światło słoneczne nad jego stłoczonymi dachami pokrytymi brunatną dachówką, żółwiokształtnymi, mnóstwo rozpłaszczonych robaków oczekujących wyzwolenia narodowego. Belluomo wstaje z łóżka żony kochanka swej żony: pracowita gosposia krząta się, śliwooka, że spodeczkiem esencji octowej w dłoni… Czyste powietrze i cisza na wznoszącej się drodze: i kopyta. Dziewczyna na koniu. Hedda! Hedda Gabler!

Sprzedawcy ofiarowują na swych ołtarzach pierwsze owoce: zielono cętkowane cytryny, klejnoty czereśni, zapłonione brzoskwinie ze strzępkami liści. Powóz przejeżdża polem wzdłuż płóciennych kramów, szprychy kół wirują w blasku. Z drogi! Jej ojciec i syn jego siedzą w powozie. Mają sowie oczy i sowią mądrość. Sowia mądrość spogląda z ich oczu zadumanych nad uczonością ich Summa contra Gentiles.

Sądzi, że italscy dżentelmeni mieli słuszność, wywlekając Ettore Albini, krytyka z „Secoto”, z fotela, gdy nie wstał on z miejsca, kiedy orkiestra zagrała Marsza Królewskiego. Usłyszała o tym przy kolacji. Tak. Kochają oni swój kraj, kiedy są zupełnie pewni, o który kraj chodzi.

James Joyce

Palazzo della Prefettura w Trieście. Domena publiczna

Dowiedziawszy się, że Tramwaje do Servoli przygotowały dwa nowe wagony, które mają obsługiwać dodatkowo linię między Campo Marzio i Servolą2, zaprosiłem pewnego cudzoziemca, który przebywał właśnie w Servoli z wizytą, do obejrzenia najwspanialszej rzeczy w naszym mieście, to jest udoskonalonej linii tramwajowej. Cudzoziemiec był trochę zaniepokojony, jako że, śledząc nieuważnie wiadomości z Triestu, sądził, że jest to Tramwaj sunący z dużą szybkością. Ale skąd! U nas dba się o to, by szyny zdążyły pokryć się pyłem i rdzą. Tutaj się nie sunie, tu posuwa się do przodu bardzo statecznie.

Na Tramwaj czekaliśmy długo. Nie było ani dodatkowych wagonów, które dla osiągnięcia większej szybkości kursują pojedynczo, ani, co zresztą oczywiste, wagonów, które przyjeżdżają z Boschetto i są o wiele cięższe.

Potem, gdy już Tramwaj przyjechał, siedzieliśmy sobie wygodnie aż do wieczora. Mój „obcokrajowiec” wypalił mi wszystkie papierosy. Przyglądając się uważnie drodze — do czego go zachęcałem — zobaczył tę rzecz niezwykłą, jaką są nasze szyny wystające pół metra ponad ziemię. W swojej ignorancji sądził, że wybrzuszyły się z braku nacisku z góry. Tłumaczę mu, że to nie tak, że to teren obniżył się, wydeptany przez wędrujących tędy pieszych, bardzo licznych na linii Tramwaju do Servoli.

Pierwszy przystanek: Wytłaczarnia Oliwy. Uważam, że rozrywką dla mojego gościa będzie opowieść o historii Wytłaczarni, jej licznych pożarach, których byłem świadkiem, perypetiach jej kolejnych dyrektorów. Opis jej różnorodnych produktów, szczególnie „różnorodnych” w czasie wojny. Potem znajduję inny temat: historię licznych bomb, jakie spadły w tej okolicy. Nie daj Boże, żeby tak Tramwaj zatrzymał się tu jeszcze dwa lata temu. Potem rozmawiamy o balistyce i o lotnictwie. O różnicy między Tramwajem a samolotem.

Konduktor mówi, że to Tramwaj z Boschetto musiał się spóźnić. Może w mieście jest rewolucja, a my sobie tutaj tak spokojnie siedzimy. Jest gorąco, ale jeden ze współpodróżnych opowiada, jak zimno było w tym miejscu osiem miesięcy temu i to nam przynosi pewną ochłodę. Niemniej, żeby Tramwaj odciążyć, zdjęto zasłonki.

Drugi przystanek: Lloyd. Tutaj mogę dać dłuższy upust moim żalom triesteńczyka, bo na przystanku Lloyd nie ma już Lloyda. Z przyzwoleniem konduktora wysiadamy z wagonu i mamy okazję obejrzeć olbrzymie zakłady i rozprostować nogi. Wieża zbudowana jest z kamienia z Istrii. Historia Istrii, którą stąd też możemy zobaczyć. Historia, której towarzyszy widok terenów, na których się rozgrywa, jest bardzo pouczająca. Z tego przystanku widać Taiano. Orografia naszego regionu. Groty. Postumia, San Canziano itp. Potem, z braku innych tematów, znowu historia z bombami. Na szczęście spadały wzdłuż całej trasy.

Trzeci przystanek: Campi Elisi. Urocza nazwa. Morze i widok te same co przy Lloydzie. Cudzoziemiec rozmyśla nad możliwością zbudowania hoteli przy poszczególnych przystankach. Dyskusja nad cenami dostępnymi dla naszych kieszeni. Konduktor uprzedza, że Dyrekcja, której — jak widać – nie brak wagonów, zamierza przeznaczyć niektóre z nich na restauracje i wagony sypialne. Rozczarowanie cudzoziemca, który myślał już, że się wzbogaci na linii Tramwaju do Servoli. Przyznaje jednak, że to tramwaj idealny dla cudzoziemca pragnącego poznać dogłębnie okolicę.

P.S. Z Servoli dostałem anonimowy list, którego autor protestuje przeciwko nazywaniu „Tramwajem do Servoli „tramwaju, który kończy trasę ponad kilometr od tego przedmieścia. Ale cóż ja na to poradzę, skoro sami servolanie przez tyle lat godzili się z faktem, że wagony mają wypisaną z przodu nazwę ich rodzinnej miejscowości? Stało się i nie ma już na to lekarstwa. Musimy do naszych kwiatków dołączyć i Tramwaj.

Mój anonim mówi, że ten Tramwaj jeździ właściwie po Trieście i dodaje: „Oczywiście, my tu w Servoli wiemy, co się o nas w Trieście opowiada, ale w Trieście nie wiedzą, co my mówimy o tych z Miasta”.

Italo Svevo

Carso, jakże jesteś surowe i dobre!3 Nie masz spokoju i leżysz nagie pod lodem i słońcem sierpnia, moje carso, spękane i strudzone biegiem ku linii gór, które są twoim celem; ale góry się kruszą, dolina zamyka, potok znika pod ziemią.

Całą wodę wchłaniają twoje szczeliny; suche porosty szarzeją na białych skałach, oczy błądzą niepewnie w sierpniowym piekle. Nie ma wytchnienia.

Moje carso jest surowe i dobre. Każde źdźbło jego trawy przebiło skałę, by wyrosnąć, każdy kwiat poił się żarem, by się rozwinąć. Dlatego jego mleko jest zdrowe, a jego miód pachnący.

Carso nie ma miąższu. Ale każdej jesieni nowy brunatny liść próchnieje w jego wgłębieniach, a cienka warstwa czerwonawej ziemi ma jeszcze zapach kamienia i żelaza. Jest wieczne i wciąż nowe. Od czasu do czasu otwiera się w nim spokojna dolina, gdzie wypoczywa jak dziecko pośród czerwonych brzoskwiń i prętów unoszących kolby kukurydzy.

Leżąc na twoim łonie, słyszę, jak w głębi płynie woda zebrana z twoich otchłani, woda wspaniała i zimna, która niesie twe młodzieńcze zdrowie ku morzu i miastu.

Cieszę się, że woda z twoich grot wpływa prosto w dobroczynne kanały. Lubię tutejsze kobiety, które, ściskając w zębach, w obawie przed borą, węzeł chustki, schodzą grupkami do miasta z wielkimi niklowanymi bańkami mleka na głowie. I białą smużkę świtu, i jutrzenkę płonącą boleśnie w zadymionym powietrzu miasta.

Tutaj panują porządek i praca. W strefie bezcłowej o szóstej rano zziębnięty pilot dyżurny, z oczami zamglonymi od nocnego czuwania, wita strażnika z kluczami, który otwiera narzędziownię. Wielkie woły, brunatne i czarne, ciągną powoli puste wagony ku parowcom, które przypłynęły wieczorem; a gdy wagony są już na swoim miejscu, dziesięć minut po szóstej, po hangarach rozchodzą się tragarze. Każdy ma w kieszeni fajkę i kawałek chleba. Brygadier wchodzi na rampę, wokół niego tłoczy się ponad dwustu mężczyzn. z wysoko uniesionymi kartami pracy, krzycząc, by ich przyjęto. Brygadier wyrywa, wybierając pośpiesznie, tyle kart, ile mu trzeba, po czym odchodzi z przyjętymi. Inni rozchodzą się znów w milczeniu. Na parę minut przed wpół do siódmej mechanik w niebieskiej bluzie wchodzi na schodki dźwigu i otwiera ciśnienie wody; wreszcie, na końcu, podskakując i łoskocząc, nadjeżdżają wozy, długie platformy towarowe. Pomarańczowe słońce zalewa szarą, równą linię magazynów. Słońce świeci jasno nad morzem i miastem. Na nadbrzeżach Triest budzi się, pełen ruchu i barw.

Podnoszą kotwice nasze wielkie parowce płynące do Salonik i Bombaju. A jutro lokomotywy załoskoczą na żelaznym moście nad Mołdawą i wraz z Elbą wedrą się do Niemiec.

I my także usłuchamy naszych praw. Będziemy podróżować niepewni i pełni nostalgii, gnani niecierpliwymi wspomnieniami, które z żadnym z nowych miejsc wiązać się nie będą. Skąd przybyliśmy? Daleko jest ojczyzna, zniszczone gniazdo. Więc ze wzruszeniem i miłością wrócimy do naszej ojczyzny, Triestu, i zaczniemy wszystko na nowo.

