RENATA GORCZYŃSKA
Miłosz: plan amerykański

Czesław Miłosz, Barcelona, czerwiec 1981, fot. © Renata Gorczyńska

Miłosz: plan amerykański

Poznałam Czesława Miłosza 17 października 1978 roku. Łatwo mi było zapamiętać tę datę, bo autor umieścił ją pod podpisem na egzemplarzu Bells in Winter, świeżo wtedy wydanego wybo­ru swoich poezji w przekładzie na angielski. Tego roku otrzymał przyznawaną przez uniwersytet stanu Oklahoma Neustadt Prize, międzynarodową nagrodę literacką, zwaną małym Noblem, bo wielu jej laureatów dostąpiło później zaszczytów w Sztokholmie. Z tej okazji kwartalnik „World Literature Today” poświęcił mu cały numer, pierwszą tak obszerną prezen­tację poety w USA.

Tamtego października Miłosz przyjechał do Nowego Jorku na wieczór autorski w sali odczytowej Muzeum Guggenheima i na wykład dla studentów Columbii. Przeznaczył też nieco cza­su na spotkanie ze mną, poprzedzone wymianą listów. Usilnie go w nich upraszałam, żeby zgodził się na udzielenie mi wywiadu rzeki, który byłby podstawą książki o nim i jego twórczości.

Z perspektywy lat uważam tę moją propozycję za zuchwałość. Wprawdzie ukończyłam na Uniwersytecie Warszawskim poloni­stykę, ale ta do badania dzieła Miłosza wcale mnie nie przygotowała. Na liście lektur figurowały wtedy jego Trzy zimy i Ocale­nie, a potem już nic. Dzięki układom koleżeńskim udało mi się dotrzeć do trzymanych w Bibliotece Uniwersyteckiej za kratą, i to w sensie dosłownym, tomików jego poezji wydanych nakładem Instytutu Literackiego. Musiałam je czytać pospiesznie i ukradkiem. Na myśl, co z tego wtedy zrozumiałam, ogarnia mnie wstyd. Nie miałam do nich praktycznie żadnego przewodnika, nie mogłam sięgnąć do żadnego opracowania, bo mocą zapisu cenzury ich nie było. Nasz wykładowca na egzaminach końcowych z literatury z mściwą satysfakcją ścinał po kolei studentów, wypytując o program poetycki grupy Żagary, choć na swoich seminariach nawet się nie zająknął o Miłoszu.

Ten projekt podyktowało mi urzeczenie jego poezją. Nie obejmowałam jej rozumowo, gdy po trzech latach emigracji w Ameryce, tyrając jako dziennikarka w nowojorskim „Nowym Dzienniku”, zwróciłam się do Miłosza z zaskakującą dla niego prośbą. I być może poeta nie zgodziłby się na nasze rozmowy, gdybym nie była pierwszą osobą, która mu je zaproponowała (badacz jego twórczości Aleksander Fiut uczynił to dwa lata później, w Paryżu). No i miałam potencjalnego wydawcę na emigracji – Bicentennial Publishing Co., którego założyciel i szef „Nowego Dziennika” Bolesław Wierzbiański chciał ruszyć z serią poświęconą wybitnym Polakom w Stanach Zjednoczonych. Do mojej propozycji pisania o Miłoszu podszedł sceptycznie. Zależało mu na publikacji książki o postaci będącej ucieleśnieniem amerykańskiego sukcesu. Hermetyczny poeta znany wąskiej elicie nie stanowił w jego opinii żadnego wzorca dla rzesz imigrantów polskiego pochodzenia. Trudno było zakładać, żeby mógł ich zbiorowo dowartościować. Skoro jednak upierałam się przy swoim, ustąpił. Zresztą wspomniał mi, że parokrotnie zetknął się z Miłoszem osobiście w czasach jego pracy dla ambasady polskiej w Waszyngtonie. „Był strasznie nerwowy i ciągle drapał się po twarzy” – przypomniał sobie szef z niejaką satysfakcją. Nic dziwnego, że był nerwowy, skoro wkrótce miał się zwrócić o azyl polityczny we Francji i skazać na dolę emigracyjnego poety tworzącego w próżni.

Tak więc Bolesław Wierzbiański wystosował pierwszy z kilku listów do Miłosza, przedstawiając mu projekt wydawniczy. Od­powiedź nie przyszła od razu. Wreszcie panowie ustalili datę spotkania w Nowym Jorku jesienią 1978 roku. Mój szef, szlach­cic z gestem, wybrał na ten cel wykwintną restaurację przy Park Avenue. Kiedy jednak weszliśmy do holu, nasz gość postawił ka­tegoryczne weto. Oznajmił, że nie znosi „takich wypimpuszo­nych lokali”. W krępującej ciszy, jaka zaległa, wydukałam, że chyba znam miejsce, które będzie mu odpowiadało. Był to rodzaj francuskiego bistra w suterenie przy Madison Avenue. Poeta roz­chmurzył się na widok kraciastych serwet i karafek z vin ordinaire. Dalej jednak wiało od niego chłodem. Nie wiedziałam wtedy, że z natury jest nieufnym Żmudzinem. Kilka razy przenikliwie zmierzył mnie wzrokiem. Zapamiętałam bardzo jasne oczy pod krzaczastymi brwiami i charakterystyczny głos z kresowym zaśpiewem; „ł” wymawiał jak aktor sceniczny starszej daty. Miał na sobie tweedową marynarkę ze skórzanymi łatami na łokciach, bawełniany golf i spodnie z szarej flaneli, czyli typowy strój amerykańskiego profesora. Sprawiał wrażenie sporo młod­szego, niżby wskazywała jego metryka.

Na wieczorze w Muzeum Guggenheima Miłosz czytał swoje wiersze po angielsku, ale na prośbę widowni przeczytał kilka w oryginale. Wtedy przemienił się we władcę. Ton jego głosu się obniżył, nabrał hipnotycznej mocy. Podczas lampki wina w foyer muzeum wyraźnie się odprężył i zaprosił mnie, abym nazajutrz przyszła do klubu studentów Columbia University, gdzie na ich zaproszenie będzie mówił o swojej ulubionej książce. W wypełnionej po brzegi salce opowiadał o Czarodziejskiej górze Tomasza Manna i o swojej fascynacji postacią Naphty. Wywiązała się wtedy żywa dyskusja, której przysłuchiwałam się z zapałem. Urzekła mnie swada i erudycja Miłosza, już wtedy emerytowanego profesora Uniwersytetu Kalifornijskiego w Berkeley, ale nadal prowadzącego seminaria na wydziale slawistyki. Jego ówczesny cykl wykładów o Dostojewskim spotkał się z ogromnym zainteresowaniem także wśród studentów innych wydziałów.

Znaleźliśmy się potem w pustawym barze. I chyba tam, podczas swobodnej pogawędki z młodymi Amerykanami, Miłosz trochę się do mnie przekonał. Ale na formalną zgodę przeprowadzenia z nim serii rozmów mój szef i ja musieliśmy jeszcze poczekać.

W końcu nadeszła. W lipcu 1979 roku miałam przyjechać do Berkeley na dwa tygodnie. Mój rozmówca in spe postawił jednak drakońskie warunki: wywiady miały być wyłącznie do mego prywatnego użytku, a nie do druku, a pytania mogły dotyczyć jedynie jego twórczości, a nie biografii. Nie miałam wyjścia, musiałam się zgodzić. Na parę dni przed odlotem, kiedy miałam już bilety i rezerwację w hoteliku w Berkeley, w moim mieszkaniu zadzwonił telefon. Miłosz bez żadnego tłumaczenia odwołał nasze spotkania. Byłam zdruzgotana, tym bardziej że ton jego głosu wykluczał mediację. Mój szef zasugerował, żebym sobie wymyśliła innego bohatera pierwszej książki. Ja tymczasem trwałam w stuporze.