My kochamy Triest za niespokojnego ducha, jakim nas obdarzył. Triest wyzwala nas od naszych drobnych cierpień i przyjmuje za swoich, brata z każdą ojczyzną, o którą się walczy. Wychował nas na ludzi walki i obowiązku. I chociaż dzięki płodom ziemi z Afryki i Azji, które swoim towarem wypełniają jego magazyny, dzięki jego Giełdzie, gdzie telegrafy z Turcji czy Portoryko wystukują powoli nowe podstawy bogactwa, dzięki jego uporczywej woli życia, jego duszy udręczonej i odpornej świat pozna czym może być wola, błogosławimy Triest za to, że żyć nam kazał bez chwili spokoju i sławy Kochamy cię i błogosławimy, bo choćby nam przyszło umrzeć w twoim ogniu, będziemy szczęśliwi.

Wyruszymy w świat cierpiąc razem z tobą. Bo my kochamy nowe życie, które nas czeka. Życie twarde i bolesne. Musimy cierpieć i milczeć. Musimy żyć samotnie w obcych miastach, gdzie zazdrość budzi woźnica klnący w języku, który wszyscy wokół rozumieją, i chodząc smutnie wieczorem pomiędzy nieznajomymi twarzami, które nie wiedzą nawet o naszym istnieniu, unosić wzrok ponad nieprzeniknione domy, z tłumionym płaczem i radością. Musimy cierpieć w ramach naszych nędznych ludzkich możliwości, niezdolni ukoić płaczu siostry, ani nakłonić do dalszej drogi towarzysza, który odsunął się na bok i pyta — Po co?

Ach, bracia, jakby to było pięknie, gdybyśmy mogli być dumni i pewni siebie, cieszyć się własną inteligencją, z młodzieńczą siłą kłaść pokotem bujne łany, wiedzieć, przewodzić i mieć! Ale my, skrępowani dumą, z sercem palącym od wstydu, wyciągamy do was rękę i prosimy, byście byli dla nas sprawiedliwi, tak jak my staramy się być sprawiedliwi wobec was. Bo my was kochamy, bracia, i mamy nadzieję, że i wy nas pokochacie. My chcemy kochać i pracować.

Scipio Slataper

Wokół zamku Duino. Domena publiczna

II. Kawiarnie literackie:

W trakcie pewnej rozmowy w gronie przyjaciół pisarz André Pieyre de Mandiargues, poproszony o wypowiedź na temat Triestu, o którym wcześniej wspomniałem, przywołał taki oto jego obraz, moim zdaniem nader szczególny i nie mniej prawdziwy: — Jest to miasto, które ma dwa oblicza — powiedział — przeciwstawne jedno względem drugiego: oblicze letnie i oblicze zimowe4. W lecie Triest jest miastem południowym, ośrodkiem śródziemnomorskim, kąpieliskiem: jednym słowem, nadmorską miejscowością Południa. W zimie natomiast jest miastem Północy.

To dwojakie oblicze Triestu, południowe i północne, wyraźnie rozgraniczone dzięki zmianom pór roku pozwala rzucić światło na pewne strony silnie skontrastowanego charakteru jego mieszkańców; dodatkowo tłumaczy także sukces jego kawiarni; sukces, którego źródło i natura także są podwójne.

Rzeczywiście, triesteńskie kawiarnie, przestronne i przytulne niczym clubs, w zimie są typowo zimowe i nordyckie, dają ciepłe schronienie każdemu, kto chce sobie zrobić krótką lub dłuższą pauzę w zajęciach dnia, w towarzystwie grupy przyjaciół lub samotnie, czytając włoskie i zagraniczne gazety, przeglądając czasopisma lub ilustrowane tygodniki, które zawsze się tam znajdują; w lecie natomiast, dopasowując się do innego oblicza miasta o dwóch twarzach, obrastają rozstawionymi na zewnątrz stolikami, krzesłami i parasolami i stają się kawiarniami najzupełniej letnimi i południowymi, nieomal kąpieliskowymi.

Poza tym, w Trieście kawiarnie przyciągają z o wiele większą mocą niż gdzie indziej. Dlaczego? Dlatego, że w gwałtowne i lodowate dni, kiedy wieje bora, rzeczą zbawienną i rozkoszną jest schować się tam od czasu do czasu (a było tak jeszcze bardziej dawniej, kiedy nie jeździło się samochodem), i dlatego, że na wiosnę, w lecie i na początku jesieni rozpościerające się szeroko szeregi stolików przed głównymi kawiarniami, a zwłaszcza tymi z widokiem na morze, dzięki śródziemnomorskiej urodzie zatoki stanowią pokusę nie do odparcia nie tylko dla turystów, ale także, przede wszystkim, dla triesteńczyków: to właśnie oni, siadając na słońcu, kiedy jest jeszcze słabe, lub w cieniu, gdy zaczyna już przypiekać, lubią urządzać sobie codziennie coś w rodzaju wakacji, nie ruszając się z miasta.

Z tych dwóch naturalnych powodów, zimowego i letniego (być może ważniejszych niż wpływ wiedeński, o którym tyle się mówi), w Trieście było zawsze bardzo dużo kawiarni, a ich powodzeniu dopiero od niedawna zaczęła zagrażać rozprzestrzeniająca się wszędzie moda na bary. Można powiedzieć, że przez sale i salki kawiarni (swego czasu wpływ wiedeński na ich kształt i wystrój był jednak oczywisty, niezależnie od tego czy wnętrza z kanapami z czarnej skóry odpowiadały gustom wyraźnie dziewiętnastowiecznym, czy też urządzone były w stylu secesyjnym), a także pomiędzy wystawionymi na zewnątrz stolikami przepływało, mniej więcej przez stulecie, całe życie Triestu.

Życie, a więc także historia. Były tam kawiarnie zdecydowanie polityczne (do jednych uczęszczali patrioci i elementy społecznie postępowe, do innych Austriacy i konserwatyści); były kawiarnie prawie zamknięte, zastrzeżone dla oficerów i wysokich funkcjonariuszy austriackich oraz ich rodzin, były takie, w których tłumnie gromadzili się wykonujący wolne zawody i parający się handlem mieszczanie (jak Caffè degli Specchi, gdzie od czasu do czasu bywał także Felice Venezian, przywódca partii liberalno-narodowej); były kawiarnie starych przedsiębiorców (jak Caffè del Tergesteo) oraz inne, którym ton nadawała młodzież i sportowcy; na koniec były tam, i to może liczniejsze niż gdzie indziej z powodów, które już wymieniłem, a także ze względu na towarzyskie usposobienie triesteńczyków, kawiarnie literackie.

Dziś, kiedy wielki okres literatury triesteńskiej, po śmierci wybitnych jego przedstawicieli, zaczyna otaczać aureola, która za parę lat stanie się niemal mistyczna, warto być może wymienić te kawiarnie, które kolejno stanowiły miejsce ich spotkań.

Po pierwsze, do której z tych kawiarni mógł zaglądać Stendhal, kiedy między 1830 a 1832 rokiem był konsulem Francji w Trieście? Około połowy XIX wieku triesteńscy literaci bywali w Caffè Tommaseo, najważniejszej w owych latach, mimo że istniała już także Caffè Stella Polare; jest więc dość prawdopodobne, że mniej więcej dwadzieścia lat wcześniej pojawił się w niej przynajmniej parę razy konsul Beyle-Stendhal. Kawiarnię Tommaseo, usytuowaną na samym brzegu, tuż obok kościoła greckokatolickiego, tę samą, która pierwotnie nazywała się Tommaso, od imienia właściciela (przechrzczono ją imieniem wielkiego Dalmatyńczyka w 1848 roku, w tym samym czasie Stella Polare została przemianowana na Caffè Gioberti), upamiętnił na słynnym obrazie Vittorio Bolaffio. Aluzję do tego malarza zawarł w zakończeniu wiersza La brama Umberto Saba („w nabożnym skupieniu wyciąga rękę — niecierpliwie drżącą, by barwić swe płótna”). Natomiast pod koniec XIX wieku najliczniej uczęszczanym przez intelektualistów i irredentystów miejscem spotkań była Caffè ai Portici di Chiozza, położona na skrzyżowaniu, które stanowiło jednocześnie jeden ze strategicznych punktów miasta podczas bitew, wcale nie bezkrwawych, a niejednokrotnie tragicznych, między włoskimi demonstrantami a austriacką policją. Caffè ai Portici di Chiozza upodobali sobie trzydziestoletni Italo Svevo i jego najbliższy przyjaciel, malarz Umberto Veruda i nieraz spędzali tam razem długie nocne godziny. Dzisiaj ta kawiarnia już nie istnieje, ponieważ budynek, w którym się mieściła, ładny, dość niski dom z równie niskim, wspartym na kolumienkach podcieniem na parterze (który, jak mówiono w Trieście, był a volti), wyglądającym, jakby upływem czasu zagłębił się nieco w ziemię i sprawiającym wrażenie cokolwiek klasztorne, został zburzony po I wojnie światowej, a na jego miejsce wzniesiono stojący tam obecnie wysoki gmach.

W przededniu wojny włosko-austriackiej pewna grupa literatów, o czym wspomina Silvio Benco w swoim dziele Ostatnie lata panowania austriackiego w Trieście, zbierała się w Caffè al Municipio przy Piazza Grande, dziś Piazza dell’Unità, na parterze gmachu ratusza, a więc dokładnie naprzeciwko morza, które jednak wówczas nie było stamtąd widoczne, ponieważ zasłaniały je drzewa ogrodu znajdującego się pomiędzy Pałacem Namiestnika a siedzibą towarzystwa Lloyd. Kiedy, już po przyłączeniu do Włoch, zmieniono nazwę Caffè al Municipio na Caffè Garibaldi, właśnie ona stała się najsłynniejszym miejscem spotkań triesteńskich pisarzy w okresie poprzedzającym śmierć Itala Sveva we wrześniu 1828 roku. Oprócz Sveva bywali w Caffè Garibaldi Umberto Saba, Virgilio Giotti i Giani Stuparich oraz kilkoro ich przyjaciół; przychodził tam także należący do innego ugrupowania Silvio Benco, w owym czasie najsławniejszy triesteński pisarz, a właściwie jedyny pisarz z Triestu, który zyskał sławę, chociaż zaczynał już narastać, po artykułach Montalego i Crémieux, rozgłos wokół Sveva.