Jesienią tamtego roku pojechałam na doroczny zjazd Polskiego Instytutu Naukowego zorganizowany przez slawistów Uniwersytetu Yale w New Haven. Utknęłam w gigantycznych korkach spowodowanych ulewą. Kiedy tam dotarłam, Miłosz właśnie skończył czytanie wierszy. Zobaczywszy mnie, powitał jak dobrą znajomą i spytał: „Dlaczego się pani do mnie nie odzywa?”. Odparłam, że przecież on sam odwołał mój przyjazd do Berkeley. Usłyszałam w odpowiedzi: „Miałem duże problemy rodzinne. Zdrowotne. No więc jak – przyjedzie pani?”.

Leciałam do San Francisco w listopadzie 1979 roku nocnym lotem w prawie pustym jumbo jecie. Czułam się jak w jakiejś napowietrznej katedrze, zamiast książeczki do nabożeństwa trzymając na kolanach tomiki poezji Miłosza. Usiłowałam zdusić w sobie tremę, uspokoić rozhuśtane emocje. Przed odlotem z Nowego Jorku poznałam Jerzego Turowicza, który był z wizytą w USA. Spytałam wtedy, czy sądzi, że potrafię nawiązać kontakt z Miłoszem i czy mimo wszystko zechce mi opowiedzieć coś o sobie, nie tylko o swojej twórczości. Turowicz uśmiechnął się i odparł: „Ależ opowie, opowie. Tylko niech pani będzie cierpliwa”. Trochę mnie tą uwagą uspokoił.

Uznanie dla poezji Miłosza w Ameryce nadeszło późno, być może trochę za sprawą samego autora, który zwlekał z jej tłumaczeniami na angielski. Po pięciu latach profesury na slawistyce Uniwersytetu Kalifornijskiego w Berkeley wydał w swoim przekładzie zwięzłą antologię współczesnych poetów polskich, Postwar Polish Poetry (1965), rezultat zajęć ze studentami; zamieścił w niej tylko sześć swoich wierszy. Następnie wprowadził do literatury anglojęzycznej poezję Zbigniewa Herberta, ogłaszając w swoim i Petera Dale Scotta przekładzie jego Selected Poems (1968). Dopiero w 1973 roku ukazał się pierwszy tom poezji Miłosza po angielsku – Selected Poems – przełożony przez niego i kilkoro innych tłumaczy. Jego prozatorski dorobek dostępny po angielsku w Stanach Zjednoczonych sprowadzał się do kilku pozycji: przekładów Zniewolonego umysłu (1953) i Rodzinnej Europy (1968), wyboru esejów The Emperor of the Earth. Modes of Eccentric Vision (1977) i napisanego, a dokładniej podyktowanego swej doktorantce po angielsku podręcznika akademickiego The History of Polish Literature (1969). Ostatniego z wymienionych dzieł nie sposób było znaleźć w księgarniach nie dlatego, że zostało wyczerpane. Na kilka miesięcy przed Noblem jego wydawca zaproponował autorowi, że jeśli ma ochotę, może sobie kupić dowolną liczbę egzemplarzy po cenach hurtowych, bo reszta nakładu zostaje przeznaczona na przemiał. Dowodzi to poniekąd, jak małym zainteresowaniem na wydziałach slawistycznych w Ameryce cieszy się kierunek polonistyczny; także dziś kształci się tam przede wszystkim rusycystów.

Wyjątkiem był wydany w 1976 roku przez oficynę uniwersytecką Michigan Slavic Publications obszerny, bo 400-stronicowy tom poezji Miłosza po polsku, jedynie ze wstępem – autorstwa Aleksandra Schenkera, profesora Yale i przyjaciela poety – po angielsku. Uczelnia w Ann Arbor była bodaj pierwszym ośrodkiem akademickim w USA, który docenił wielkość poezji Miłosza, ale decydując się na jej edycję w oryginale, adresował ją przede wszystkim do nielicznego grona filologów polskich. Amerykańska Polonia, prócz intelektualnej elity, nie miała pojęcia o jego istnieniu.