Pamiętam, że kiedy jeszcze byłem chłopcem, gdzieś około roku 1924–1925, ilekroć zdarzało mi się spędzić wieczór przed kryształowymi szybami Caffè Garibaldi, nie mogłem się powstrzymać, by nie rzucić okiem do ostatniej sali, na prawo, gdzie pod wielkim i pięknym portretem Garibaldiego w ujęciu en pieds i w czerwonej koszuli, dostrzegałem kilku panów. Wtedy jednak nie słyszałem jeszcze nazwisk ani Itala Sveva, ani Umberta Saby; mój wzrok przyciągała jedynie chuda i brodata twarz Silvia Benca, który zawsze o stałej porze znajdował się w tym miejscu.

Jak opowiada Giani Stuparich w książce wspomnień Trieste nei miei ricordi, literaci opuścili Caffè Garibaldi nagle, kierując się odruchem solidarności ze starym kelnerem, którego zwolniono z pracy. Jeśli dobrze pamiętam, kawiarnia ta zakończyła żywot kilka lat później, po tym jak jakiś ówczesny przedstawiciel władz miejskich, pragnąc zainstalować windę do swojego prywatnego użytku w należącym do miasta budynku, doprowadził do jego uszkodzenia. Dzisiaj, obok wejścia do windy i oddziału banku, w tym co pozostało z części w jakiej mieściła się najsłynniejsza triesteńska kawiarnia literacka (jak się wydaje, bywał tam także James Joyce), znajduje się wejście do małej sali, w której miasto organizuje wystawy artystyczne i historyczne.

W 1929 i w latach następnych, kiedy zacząłem przebywać w towarzystwie Umberta Saby lub Gianiego Stuparicha (obydwu, mimo że obracali się w odmiennych kręgach, w pewien sposób łączyła wspólna przyjaźń, z Virgilem Giottim), spotykaliśmy się przede wszystkim w Caffè Nazionale, przy Piazza dell’Unitŕ, i w Caffè Stella Polare, na rogu via Dante i Kanału. Saba lubił wpadać, choćby w pośpiechu i na chwilę, do mleczarni Waltera, która mieściła się przy via San Nicolò, naprzeciwko jego antykwariatu; od czasu do czasu zaglądał jednak dla odmiany do pobliskiej Caffè Stella Polare, żeby spotkać się z Giottim albo z córką Linuccią, którzy już na niego czekali, albo żeby poczekać na nich. Pojawiał się tam niekiedy również profesor matematyki Guido Voghera, czyli domniemany Anonim Triesteński, autor Il segreto. (Saba nazwał go w jednym z sonetów ze zbioru Autobiografia „dobrym Guido Vogherą”, ja jednak pamiętam, że mimo całej swojej dobroci potrafił on sprawić wygłaszanymi przez siebie sądami, że Saba wychodził z siebie, że, jak to mówią w Trieście, zalewała go żółć). Te spotkania odbywały się między południem a godziną pierwszą, to znaczy wtedy, kiedy Saba opuszczał swoją księgarnię, żeby wrócić do domu, i nigdy nie uczestniczył w nich Giani Stuparich. Pewnego razu Virgilio Giotti powiedział mi tam, że James Joyce też chodził do Caffè Stella Polare, co wydaje mi się bardzo prawdopodobne z uwagi na to, że była to kawiarnia znajdująca się najbliżej Berlitz School, w której uczył. (Niemniej uważam, że Joyce musiał być bywalcem nie tylko licznych kawiarni, ale i szynków.)

Natomiast w Caffè Nazionale spotykaliśmy się latem, około siódmej wieczorem, przy stoliku wystawiony na zewnątrz, a dokładniej, stojącym tuż za drzwiami wejściowymi, przy ścianie. Dość często zaglądała tam z nami pani Delia Benco, autorka Creature i Ieri, a także pisarze przejazdem w Trieście, jak Giovanni Comisso czy Gianna Manzini. Tymczasem mąż pani Delii, Silvio Benco, był dominującą osobowością innego ugrupowania, skupiającego dziennikarzy i uczonych.

Możliwe, że Caffè Nazionale była w owych latach jedynym miejscem spotkań Saby i Stuparicha; uczestniczyli w nich oprócz mnie i Giottiego, dwaj czy trzej inni wspólni przyjaciele z dawnej grupy Sveva. Ale Saba, który dawniej (jak można wnioskować chociażby z wiersza Due felicitŕ), otoczony czwórką lub piątką przyjaciół, był stałym kawiarnianym bywalcem, przychodził tam z nami coraz rzadziej, aż w końcu, kiedy przenieśliśmy się do Caffè della Stazione przy Piazza della Libertà, a jeszcze później, tuż przed wojną, do Caffè Tommaseo, znajdującej się stosunkowo blisko jego księgarni — przestaliśmy go widywać zupełnie.

— Wiesz, dlaczego już nie przychodzę do kawiarni — próbował mi pewnego razu wytłumaczyć — nie przychodzę, bo teraz nie mogę już z nikim rozmawiać. Mogę tylko nauczać albo sam się uczyć: mistrz, albo uczeń. Ale nasi przyjaciele buntują się, jeśli chcę ich uczyć tego, co wiem, a z drugiej strony nie ma niczego takiego, czego mógłbym nauczyć się od nich. Absolutnie niczego. — Czynił w ten sposób aluzję do rzeczy, o której dobrze wiedziałem, a mianowicie do faktu, że uważał się za mistrza w dziedzinie znajomości spraw ludzkich, nie tylko dlatego, że pomagała mu w tym intuicja, ale także ze względu na swoją wiedzę psychoanalityczną. I zaraz rzeczywiście dorzucił: — Jeden jedyny człowiek na świecie mógłby mnie czegoś nauczyć. Zrozumiałeś, kto taki? Zygmunt Freud.

Pier Antonio Quarantotti Gambini

Palazzo dell’Unità w Trieście. Domena publiczna

III. Włoski odcień czerni i szarości:

Muri, 21 kwietnia 1950

Droga, kochana Pani Maryjko5,
Wczoraj upłynęło 10 lat od kiedy przyjechałem do Muri i moi tutejsi przyjaciele przysłali mi z tej okazji skrzyneczkę pomarańczy, orzechów i czekolady. Zdaje się, że wypadnie mi zaprosić na lampkę wina przedstawiciela gminy i policji kantonalnej.

Przyjechałem tu przez 10 laty z Belgradu przez Zagrzeb, Lublanę, Triest i Mediolan. W dwóch ostatnich miastach miałem po kilka godzin czasu, z których skorzystałem dla obejrzenia rzeczy i ludzi. Faszyści czuli się już wówczas niepewni. Jedyną opozycyjną lub raczej niezależną od reżimu gazetą był wówczas „Osservatore Romano”, organ Watykanu. W kioskach nie było go, ale jakoś prawie każdy miał go w kieszeni i rozwijał ostentacyjnie na widok faszystów w czarnych koszulach i szarych mundurach naśladujących SS-manów. W Monfalcone, gdzie w dokach budowano właśnie jakiś olbrzymi statek, do naszego przedziału wsiadł umundurowany faszysta z żoną w żółtym palcie ze sztucznej wełny. Młody człowiek siedzący naprzeciw rozwinął natychmiast wielką płachtę „Osservatore”, a pozostali pasażerowie zaczęli wymieniać wyraziste spojrzenia. Tylko o mnie nikt nie wiedział, po której stronie się znajduję, zaczęto mi się więc przyglądać z pytającymi minami. Kiedy uśmiechnąłem się do młodzieńca patrzącego zza gazety, zaczął się jakiś ruch pełen gestów i spojrzeń, jak gdyby miano wyrzucić faszystę przez okno. Myślałem już, że zostałem wplątany w jakąś niedorzeczną historię, ale — jak zwykle we Włoszech — wszystko skończyło się pokojowo. […]

Triest wyglądał na wpół wymarły z powodu nieustającego kryzysu pod włoskim panowaniem. Dopiero w Mediolanie mogłem się lepiej przyjrzeć faszystom. W gruncie rzeczy była to wielka szajka próżniaków. […] Ale i władza Benita była złudzeniem. Mógł wynieść hultajów na sam wierzch, ale hultajstwo pozostało we Włoszech takie samo, jak je przed stu laty opisał Manzoni w I promessi sposi, leniwe i malownicze. Bunt łapserdaków i świszczypałów włoskich dał mi wówczas wiele do myślenia i, jako zjawisko powtarzające się w historii, daje do myślenia i dziś.

Jerzy Stempowski

IV. Kilka adresów: Joyce, Saba

Od 1905 do 1919 roku, w regularnych odstępach czasu, „Giacomo-Jamsey-Jim” przeprowadza się sześciokrotnie: via San Nicolò 30 (tak, tuż nad przyszłą „norą” Saby)6, via Giovanni Boccaccio 1, via San Nicolò 32 (stąd chodzi na nabożeństwa do pobliskiej cerkwi), via Vincenzo Scussa 8, via Donato Bramante 4 (pod jego oknem na fasadzie domu znajduje się rzeźba przedstawiająca głowę Neptuna), via Sanità 2.

Tutaj pracuje na Dublińczykami, tworzy Giacomo Joyce’a i wiersze, rozmawia o swoich mieszkaniach i cenach za lekcje angielskiego, przygotowuje wykłady, słucha pewnej triestanki, mruczącej jak kot „w nerwowym, wiedeńskim włoskim”, pisze stosy listów, uczy się miejscowego dialektu, walczy z daleka o wydanie swoich utworów, martwi się czekającymi go procesami i wszelkimi sposobami próbuje zdobyć pieniądze. Tutaj pada słynne zdanie: „Objaśniam Szekspira potulnemu Triestowi”.

Frank Venaille

Nazajutrz wczesnym rankiem zszedłem do holu, gdzie wyjeżdżający podróżni płacili rachunek, wyszedłem z hotelu i niespodziewanie stanąłem przed Libreria Antiquaria Umberto Saba7. Księgarnia przy via San Nicolò 30 była jeszcze zamknięta. Traf (cóż za słowo!) chciał, że tak oto znalazłem się w miejscu, o którym obsesyjnie rozmyślałem w Paryżu. […]

„W 1919 roku — pisał Saba — przechodząc któregoś dnia ulicą S. Nicolò, po raz pierwszy ujrzałem, czy raczej zauważyłem tę ponurą norę. Pomyślałem sobie wtedy: «Jaki smutek, gdyby los kazał mi spędzić życie w tych czterech murach». Nie wiedziałem, że było to ostrzeżenie albo przepowiednia”.

W tym właśnie miejscu Saba miał mieszkać, pracować, zarabiać na życie i wyzwolić w sobie pisarza. Tutaj nauczył się rzemiosła. Tutaj nabawił się „odcisków na opuszkach palców wskutek dotykania zakurzonych książek”. W ciężkich latach faszyzmu będzie się czuł bezpiecznie, z dala od rasistowskich prześladowań, w owym „schronieniu, dość dobrze osłoniętym przed megafonami”. Tak, przyjechałem do Triestu, by zobaczyć to miejsce, tablicę pamiątkową i księgarnię, pielgrzymując tu zbyt pospiesznie, jak pospiesznie rzuca się kwiaty na grób, po czym idzie się płakać gdzieś dalej, w innej alejce cmentarza.

Tutaj mieszkał i pracował Saba, człowiek, który wiedział, co znaczą słowa: „nieszczęście”, „lęk”, „udręka”. Posłuchajcie: „martwi żądają od martwego martwych książek” — to prawda, że wiele dałoby się powiedzieć o tym innym, bibliotecznym cmentarzu! […]

Frank Venaille

V. Spacery

Stali długą chwilę na tarasie Sant’Andrea, patrząc na morze spokojne i granatowe pod rozgwieżdżonym niebem jasnej, lecz bezksiężycowej nocy8. Aleją poniżej przejechał wóz i w wielkiej ciszy hałas kół na nierównym terenie długo jeszcze do nich docierał. Zabawiali się nasłuchiwaniem coraz cichszego dźwięku, póki nie roztopił się w ogólnej ciszy, i sprawiło im przyjemność, że obydwoje przestali go słyszeć w tej samej chwili. „Nasze uszy są bardzo zgodne” — powiedział Emilio z uśmiechem. […]

Spotykali się zawsze na dworze. Obnosili swą miłość po wszystkich podmiejskich ulicach Triestu. Po pierwszych spotkaniach porzucili Sant’Andrea, gdzie zbyt wielu było ludzi, i na jakiś czas upodobali sobie drogę do Opiciny, wysadzaną gęstymi kasztanami, szeroką, samotną, powoli, prawie niedostrzegalnie pnącą się do góry. Zatrzymywali się przy fragmencie murku, który obrali za cel swych spacerów tylko dlatego, że przysiedli na nim za pierwszym razem. Całowali się długo, mając u stóp miasto, nieme, martwe, podobnie jak morze, które stąd wydawało się tylko wielką połacią tajemniczej, niewyraźnej barwy: w bezruchu i ciszy, miasto, morze i wzgórza zdawały się jedną całością, jednolitą materią, ukształtowaną i zabarwioną przez jakiegoś dziwacznego artystę, podzieloną, pociętą liniami wyznaczonymi przez żółte punkty — uliczne latarnie.

Światło księżyca nie zmieniało barw krajobrazu. Nie dając przedmiotom blasku, wyostrzało ich kontury i okrywało świetlną powłoką. Pod rozciągającą się nieruchomo bielą barwy spały odrętwiałe, mroczne i nawet w morzu, które teraz pozwalało dostrzec swój wieczny ruch, bawiąc się srebrem na powierzchni, kolor milczał, spał. Zieleń wzgórz, wszystkie kolory domów pozostały ciemne i światło na zewnątrz, niewchłonięte, obce, przesycające powietrze, było białe, nieskalane, bo nic się z nim nie łączyło.

Italo Svevo

Jak w każdym szanującym się parku, w Ogrodzie Miejskim znajdują się hermy i popiersia triesteńskich sław9, o których wieść przekraczała nieraz granice miasta i szła w świat. Rozsiane po alejach, pod platanami i kasztanowcami, szacowne głowy potwierdzają przewagę wzniośle pojmowanej kultury nad chaosem lasu, który otacza i wchłania, nawet jeśli zajmuje tak ograniczoną przestrzeń. To przede wszystkim światło poszerza przestrzeń za sprawą zmiennego natężenia, jak gdyby wychodząc z alei na plac albo z gęstwiny wkraczało się w czas zróżnicowany; tam, gdzie jest więcej gałęzi, wieczór już zapadł, prześwit natomiast lśni w przezroczystym poranku, a pod sklepieniem z gałęzi powietrze nabiera barwy podwodnej, złotawej zieleni. Wyjść z parku, wyłonić się z miasta to wypłynąć na powierzchnię głębokiej wody.

Popiersia emanują spokojem, dają poczucie bezpieczeństwa, ich uroczyście pedagogiczna natura nie zna owej zagadkowej melancholii otaczającej, w samotności parków, nawet najbardziej banalne posągi. Ale w Ogrodzie przeznaczonym dla dzieci i ich zdrowej edukacji nie ma milczących, osłupiałych bogiń, syren dali i nicości, a jedynie uczciwe popiersia godnych szacunku, porządnych obywateli, budujące przykłady zalet moralnych dla dzieci i młodzieży. Szczególnym autorytetem i godnością odznaczają się głowy z marmuru. Wąsiska Riccarda Pitteriego, poety, czupryna Riccarda Zampieriego, dziennikarza, albo cytra i laur Giuseppe Sinica, muzyka, składają się na wizerunek dziewiętnastowiecznej ojcowskiej przyzwoitości, baczącej, aby wszystko odbywało się jak należy. Wyrzeźbione później i bardziej oszczędnie wystylizowane głowy z brązu są także bardziej dyskretne, nie potrzebują idealnego podium, z którego miałyby dominować nad światem, ale maskują się, jak głowa Giottiego, podobna do małego ptaka ukrytego w listowiu, pozostając w zgodzie z jego pełną skromności poezją.

Jest także Joyce, w kapeluszu na głowie i pince-nez, słusznie umieszczony za ekranem letniego kina na świeżym powietrzu, świadczy to bowiem o jego namiętności do „kinematografu”, którą żywił w Trieście na równi z paroma innymi namiętnościami, na przykład do knajp i dialektu, tak współbrzmiącego z monologiem wewnętrznym i brzuchomówczym pomrukiem Historii. Lata spędzone w Trieście i na pisaniu Ulissesa, kawiarnie, miasto, ani piękne, ani brzydkie, niejednorodne i przejmujące jak życie, lekcje angielskiego, udzielane urzędnikom i kupcom, nieświadomym, że użyczają twarzy i gestów nowoczesnej Odysei, rodzina i dzieci, szalet publiczny na piazza delle Poste, gdzie zapada decyzja o wydaniu Muzyki kameralnej. List do Sveva z 5 stycznia 1921 roku, gdzie jest mowa o powieści Ulisses, czyli o synu greckiej matki-morza, co stanowi najlepszą definicję książki, obejmującą literaturę XX wieku i ma coś wspólnego z wątpliwą szacownością owych przedsiębiorczych kobiet z kolonii greckiej w Trieście, a także, mniej lub bardziej, z każdą matką i każdym morzem, greckim czy nie, płodnym łonem mitu, macicą cywilizacji, z której przychodzą na świat bękarty, wypominające potem sobie własne pochodzenie — także Maria Teresa, która doprowadziła do rozkwitu ów adriatycki port, gdzie przybywają ludzie najróżniejszego pokroju i gdzie łączą się i mieszają rozmaite narodowości, jest Wielką Matką.

And Trieste, ah Trieste, ate my liver. To również miasto, które psuje ci krew, podobnie jak Irlandia, edypalne, niezapomniane łono, kuszące mirażem szczęścia, aby natychmiast go rozwiać, każe mówić o sobie nieustannie źle, ale w każdym razie mówić o sobie nieustannie. Dla tego nauczyciela angielskiego, który wieczorem w knajpie, podpity, a może nie tylko, posyła do diabła kompleks Edypa, Triest jest anachronizmem i nebeneinander, plażą, na którą morze wyrzuciło odpady Historii, gdzie wszystko i przeciwieństwo wszystkiego współistnieje ze sobą blisko, irredentyzm i wierność cesarstwu habsburskiemu, włoski patriotyzm i niemieckie oraz słowiańskie nazwiska, Apollo i Merkury. W tym cul de sac Adriatyku Historia jest kłębkiem pogmatwanych nici.

To sąsiadowanie trywialności i wzniosłości jest hybrydą życia i psuje krew, ale i rozgrzewa serce, Joyce staje się więc poetą owego gorącego życia, poetą klasycznym i konserwatywnym — mimo językowej rewolucyjności — spadkobiercą wielowiekowej tradycji, głoszącym aktualność jej wartości, takich jak świętość ciała i jego więdnięcie, małżeństwo i prokreacja, dom i rodzina. Jeśli inni wielcy pisarze XX wieku — jak Svevo — opowiadają o niepokojącej odysei człowieka zmieniającego własną, tysiącletnią fizjonomię, Joyce snuje opowieść o człowieku, który się nie zmienia i który pod koniec dnia wraca do domu, do tej samej, co zawsze, tożsamości. Pojedyncze słowa Joyce’a zaskakują czytelnika, ale jego opowieść go pociesza, spełnia jego oczekiwania, opowiada mu raz jeszcze historię, którą on już zna i której chce wysłuchać na nowo. Do tego nadają się znakomicie również triesteńskie przekleństwa. Przynajmniej, a raczej przede wszystkim, na papierze. Kiedy Svevo używa w rozmowie jakiegoś grubego słowa, Joyce, oburzony, zwraca mu uwagę, podkreślając, że coś podobnego można napisać, lecz nigdy wypowiedzieć.