Rozmowy prowadzone w gabinecie Miłosza na wydziale slawistycznym w budynku Dwinelle Hall, gdzie na poczesnym miejscu wisi teraz jego zdjęcie, okazały się najtrudniejszym egzaminem w moim życiu. Pierwsze pytanie sformułowałam następująco: „Na początku Ziemi Ulro pisze pan, że nie rozumie pan swojej twórczości. Pod koniec tej książki stwierdza pan, że wszystko układa się w harmonijną całość i że stary profesor z Berkeley, poeta-katastrofista i mały chłopiec są jedną i tą samą osobą. Które z tych stwierdzeń jest prawdziwe?”.

W jego oczach wypadłam nieźle, ale nie zawsze tak było. Choć najwyższym wysiłkiem usiłowałam sprostać zadaniu, a wieczory w hoteliku nieopodal kampusu spędzałam obłożona książkami Miłosza, jego wiersze opierały się mojemu wątłemu aparatowi poznawczemu. Do tego przynajmniej raz go rozgniewałam. Fakt, zadałam idiotyczne pytanie, posługując się modnym stereotypem z zakresu psychologii: „Czy Oskar Miłosz był dla pana father figure?”. Poeta zerwał się z krzesła i wyszedł. Nazajutrz jednak pojawił się o zwykłej porze, nie wracając do tego incydentu, który dla mnie był znakiem ostrzegawczym. Miłosz najlepiej czul się w roli profesora zajmującego się egzegezą własnych utworów. Niekiedy po swoich komentarzach wybuchał gromkim śmiechem; odkryłam wtedy, że ma poczucie humoru. Bywało, że wbrew pierwotnym zastrzeżeniom wspominał o swojej biografii, opowiadając frapujące historie, jak o dziadku Arturze Miłoszu czy o pierwszych miesiącach emigracji w Paryżu. Po dwóch tygodniach spotkań zdałam sobie sprawę, że jestem dopiero na samym początku poznawania Miłosza.

Przez następny rok starałam się dokształcić z jego twórczości. I doszłam do wniosku, że nie poradzę sobie z książką, jeśli nie odbędę z Miłoszem dalszych rozmów. We wrześniu 1980 roku poleciałam do Kalifornii na kolejne sesje. Poeta był do mnie serdeczniej usposobiony, powitał jak dobrą znajomą. Sprawiał jednak wrażenie przybitego. Powiedział, że we Francji, skąd właśnie wrócił, zmarł nagle jego bliski przyjaciel ksiądz Józef Sadzik, dyrektor Centre du Dialogue ojców pallotynów w Paryżu. Z jego inspiracji Miłosz zajął się przekładami Psalmów, Księgi Hioba, a następnie Ewangelii według świętego Marka i Objawienia świętego Jana. Ucząc się w tym celu hebrajskiego i greki, korzystał z objaśnień i rad tego znakomitego biblisty. Przeczytał mi wtedy z rękopisów dwa swoje najnowsze wiersze, Do Józefa Sadzika i Rue De­scartes. Zdałam sobie sprawę, że spotkało mnie duże wyróżnienie.

I znowu spotykaliśmy się codziennie w jego gabinecie na kampusie, z jednym wyjątkiem. Na którąś z sesji poeta zawiózł mnie do swojego domu stojącego na szczycie wzgórz, jakie od wschodu otaczają łukiem Berkeley. Prowadziła doń kręta ścieżka w dół. To piętrowe, biało tynkowane domostwo z rustykalnymi elementami, na działce porośniętej drzewami sekwoi i eukaliptusów, sprawiało wrażenie leśnego dworku. W wysokim na dwie kondygnacje livingu naprzeciw kominka znajdowała się podniszczona sofa, kilka foteli, niski stół ze stertami książek. Rozmawialiśmy tam o jego przekładach biblijnych i przywróceniu polszczyźnie dostojeństwa w słowach. Na ścianach wisiała kolekcja obrazów Jana Lebensteina, dary od przyjaciela malarza. Poznałam wtedy żonę poety, Janinę, częściowo sparaliżowaną i wymagającą troskliwej opieki. Miała jednak wielką przytomność umysłu i zmysł ironistki.