Popiersie Joyce’a mruga porozumiewawczo, prawdopodobnie cieszy się, że popiersie Pietra Kandlera, wybitnego historyka habsburskiego Triestu, stoi naprzeciwko szaletów. Popiersie Gianiego Stuparicha opatrzone jest napisem: „Order za zasługi wojenne — Pisarz”, w przypadku zaś Slatapera wspomina się tylko, nie wiedzieć czemu, o orderze. Slataper jest duszą Triestu, odkrywa go i wymyśla; marzy o brzasku duchowego rozwoju dla miasta wtedy, kiedy chyli się ono ku upadkowi i z zapadającego mroku wydobywa światło i blask prawdziwego świtu. Tworzy kulturę triesteńską, głosząc, że Triest nie ma tradycji kulturalnych; spisuje akt duchowych narodzin, a zarazem diagnozę śmierci i nieobecności. […]

Popiersia i hermy w Ogrodzie to nagrobne posągi. Slataper ginie, i inni wraz z nim. Ci, co go przeżyją, umierają w inny sposób: aby zapomnieć o tym nieznośnym odkryciu, stają się kustoszami owej wiedzy, owej szarości, którą pragnęli niegdyś pokonać, a którą teraz chcą odtworzyć niczym mur chroniący ich przed zielenią. Zostają dyrektorami liceów, uprawiają filologię klasyczną, zakładają zasłużone towarzystwa naukowe do badań nad dziejami ojczystymi, bywają w muzeach oswajających nieład egzystencji; eksprorocy cierpień związanych z kulturą starzeją się, marząc o napisaniu wielkiej księgi o życiu, aby następnie zacząć żyć, albo skrywają ruiny tego marzenia pod pokrywą uczonych rozpraw i bibliografii. Kto znalazł się raz wśród zieleni, umiera, jak Dafne uciekająca przed Apollinem, kto zdąży się cofnąć, barykaduje się za murem w pogardzanej niegdyś szarości. Tymczasem dziecko niosące rybkę minęło rząd popiersi i zbliża się do jeziorka. Ogród jest obietnicą, ale i cmentarzyskiem prawdziwego życia.

Claudio Magris


Od kilku lat Triest zmienia wygląd. Wiele budynków w centrum10, szczególnie Assicurazioni Generali, jest restaurowanych, a fasady, odnowione i oczyszczone z czarnego nalotu czasu, odsłaniają elegancki tynk, piękne secesyjne fryzy, neoklasyczne tympanony u okien. Nigdy przedtem nie zdawałam sobie sprawy, że mieszkam w fascynującym miejscu, również z architektonicznego punktu widzenia, i teraz często, kiedy spaceruję po ulicach, nie patrzę tylko na przechodniów albo na witryny sklepów, ale celowo spoglądam w górę. Odkrywam nowy wymiar miasta, jego balkony, lizeny, frontony i dachy, nad którymi otwierają się, niczym w lustrze, szerokie drogi nieba.

Dziś, wzdłuż nabrzeży, mozaiki budynku Prefektury lśnią złoto, a wzgórza Carso górują nad miastem, błyszczą od zielonych i świeżych pączków. Również wiatr, chłodny i niosący rozmaite dźwięki, przynosi czasami zapach i zapowiedź nowego kwitnienia, być może odległego, być może na dnie morza.

Marisa Madieri

Chodziłem do opustoszałego portu. Patrzyłem na pordzewiałe kadłuby statków11. Lepiej teraz rozumiałem obsesję wiatru, który przenika całą twórczość Quaranottiego Gambiniego, zwłaszcza jego wiersze: „Kiedy wyje bora”, „Dmij, bora”, „Urodzeni wśród wiatrów”, „Wiatr mego kraju”, „Wracały podmuchy”. Czułem niepokój poety, który lękał się, że bora go porwie i uniesie precz z ojczystej ziemi. Chodziłem do portu. Oczyma wyobraźni widziałem, jak Valery Larbaud przybywa tu na statku w niedzielę „prawie tak srogą jak niedziele niemieckie”, a później szybko ucieka przed wiatrem, który zapędza człowieka do hotelu, „w poszarzałym ubraniu, z czerwonymi, piekącymi oczami”. […]

Bora jest istotną częścią triesteńskich nastrojów, pragnień i nostalgii. I może dlatego Saba, który przyjaźnił się z socjalistami i marksistami, pozwolił sobie włożyć w usta komunisty to prowokacyjne — dziś słynne — zdanie: „Nawet klimat można zmienić”. Tymczasem w mieście jest zimno i hula wiatr. Muzykant z dziurami w płucach poszedł sobie, znikł, nie jemu dałem moje liry. Późnojesienny wieczór. „Gołębie jak śnieg na placach, między bryłami pałaców z żółtego, matowego kamienia, mieszanina włoskich nazw ulic, słowiańskich nazwisk na szyldach i niemieckich napisów na gmachach i pomnikach”. Barnabooth też tu kiedyś trafił. […]

Później, na molo, patrząc na Bressanę, Borino i Oriona, statki wypływające do greckich i jugosłowiańskich portów, rozmyślałem o osobliwych losach tego miasta.

Franck Venaille

Triest, Canal Grande. Domena publiczna

VI. Kanał

Szedł wzdłuż Kanału w stronę morza12, ale zwolnił kroku, aby objąć myślą dwa rzędy łodzi, stojących ciasno jedna przy drugiej po obu stronach, dziobem do nadbrzeża, niczym zęby dwóch długich barwnych grzebieni… Raz jeszcze spojrzał na zieloną, niegdyś oleistą wodę, usianą resztkami skrzynek i nadgryzionymi ćwiartkami arbuzów pływającymi w pobliżu mostu, wtedy żelaznego; niedaleko stamtąd znajdowała się mansarda, gdzie mieszkali jego dziadkowie. Ujrzał siebie, jak wchodzi do nich na górę ciemnymi, krętymi schodami, i przypomniał sobie, że w ich kuchni czuł się jednocześnie swojsko i obco. Zdał sobie sprawę, że nie da się złożyć tych wszystkich obrazów w zadowalającą syntezę, w mozaikę, która mówiłaby sama za siebie. A jednak czuł pewną satysfakcję, że tak wiele stron poświęcił losom związanym z handlarzami zieleniną, zatoczkami morza, neoklasyczną fasadą i złotymi kopułami Św. Spiridona.

Może ktoś kiedyś zdoła nakreślić pełniejszy ich obraz, któryby zawierał odbicia w wodzie budynków przypominających weneckie motywy, a także, niestety, ten bardziej mroczne drugi plan, który reżim faszystowski nazwał nieszporami triesteńskimi przez analogię do nieszporów sycylijskich, to znaczy masakry wojsk króla Andegawańczyka, pod pretekstem, że czarne koszule z Triestu zaatakowały obcych tak, jak niegdyś wyspiarze Francuzów. Zapomnieli dodać, mądrale, że jeśli istotnie można porównać Triest z włoską wyspą, to tylko dlatego, że miasto otacza, tuż za rogatkami, ziemia słoweńska.

Boris Pahor

VII. Hala rybna (Pescheria)

W Trieście, prawie w samym środku wybrzeża, wznosi się budynek, którego charakterystyczna sylwetka od 1913 roku odbija się w morskiej wodzie13.

Stosunkowo niska i wydłużona budowla z kwadratową wieżą, na prawym końcu zwieńczona kopułą, wyróżnia się wśród nielicznych tutejszych konstrukcji kolorem i osobliwą formą.

Dla pokolenia, którego dzieciństwo przypadło na lata powojenne, to szczególne miejsce było źródłem wielkich przeżyć. Liczne przyjemne wspomnienia mają za epicentrum „halę rybną”, przez starych ludzi uparcie nazywaną „nową”, ku zdumieniu dzieci, którym owa hala wydawała się „wiekowa”.

W latach pięćdziesiątych i jeszcze na początku sześćdziesiątych chodziło się kupować ryby do Pescheria „grande”, czyli hali „centralnej” (budynek ma wiele nazw, często bardzo malowniczych ze względu na jego architekturę, przypominającą nieco kościół). Dla dzieciaków to była przygoda, więcej: przygoda przygód, bo podczas takiej wyprawy wszystko się mogło przydarzyć.

Wiedząc, że czekają je emocje i niespodzianki, za wszelką cenę chciały towarzyszyć matkom czy babciom, które wybierały się na brzeg morza, żeby kupić dobrą rybę — jak wszystkim wiadomo, tylko tutaj można taką dostać.

Pierwsza część przygody polegała na tym, żeby dotrzeć do Pescheria. To brzmi niedorzecznie, ale trzeba wiedzieć, że w owym czasie kursował wzdłuż wybrzeża pociąg towarowy z legendarną liczbą drewnianych wagonów i dymiącą lokomotywą, którą mało komu z dzieciarni udawało się zobaczyć, ponieważ zatrzymywała się kilka metrów przed halą rybną i bez końca stało się czekając przed barierą, jaką tworzył konwój.

Moment, kiedy pociąg ruszy, był nie do przewidzenia, i tak czy siak trwał krótko, ale nikt prawie nie rezygnował, wszyscy cierpliwie czekali, podczas gdy najodważniejsi, w każdym wieku, wdrapywali się do pociągu, który był otwarty w wielu miejscach, żeby wysiąść z drugiej strony, zyskując na czasie. Zdarzało się, że pociąg znienacka ruszał i ci, co wsiedli, nie dążyli wysiąść: musieli czekać na nowy postój albo dojechać do stacji końcowej. […]

Z prawej strony hali rybnej znajdowało się, tak jak i dzisiaj, cudowne akwarium, jednym z jego lokatorów był sympatyczny Marco, pingwin, którym radowali się i duzi i mali. Kiedy było ładnie i pingwin był w dobrym humorze, strażnicy puszczali go wolno: kręcił się przy wejściu do akwarium, przyjmując nieustające dowody czułości.

Hala rybna była więc ważnym miejscem spotkań, nie tylko ze względu na targ, ale i wielki ruch ludzi i rzeczy krążących wokół niej i urozmaicających spacery triesteńczyków, nawet w dni świąteczne.

W upalne letnie popołudnia nie chodzi się już dziś na spacer i nikt już nie podziwia szczególnej urody fasady Pescheria, wychodzącej na błyszczące oślepiającym blaskiem morze. Nie ma już tej nierzeczywistej wprost ciszy, przerywanej jedynie krzykiem mew i krótką wymianą zdań między rybakami naprawiającymi sieci.

Pozostała jedynie nostalgia za przeszłością, która ucieleśnia stara hala rybna ze swoją wieżą zegarową — żaden z zegarów nie wskazywał właściwej godziny. Jest ona może jedynie odbiciem, jednym z najdroższych, najsłodszych, lecz tylko odbiciem pewnej części życia, które bezpowrotnie minęło.