Na moją prośbę Miłosz ułożył mi trasę wycieczki samochodo­wej po miejscach w Kalifornii i w stanie Oregon utrwalonych w jego wierszach. Na odjezdnym napomknął: „A wie pani, je­stem podobno zgłoszony do Nagrody Nobla”. Zbaraniałam. Choć życzyłam mu wszelkich laurów, nie bardzo wierzyłam, żeby Komitet Noblowski zechciał nagrodzić emigracyjnego poetę piszącego wiersze wyłącznie po polsku i znane w nielicznych przekładach na języki obce. Zastanowiło mnie, skąd miał ten przeciek. Mogłam tylko odgadywać, że od Jerzego Giedroycia, który miał w Szwecji swoich ludzi. Bez żadnych przeczuć obje­chałam wynajętym autem misje hiszpańskie i inne zabytki Za­chodniego Wybrzeża, zajmując się zbieraniem materiałów do przyszłej książki poświęconej Wielkiemu Nieznanemu.

I w kilka dni po powrocie do Nowego Jorku, 9 października, dowiedziałam się z telewizji o literackim Noblu dla Miłosza. Mo­jej euforii na tę wieść towarzyszyła panika: jak w tych nowych okolicznościach poradzę sobie z pisaniem o nim. Kiedy dodzwo­niłam się do Berkeley z gratulacjami, Miłosz sprawiał wrażenie udręczonego najazdem mediów, wyłączył telefon w domu i schronił się w swoim uniwersyteckim gabinecie. O przyznaniu mu nagrody dowiedział się w środku nocy dzięki telefonowi od dziennikarzy japońskich. Gdy – jak opowiadał – uchylił rano drzwi wejściowe, szykując się do codziennego spaceru, ujrzał dziesiątki fotoreporterów z wycelowanymi weń aparatami, a na trawniku przed domem zainstalowały się ekipy telewizyjne. Zapytałam, czy chciałby, żebym na jakiś czas przyjechała mu pomóc, licząc w duchu na szansę dalszych rozmów o jego twórczości. Odpowiedział: „Jak szybko może się pani stawić?”.

W wypełnionym do ostatniego miejsca samolocie pasażerowie wczytywali się w „Time’a” i „Newsweeka” ze zdjęciami strajku w Stoczni Gdańskiej na okładkach. Gdy się dowiedzieli, że jestem Polką, wybuchły entuzjastyczne okrzyki i toasty za ,,Solydarnosz” i wolną Polskę. I w tym karnawałowym nastroju lecieliśmy sześć godzin na trasie z Nowego Jorku do San Francisco. Dzięki pomocy znajomych miałam tam obiecane lokum.

Stało się jednak inaczej. Miłoszowie uzgodnili, że umieszczą mnie w czymś w rodzaju domku ogrodnika na ich posesji. Zgo­dziłam się z mieszanymi uczuciami. W ten sposób oszczędzałam wiele czasu na codziennych dojazdach samochodem, ale traciłam resztki samodzielności. Stawałam się kimś w rodzaju półdomow­nika. Pod nieobecność Miłosza, który pojechał do innego stanu na już dawniej zaplanowany wieczór autorski, zainstalowałam się więc w nowym miejscu. Niewielki pokój był wyposażony w podstawowe sprzęty – duże biurko, kilka półek na książki, wąskie łóżko. W głębi znajdowała się wnęka kuchenna z lodów­ką i maszynką elektryczną. W spartańskiej łazience była kabina prysznicowa. Za oknami skrzeczały stada sójek, szopy usadowi­ły się pod drzwiami, w nocy budził mnie ryk jeleni. Ten domek, zwłaszcza w porównaniu z moim mieszkaniem w środku Man­hattanu, sprawiał wrażenie leśniczówki. Na dodatek zalęgły się w nim mrówki i – koszmar – szczury, do których trzeba było wezwać deratyzatora.