Elena Bizjak Vinci

VIII. Getto

Około 1860 roku triesteńskie getto było jeszcze w pełnym rozkwicie, nieodległe od swoich odrażających korzeni14. Żydzi, którzy urodzili się bądź przenieśli na zewnątrz getta, choć od półwiecza zrównani z innymi obywatelami, uwolnieni od specjalnych podatków i specyficznego, upokarzającego traktowania, nie zawsze umieli przezwyciężyć wrodzoną niechęć do obcowania w życiu codziennym z „gojami”: bali się ich (więc i nie znosili). […]

Wyobrażali sobie chętnie, że poza gettem nadal trwają prześladowania, które ustały od dobrych paru dziesiątków lat, a w tym jedynym austriackim porcie handlowym nigdy nie miały miejsca, gdyż tutejsza ludność zbyt była południowa, żeby się zarazić nordycką chorobą antysemityzmu. Toteż gdy tylko otworzyły się bramy getta, najlepsi z Żydów, ci wolni od wszelkich przesądów i strachu, z miejsca zajęli najważniejsze i najbardziej lukratywne stanowiska. Dzięki potędze nagromadzonych pieniędzy lub też z racji pragmatyzmu właściwego rasie, która przejawia może najwięcej idealizmu w handlu i największy zmysł handlowy w idealizmie, objęli kierownictwo banków, towarzystw ubezpieczeniowych i linii okrętowych. W owym czasie gmina żydowska każdego dnia wzbogacała się o nowych członków, skuszonych rozwojem handlu, który na oczach przemienił dawne rybackie miasteczko w ogromny, tętniący życiem dom towarowy. I wielu przybyszy z bliskiego Lewantu, którzy wylądowali na molo San Carlo w podartym ubraniu i czerwonym fezie na głowie, może z listem polecającym do rabina czy jakiegoś starego filantropa za cały majątek, widywało się po kilku latach, a czasem miesiącach w garniturze i kapeluszu na ceremoniach religijnych w trzech bożnicach obrządku włoskiego, niemieckiego i hiszpańskiego: dwie z nich służyły wiernym z getta we właściwym słowa znaczeniu, trzecia znajdowała się na pobliskiej via del Monte. Ale plebs żydowski — ci co nie mieli dość inicjatywy, żeby się oderwać od swego handelku — nadal uwijał się w barakach przy piazetta zwanej delle Scuole Israelitiche albo na parterze wilgotnych domów i lupanarów starego miasta. Niektóre z owych nie większych niż komórka sklepików zgromadziły gigantyczne kapitały i dla nowej generacji stały się one legendą. Prowadzono tu głównie handel wymienny starzyzną, sprzedaż i kupno używanych sprzętów i ubrań. Dziś ten przemysł niemal znikł, a jego ostatni aktorzy są starsi i mniej liczni niż weterani epopei Garibaldiego. Klientami byli przeważnie Słowianie z okolicznych wsi oraz marynarze z Ilirii i Dalmacji: rekruci potrzebujący walizki, żeby w niej pomieścić skromny dobytek; majtkowie chcący zamienić znoszone ubrania i zdarte buty na ubrania trochę mniej znoszone i buty trochę mniej zdarte. Kradzieże, kombinatorstwo i lichwa praktykowane tu były nie częściej i nie ostrzej niż gdzie indziej, ale bardziej otwarcie, bardziej — by użyć niewłaściwego określenia — „w świetle dziennym”, przy czym handlarze wykazywali zręczność graniczącą ze wzniosłością i zdumiewającą znajomość psychologii i fizjologii swoich ofiar.

Umberto Saba

Johann Weikhard von Valvasor, Zamek Duino w 1679. Domena publiczna

IX. Zamek w Duino

Zamek Duino pod Nabresiną
28 grudnia 1911 [czwartek]

Droga Lou,
Korzystam teraz z gościnności w tym starożytnym, potężnym zamku15 (obecnie jestem tutaj zupełnie sam) i czuję się trochę jak więzień, nie można inaczej w tych olbrzymich murach. Ale paromiesięczny pobyt tutaj przyda mi się w tym moim niepraktycznym, nieuporządkowanym życiu. Nie wiem nic, co się dzieje na zewnątrz, i nie chcę wiedzieć.

Duino pod Nabresiną
10 stycznia 1912 [środa]

Droga Lou,
Jeśli się uda, prawdopodobnie zostaną tutaj aż do wiosny, choć ani dom, ani klimat mi nie odpowiadają; te ciągłe zmiany, to bora, to znów sirocco fatalnie działają na moje nerwy, wyczerpują mnie, źle znoszę i jedno, i drugie. Jednakże zawsze, kiedy zliczam dobre strony tej mojej przystani, wychodzi z tego tak wielka cyfra, że muszę się uważać za szczęśliwego, mogąc tu przebywać. W moim obecnym stanie ducha każde miejsce byłoby dla mnie ciężkie do zniesienia, ale nie wszędzie mógłbym znaleźć w mej sytuacji tak pewny grunt jak tu. Szkoda tylko, że Natura tu prawie niczym mnie nie darzy, nawet morze pozostawia mnie obojętnym, jakby ta głupia austriacka wielojęzyczność pozbawiała tutejszy krajobraz jego jedynego w swoim rodzaju, własnego wyrazu. Nie mogę wprost opisać, jak nie cierpię wszystkiego, co austriackie. Tęsknię za Neapolem, albo też pragnę godzinami brodzić w głębokim śniegu, w lesie, a potem pić razem z Tobą tę cudowną kawę. Ale musi pozostać tak, jak jest.

Bądź zdrowa. Pisałbym z rozkoszą jeszcze z rok (ale: osiem bitych stron — cóż Ty na to powiesz?).

Rainer Maria Rilke


W grudniu 1911 roku zaczęła się dla Rainera Marii Rilkego16 długa samotna zima. Nadal był zniechęcony, pozbawiony natchnienia. Drobne, znakomite wiersze, które spływały mu czasem spod pióra, bynajmniej go nie zadowalały, nie traktował ich poważnie. Czy kiedykolwiek zacznie na powrót tworzyć?
Bóg go opuścił…
A w połowie stycznia ukazała się Pierwsza Elegia. Jeśli się nie mylę, było to 23 stycznia: z poranną pocztą przyszła mała paczuszka i ujrzałam przed sobą turkusową okładkę kupioną kiedyś w Weimarze: Dolce color d’oriental Zaffiro.
Do Pierwszej Elegii dołączony był krótki list.
Jak wyrazić moją radość i zachwyt!
Rainer Maria Rilke opowiedział mi później, jak ta Elegia powstała. Nie spodziewał się tego, co miało nastąpić, choć wspomniał w którymś liście o nadlatującym słowiku. Może usłyszał daleki śpiew, który — zdawało się — zamilkł. Ogarnął go wielki smutek, sądził, że i ta zima minie bez rezultatów.

I oto któregoś ranka dostał nudny, urzędowy list: zapragnął uwolnić się od niego jak najprędzej, skończyć wreszcie z masą pilnych spraw i skomplikowanych liczb. Tego dnia wiał silny wiatr i zupełnie niebieskie morze pokryte srebrną siatką mieniło się w słońcu. Rainer Maria Rilke zszedł w dół do bastionów ciągnących się od wschodu na zachód ku zatoce i połączonych ścieżką biegnącą u stóp zamku. Strome skały wysokości około dwustu stóp wrzynały się w morze. Rainer Maria Rilke szedł szybko przed siebie, nie zważając na wichurę, zatopiony w myślach, układając w głowie odpowiedź na list, jaki otrzymał. Szedł zatem w milczeniu, nie zatrzymując się, szybko, szybko, gdy nagle przystanął w pół kroku: w wyciu wichru usłyszał wołający go głos, głos gdzieś z bliska szepczący mu do ucha te słowa:

Któż, gdybym krzyknął, usłyszałby mnie
z zastępów anielskich
(tłum. M. Jastrun)

Trwał bez ruchu, nasłuchując. Co to? — spytał cicho… Kto idzie?
Wyciągnął notes, który nosił zawsze przy sobie, i zapisał te linijki, a zaraz potem kilka dalszych: formułowały się jakby same z siebie…
Kto przyszedł?… Wiedział wówczas… Bóg.
Bardzo spokojnie wrócił na górę do pokoju, odłożył notes i odpowiedział na urzędowy list.
Wieczorem Elegia była gotowa. A wkrótce później powstała druga — Elegia Aniołów.
Mówił mi często, jakie to było nadzwyczajne, że wszystkie pierwsze wersy pozostałych Elegii powstały tej właśnie zimy w Duino.

Dwa czy trzy tygodnie spędził w Wenecji, po czym wrócił do Duino. Ale przerwał rozpoczęte studia: podręczniki historii Muratoriego, Froissarta i innych wróciły do biblioteki; chciał skorzystać z tej przerwy, żeby podreperować zdrowie. Ja wróciłam do Duino pod koniec kwietnia, Kassner 1 maja. Spędziliśmy niezapomniany wieczór w wielkiej, wysoko sklepionej sali, skąd kamienne schodki prowadziły w dół do baszty; słońce zaszło, niebieskie, spokojne morze stopniowo ciemniało w zapadającym zmierzchu. Rainer Maria Rilke przeczytał nam dwie Elegie, a gdy noc zapadła, zadeklamował ów nieopisany i nieprzetłumaczalny wiersz, w którym czuć podmuch burzy, oddech nocy i ogrom…

Uraltes Weh’n vom Meer.

Nikt z nas nie był w stanie odezwać się słowem, długi czas siedzieliśmy, milcząc bez ruchu w zapadających ciemnościach.

Nadszedł wreszcie rok 1922, który miał przynieść urzeczywistnienie dzieła…
Byłam w Wiedniu, kiedy przyniesiono mi list od Rainera Marii Rilkego. Nie jestem grafologiem, ale trzymając w ręku nieotwartą jeszcze kopertę, krzyknęłam: „Cóż to się stało… Wielkie szczęście spotkało Seraphico, spójrz tylko na ten adres! Tak! Czuję to, wielkie szczęście!”.

Stojący przy mnie mąż zaczął się śmiać: „Otwórzże ten list! Zobaczymy!”.

Otworzyłam list z 11 lutego 1922 i przepisuję go tu dokładnie tak, jak został napisany:

„Nareszcie,
Księżno,
Nareszcie! Błogosławiona chwila, o! jakże błogosławiona, w której mogę Pani zaanonsować, na ile sam się orientuję, zakończenie

Elegii

DZIESIĘCIU

Od ostatniej, wielkiej, rozpoczętej niegdyś w Duino —
Żebym kiedyś u granic strasznego przejrzenia radość i chwałę zaśpiewał przyzwalającym aniołom.
— od tej, którą zawsze uważałem za ostatnią, jeszcze drży mi ręka. Przed chwilą, 11-go, o szóstej wieczór, została ukończona.

Przez ostatnich parę dni niewysłowiony huragan, burza w mózgu, jak niegdyś w Duino. Wydawało się, że moje ciało i tkanki, że wszystko we mnie się rozpada. Nie mogłem myśleć o jedzeniu, Bóg wie, kto mnie żywił…
Ale teraz
Jest — jest — jest
Amen.
Więc po to wszystkie przejścia, wszystkie cierpienia, tak, i oto co było konieczne, tylko to.
Jedną Elegię zadedykowałem Kassnerowi, całość należy do Pani, Księżno, do nikogo innego.
I będą się nazywać Elegie duinejskie.
W książce nie będzie dedykacji (gdyż nie mogę Pani ofiarować czegoś, co od początku do Pani należało), lecz tylko: Własność…”
A na koniec listu dodał:
„Niech Pani nie myśli, Księżno, że to z lenistwa nie przepisałem i nie posyłam nowych Elegii. Byłbym zazdrosny o tę lekturę, jestem absolutnie pewien, że to ja powinienem przeczytać je Pani po raz pierwszy.
Kiedy? Mam nadzieję, że wkrótce!”.

Maria von Thurn und Taxis

Zamek Miramare. Domena publiczna

X. Zamek w Miramare

Odległy od miasta17, niewidoczny z biegnącej wzdłuż brzegu szosy, choć ta, ukryta w dwóch tunelach, przecina otaczający go park, zamek w Miramare, mimo że wydaje się całkowicie odcięty od życia Triestu, to jednak uczuciowo do niego przynależy, stanowiąc wyraźny, nieuchronny punkt odniesienia. Jeśli natomiast wybierzemy drogę morską lub zapuścimy się samochodem w głąb istryjskiego wybrzeża, jego jaskrawo odcinająca się biel ukazuje się jako pierwszy, natychmiast rozpoznawalny element całej zatoki, która z kolei z żadnego innego miejsca obserwacji nie rysuje się tak wyraziście, jak z wielkiego, wychodzącego na zachód witrażowego okna zamku.

Maksymilian dobrze zatem wybrał mały półwysep Grignano, aby tam uwić, między 1856 a 1860, swoje „gniazdko miłości”. Cieszył się nim wraz z Carlottą na długo przed ukończeniem budowy, zadowalając się korzystaniem z parteru, i opuścił je ostatecznie cztery lata później, w 1864, kiedy to zgodził się przyjąć koronę cesarza Meksyku, skąd powrócił martwy po trzech zaledwie latach.

Historia ciąży nad tą pełną uroku, niewyszukaną budowlą, wypełnia ją złowrogimi echami i odblaskami, bezustannym, przytłaczającym poczuciem obecności bezlitosnej nemezis. Znacznie się do tego przyczynił Carducci swoją odą barbarzyńską z 1878; toskański poeta nie waha się wywoływać w niej duchów o wiele odleglejszych, posuwając się wręcz do przekształcenia łagodnego brata Franciszka Józefa w kozła ofiarnego hiszpańskiego podboju. Prawdę mówiąc, istniały wszystkie niezbędne elementy, pozwalające utkać wokół nieszczęsnej drogi młodej królewskiej pary najbardziej ponury z dramatów; dość pomyśleć o okrutnym epilogu całej historii, o dwudziestosiedmioletniej Carlotcie, która postradawszy zmysły na wieść o rozstrzelaniu małżonka, zobojętniała na wszystko, wróciła na krótko do Miramare, a w końcu umarła na zamku w rodzinnej Belgii w wieku osiemdziesięciu pięciu lat, w czasach, gdy w Europie narastały już faszyzm i nazizm. […].

Kiedy przemierzamy amfiladę sal i salek, z których te ostatnie wyznaczane są przez bastiony, odnosimy zaskakujące wrażenie, że oto znaleźliśmy się w rezydencji wysokogórskiej, usytuowanej z dala od morza, za to bliżej rodzinnych stron Habsburgów, co potwierdzają ogromne jelenie rogi, groźnie wiszące nad sienią. Ale arcyksiążę, wicekról Lombardo-Wenecji, następca Radetzkiego, a później naczelny dowódca floty austriackiej, był także zapamiętałym podróżnikiem; pociągał go zwłaszcza Wschód, i właśnie ze swoich morskich wycieczek czerpał inspirację do górnolotnych utworów prozą i wierszem, które jednak umiejscowione są w Miramare. Owa druga, i bardziej mu właściwa natura, przejawia się z wielką siłą w zamiłowaniu, z jakim umeblował swoje prywatne apartamenty jakby chodziło o wygodną kajutę na statku, a w innych miejscach urządził kąciki z dekoracjami o wątpliwym pochodzeniu perskim i chińskim.

Mimo to nawet w sali bawialnej, w licznych pokojach przygotowanych dla czułej małżonki, która podobnie jak on lubiła pisać i malować, w sypialni młodej pary (są tam ukryte w ścianie drzwiczki, pozwalające ukradkiem dostać się do łazienki i do toalety), zwraca uwagę ta sama surowa i niewyszukana prostota, która panuje w intymnych pomieszczeniach Hoffburga Franciszka Józefa. Obrazy zawieszone na ścianach mają znikomą wartość artystyczną i noszą wyraźne znamię oficjalności; w większości wyobrażają ówczesnych monarchów, ale nie brak też hołdu dla czterech geniuszy ludzkości, Homera, Dantego, Szekspira i Goethego. Wyróżniają się malowidła przedstawiające rozgrywające się w tym miejscu sceny: Carlottę witającą szwagierkę – cesarzową w maleńkim porcie Miramare, dalej delegację meksykańskich uchodźców, którzy przybyli, by ofiarować Maksymilianowi koronę Meksyku, i wreszcie nieszczęsny wyjazd.

Mury zamku, balustrady i szeregi schodów otaczających go i zstępujących do mola, nad którym góruje sfinks, wykonano z białych bloków, wygładzonych i zestawionych po mistrzowsku, prawdopodobnie pochodzących z pobliskich kamieniołomów w Aurisinie. Zapamiętałem go jako budowlę w nieokreślonym stylu neogotyckim, rzecz jasna podrobionym; teraz zauważam, że wszystkie jego łuki skłaniają się raczej ku stylowi romantycznemu, a blanki wież przypominają bardziej zęby w trybach jakiegoś mechanizmu. Budowla wymyślona przez wróżki lub wzniesiona na zamówienie jakiegoś zgryźliwego angielskiego admirała, który wycofał się do życia prywatnego, a może przez Ludwika Bawarskiego, który dotarł do najbliżej położonego Morza Adriatyckiego?

Białe krasowe płyty rzucają wyzwanie czasowi, co najwyżej wyglądają tak, jakby chciały przybrać odcień kości słoniowej, nic im nie może zrobić nawet dym, jaki statki, co prawda nieliczne i dalekie od brzegu, wyrzucają w powietrze. Budynek wygląda, jakby go wzniesiono przedwczoraj, mimo że na ścianie zwróconej w stronę Triestu i sirocca można dostrzec kilka pęknięć. Nasuwa się myśl, że gdyby pewnego dnia zamek miał runąć, jego ruina byłaby nagła i całkowita, a zatoka utraciłaby ową „białą melancholię” Silvia Benco, o której pamięta się od czasu do czasu, ale z której nikt by nie zrezygnował. […]

Mały raj na ziemi nie ogranicza się jedynie do surowego zameczku, który zajmuje ledwie kraniec obszernego siedliska. Park, pełny symetrycznie biegnących alei obrzeżonych troskliwie pielęgnowanymi żywopłotami, żwirowanych dróżek, placyków okolonych kopiami posągów z mitologii greckiej, klombów z kwiatami wszelakich odmian, wiejskich budynków przeznaczonych dla ogrodników i na cieplarnie, w którym znalazło się także miejsce dla jeziorka z łabędziami i strumienia z wodospadem, rozciąga się na tyłach zamku i maleńkiego portu, a dalej wspina się wzdłuż płaskowzgórza prowadzącego do Prosecco, gdzie jeszcze dziś opowiada się o tym, jak młode dziewczyny z Carso w okamgnienie zbiegały pośród wielkich głazów zwanych tutaj grèbani, żeby zanieść jajka państwu na zamku. Po tej stronie Carso, łagodniejszej, bo zwróconej w stronę morza, trochę dalej usianej tarasowato rozłożonymi winnicami, gęstwią się dęby, cyprysy, gigantyczne sosny i jodły, niczym na terenach najbujniejszej roślinności na wybrzeżu tyrreńskim. Jedynym dodatkowym elementem, nie uwzględnionym w żadnym projekcie, jest stojący na rozległym placu posąg z brązu, przedstawiający arcyksięcia w prostym żołnierskim mundurze, o sylwetce szczupłej lecz pełnej majestatu i z dobrotliwym, serdecznym wyrazem twarzy. Jest to dzieło wzniesione dla upamiętnienia protektora austriackich marynarzy, niemal bez wyjątku synów tej ziemi.

Stany Zjednoczone Ameryki, które nigdy nie były łaskawe dla pogranicznego Meksyku, ani przed, ani po ingerencji Austriaka, zmusiły Napoleona III do wycofania kontyngentu wojskowego wspierającego obcego imperatora. I wtedy Maksymilian poczuł się zgubiony. Teraz honor nie pozwalał mu abdykować, jak radziły dwory europejskie, wcześniej udzielające mu poparcia, oraz sam papież, przed którym oszalała Carlotta rzuciła się na kolana. Lud mestizos, czyli mieszańców świadomych tego, że są dziedzicami dwóch krwi, który powstał z gwałtownego związku Hiszpanów i Indios, podburzany był teraz przez usuniętego ze stanowiska prezydenta Benito Juareza do wysuwania żądań przywrócenia republiki.