Noblistę ujrzałam nazajutrz. Był wyraźnie zmęczony zgiełkiem medialnym. Został – jak mi powiedział – zupełnie wytrącony ze swego codziennego trybu życia. Oblegany od rana do nocy musiał odpowiadać na niekończące się pytania dziennikarzy, którzy na ogół nie mieli pojęcia o jego twórczości i nie wiedzieli nawet, jak się wymawia jego nazwisko. Przy wieczornej szklance whisky rozchmurzył się jednak i zauważył: „A to wyciąłem numer moim wrogom”. Zapowiedział też, że wykorzysta swoją pozycję noblisty, by rozsławić w świecie twórczość i myśl Oska­ra Miłosza. Dzieła metafizyczne swego dalekiego krewnego, Ars Magna i Les Arcanes, przetłumaczył na angielski, ale na razie nie znalazł dla nich wydawcy. Teraz otwierała się taka możliwość. Symptomatyczne, że Czesław Miłosz tak sformułował swoją pierwszą powinność noblisty, poświęcając później Oskarowi Miłoszowi naczelne miejsce w swoim Przemówieniu w Królewskiej Akademii Szwedzkiej.

Ustaliliśmy pokrótce moje najpilniejsze obowiązki. Miałam w ciągu dnia segregować góry korespondencji i pod wieczór stawiać się w livingu Miłosza, by je omawiać i notować jego odpowiedzi, a następnie przepisywać je na maszynie i nazajutrz dawać mu do podpisu. Zajęcie wydawało się dość proste. „Zostanie pani sporo czasu na pisanie książki” – usłyszałam od mojego nowego pracodawcy. Nic bardziej mylnego. Mój telefon nie milkł, zapowiadały swój przyjazd kolejne ekipy telewizyjne, dalsi wysłannicy pism z Ameryki i z Europy. Nie minęło kilka tygodni, gdy każda pusta przestrzeń w domku ogrodnika została zawalona codzienną pocztą przychodzącą do noblisty – pakami książek, propozycjami umów od wydawców z całego świata i udziału we wszelkich możliwych gremiach. Do tego przysyłano zatrzęsienie próśb o autografy.

Zrozumiałe, że najbardziej poruszały Miłosza listy z Polski, w tym od przyjaciół pisarzy i grona bliskich osób z czasów wi­leńskich. Wieczory nad lekturą tych listów coraz bardziej się przedłużały i niekiedy zamieniały się w wywoływanie duchów. Bo odzywali się do Miłosza ludzie, którzy w jego przekonaniu za­ginęli w czasie masowych deportacji wojennych. Powoływali się na wspomnienia wspólnych przygód z dzieciństwa (jedna z nich podobno omal nie zakończyła się utopieniem małego Miłosza). Wstrząsem była dla niego wieść, że jego młodzieńcza miłość, Jadwiga (J. W. z wiersza W mieście Salem i wielu wcześniejszych utworów poetyckich), przeżyła wojnę i mieszka w Giżycku. Ich korespondencja, złożona teraz w archiwach Miłosza w Beinecke Library, ciągnęła się do jej śmierci w 1989 roku, ale wskutek przeciwności losowych nigdy się już nie spotkali.

Na listy osobiste Miłosz oczywiście odpowiadał sam. Asysto­wałam mu natomiast przy wyborze poezji dla Instytutu Literac­kiego i do wydawnictw krajowych. Szczególnym przywilejem było dla mnie przeglądanie z nim rękopisów z nieogłoszonymi wierszami. Pytana o radę, drukować czy nie, zawsze byłam „za”. Przekonałam go między innymi do opublikowania wspaniałego erotyku Annalena tkwiącego w szufladzie od lat.