Jest coś wzruszającego w odezwach, jakie cesarz, przytłoczony ciężarem znoszonej z rezygnacją nędzy, wydawał po powrocie ze starannie przygotowanych i niebezpiecznych misji w głąb interioru meksykańskiego […].

Zdradzili go nieliczni, którym ufał, i oddali ludziom Juareza, ten zaś kazał go rozstrzelać, nie szczędząc wrogości nawet jego zwłokom. Naigrywał się z dysproporcji ciała o zbyt długich nogach, przypisując ją zwyrodniałej dynastii Habsburgów. Także i te doczesne szczątki miały znaleźć miejsce w szeregu innych, w krypcie kapucynów w Wiedniu, wcześniej jednak przewieziono je przez Triest, gdzie arcyksięcia opłakiwano jak najdostojniejszego i najnieszczęśliwszego z obywateli.

Fulvio Tomizza

Natychmiast zaczął żałować, że przyszedł18. W półmroku zdawało się, że pogruchotane, różowe kolumny czekają, aby na niego runąć; że sadzawka, pokryta zieloną rzęsą, o stopniach oderwanych i wiszących na jednej przegniłej belce, zamknie się nad jego głową. Rozwalona, cuchnąca kaplica zarośnięta chwastami, o popękanych ścianach spryskanych uryną, na których czaiły się skorpiony — połamane belkowanie, żałosne archiwolty, śliskie stopnie pokryte ekskrementami — to miejsce, w którym kiedyś rozpamiętywał miłość, zdawało się częścią koszmaru. A Laruelle miał dość koszmarów. Francja, nawet w austriackim przebraniu, nie powinna się przenosić do Meksyku, pomyślał. Zresztą Maksymilian, biedaczysko, nie miał szczęścia do swoich pałaców. Czy drugi fatalny pałac, ten w Trieście, też musieli nazwać Miramar — tam gdzie Carlotta popadła w obłęd i gdzie wszyscy, którzy w nim mieszkali, od cesarzowej Elżbiety austriackiej do arcyksięcia Ferdynanda, umarli śmiercią gwałtowną? A mimo wszystko, jak oni musieli kochać tę ziemię, ci samotni wygnańcy w królewskiej purpurze, w końcu zwykłe istoty ludzkie, kochankowie wyrwani ze swojego żywiołu — wyrwani z raju, który w ich oczach zmieniał się powoli w więzienie, chociaż nie bardzo wiedzieli dlaczego, i zaczął cuchnąć browarem, aż w końcu pozostał im już tylko jeden majestat, majestat nieszczęścia. Duchy. Duchy tu na pewno mieszkają jak w Casino de la Selva. A jednak duch powtarza wciąż: „Przeznaczenie kazało nam tu przyjechać, Carlotto. Spójrz na tę falistą, zachwycającą krainę, na te wzgórza, doliny, na wulkany nieprawdopodobne w swojej piękności. Pomyśleć, że to wszystko nasze! Bądźmy dobrzy, bądźmy konstruktywni, pokażmy, że jesteśmy warci tej ziemi”. Albo są to duchy skłócone. „Nie, kochałeś siebie, kochałeś swoje nieszczęście bardziej niż mnie. Skrzywdziłeś nas świadomie”. „Ja?” „Tak, ty. Zawsze byłeś otoczony ludźmi, którzy o ciebie dbali, którzy cię kochali, wykorzystywali cię, kierowali tobą. Słuchałeś wszystkich z wyjątkiem mnie, która cię naprawdę kochałam”. „Nie, jesteś jedyną osobą, którą kochałem w życiu”. „Jedyną? Kochałeś tylko siebie”. „Nie, ciebie, zawsze tylko ciebie, uwierz mi, proszę, musisz mi uwierzyć. Pamiętasz chyba, że zawsze planowaliśmy ten przyjazd do Meksyku. Pamiętasz? Tak, masz słuszność, jedyną moją szansę miałem z tobą. Taka szansa nigdy się już nie powtórzy!”. I nagle duchy wybuchnęły płaczem, stały, płacząc rozpaczliwie.
Ale głos, który Laruelle słyszał niemal we wnętrzu Pałacu, był głosem Konsula, nie Maksymiliana.

Malcolm Lowry

wybór, oprac, układ, przypisy: Barbara Toruńczyk
współpraca: Marek Zagańczyk
konsultacja: Halina Kralowa


* Ofiarujemy Czytelnikowi „nasz” przewodnik: szlak wędrówki po Trieście i okolicach. Przytaczamy tu opisy wybranych miejsc, oraz budynków, ulic i zakątków miasta, utrwalone w literaturze; w tekście, dla ułatwienia, wytłuszczamy ich nazwy. Źródła cytatów, informacje o autorstwie przekładów oraz niezbędne objaśnienia — por. Układ, oprac., wybór fragmentów i ich przekład: © Redakcja „ZL”.


Zobacz także


Przypisy

Nasz przewodnik po Trieście i okolicach został skonstruowany z fragmentów lub z całych utworów literackich wybranych przez Redakcję „ZL”. W dużej mierze posłużyliśmy się przekładami zamówionymi specjalnie do tego działu; wówczas nazwisko Tłumacza przytoczone jest na końcu odpowiedniej noty bibliograficznej. Są to na ogół pierwodruki w języku polskim; w niektórych przypadkach chodzi o cały utwór i wtedy w przypisach przywołujemy jego właściwy tytuł. Poniższe noty bibliograficzne zostały przez nas opatrzone w niezbędne objaśnienia do tekstu. Redakcja „ZL”.

I. Widoki Triestu
1 James Joyce, Giacomo Joyce. Fragment. W: James Joyce, Dzieła zebrane w przekładzie Macieja Słomczyńskiego. T. 1, Utwory poetyckie. Kraków, Zielona Sowa, 1995, s. 159–161.
2 Italo Svevo, My z tramwaju do Servoli. Pierwodruk w języku polskim. tłum. Halina Kralowa. Pierwodruk włoski: „La Nazione” [Triest] 10 IX 1919. Przytaczamy za: Italo Svevo, Saggi e pagine sparse. Red. i przedmowa: Umbro Apollonio. Mediolan, Arnoldo Mondadori Editore, 1954, s. 99–101.
3 Scipio Slataper, Il mio Carso. Firenze, Giunti, 1995, s. 103–105. Pierwodruk w języku polskim. tłum. Halina Kralowa. Włoski pierwodruk ukazał się w roku 1912.

II. Kawiarnie literackie
4 Rozdział z książki: Pier Antonio Quarantotti Gambini, Luce di Trieste. Torino, ERI–Edizioni RAI Radiotelevisione Italiana, 1964, s. 164–172. Pierwodruk w jęz. polskim. tłum. Joanna Szymanowska; zachowaliśmy tytuł oryginału. Przywołany w tekście NICCOLO TOMMASEO (1802–1874) to pisarz i filolog, autor fundamentalnego słownika języka włoskiego.

III. Włoski odcień czerni i szarości
5 Jerzy Stempowski, list do Marii Dąbrowskiej 21 IV 1950, fragment. Podał do druku i oprac. J. St. Witkiewicz. Pierwodruk: „ZL” [Paryż] 1986 nr 15, s. 109–110.

IV. Kilka adresów: Joyce, Saba
6 Franck Venaille, Trieste. Seyssel [Francja] Ed. du Champ Vallon, 1985, s. 78–79. Pierwodruk w jęz. polskim. tłum. Maryna Ochab. Kolejne triesteńskie mieszkania Joyce’a opisuje Richard Ellmann w numerze „ZL” 90, podając więcej adresów. Por. s. 58–61.
7 Franck Venaille, Trieste. Dz. cyt., s. 58–61. tłum. Maryna Ochab.

V. Spacery
8 Italo Svevo, Starość. tłum. H. Kralowa. Warszawa, Czytelnik, 2002, s. 8, 20–21.
9 Claudio Magris, Mikrokosmosy. tłum. Joanna Ugniewska. Warszawa, Czytelnik, 2002, s. 221–223.
10 Marisa Madieri, Wodna zieleń. tłum. Joanna Ugniewska. Warszawa, Czytelnik, 2004, s. 110.
11 Franck Venaille, Trieste, dz. cyt., s. 38, 39–40. tłum. Maryna Ochab.

VI. Kanał
12 Boris Pahor, Kanał. W: Le gout de Trieste. Dz. cyt., 81–82. Opis pióra słoweńskiego pisarza, triesteńczyka. Pierwodruk w jęz. polskim. tłum. Maryna Ochab.

VII. Hala rybna (Pescheria)
13 Elena Bizjak Vinci, Souvenirs au bord de la mer. W: Le goût de Trieste. Dz. cyt., s. 102–104. Opis pióra włoskiej pisarki, triestenki. Pierwodruk w jęz. polskim. tłum. Maryna Ochab.

VIII. Getto
14 Umberto Saba, Le ghetto de Trieste en 1860. Fragment. W: Le goût de Trieste. Dz. cyt., s. 33–36. Pierwodruk w jęz. polskim. tłum. Maryna Ochab.

IX. Zamek w Duino
15 Rainer Maria Rilke / Lou Andreas-Salome, Listy. tłum. Wanda Markowska. Wybór i przypisy Anna Milska. Warszawa, Czytelnik, 1980, s. 350, 355, 356–362.
16 Maria von Thurn und Taxis, Wspomnienia o Rilkem. „Zeszyty Literackie” 1988, nr 21 [wyd. I: Paryż, wyd. II: Warszawa]. tłum. M. L. [Maryna Ochab], s. 106–109. 

X. Zamek w Miramare
17 Fulvio Tomizza, Zamek w Miramare. Fragment. W: Fulvio Tomizza, Alle spalle di Trieste (scritti 1969-1994). Milano, Bompiani, 1995, s. 39–44. Pierwodruk w jęz. polskim. tłum. Joanna Szymanowska.
18 Malcom Lowry, Pod wulkanem. tłum. Krystyna Tarnowska. Warszawa, PIW, 1976, s. 21–22.