Miłosz miał trudny do odcyfrowania charakter pisma. Zajęło mi wiele czasu, by nauczyć się go odczytywać. Przepisując jego rękopisy na maszynie elektrycznej, bo o komputerach jeszcze się wtedy nie śniło, robiłam z tego powodu mnóstwo błędów, co zmuszało mnie do ślęczenia nad nimi od nowa. Gdy poeta zmagał się z tekstem przemówienia noblowskiego, które szło mu nadzwyczaj opornie, ja biedziłam się ze stosem zapisanych maczkiem kartek. Skarżył się, że to dla niego najgorsze pensum. Kiedy je w końcu przepisałam, postanowił zmienić zakończenie. Pierwotnie umieścił w nim apokaliptyczną wizję świata. Orzekł jednak, że nie wolno mu wzmacniać istniejącego zła, lecz powinien podtrzymywać nadzieję. I tak też zrobił.

Pisał tę mowę, z trudem wykrawając dla siebie w tym chaosie spraw chwile medytacji. Ponadto, choć był już wtedy na uniwersyteckiej emeryturze, nadal prowadził zajęcia ze studentami. Niekiedy musiałam go w tej roli zastępować. To też było dla mnie zupełnie nowym doświadczeniem. Pamiętam, że przypadły mi zajęcia z Kochanowskiego i z Sarbiewskiego. Wydział slawistyczny, dowiedziawszy się o moim istnieniu jako osobistego sekretarza Miłosza, postanowił wziąć mnie na pensję. Przed Dwi­nelle Hall postawiono też jedyną w swoim rodzaju tablicę obwieszczającą, że miejsce parkingowe zarezerwowane jest wyłącznie dla laureata Literackiej Nagrody Nobla profesora Czesława Miłosza.

Odnosiłam wrażenie, że dla slawistów w Berkeley Nobel ich kolegi był niemałym zaskoczeniem. Uniwersytet Kalifornijski zatrudniał wielu noblistów, ale w naukach ścisłych i biologicznych. Miłosz został pierwszym w historii tej uczelni laureatem Literackiej Nagrody Nobla. Jako profesor, zwłaszcza emerytowany, udzielał się w życiu akademickim tyle, ile było to konieczne. Nie miał wielu doktorantów, bo tę specjalizację wybierali nieliczni studenci. Miłosz starał się wykształcić, i to z powodzeniem, grono tłumaczy literatury polskiej. Do jego studentów należał na przykład Richard Lourie, który szlifował polski, nagrywając rozmowy Miłosza z Aleksandrem Watem, a potem stał się świetnym tłumaczem współczesnej prozy polskiej, by w końcu zająć się pisaniem powieści. Louis Iribarne, dziś emerytowany profesor slawistyki w Toronto, doktoryzował się u Miłosza przekładem Nienasycenia Stanisława Ignacego Witkiewicza. Catherine S. Leach, która w końcu doktoratu u niego nie napisała, przetłumaczyła na angielski Rodzinną Europę. Lillian Vallee przełożyła wspólnie z poetą wybór wierszy z Bells in Winter, a po latach, już na innym uniwersytecie, napisała pracę doktorską o wpływie na wyobraźnię Miłosza lektur z dzieciństwa. Wypada żałować, że żaden z jego wychowanków nie przejął po nim katedry literatury polskiej w Berkeley. Po jego odejściu z uczelni w 1982 roku przestała istnieć. Na miejsce po Miłoszu przyjęto amerykańskiego rusycystę.

Przygotowując się do podróży do Sztokholmu, a stamtąd do Paryża, Miłosz rozważał sprawę wizyty w Polsce. Był to temat zapalny w jego domu. Janina Miłoszowa obawiała się powtórzenia historii z grudnia 1950 roku, gdy poecie wezwanemu z placówki w Waszyngtonie odebrano paszport dyplomatyczny. Choć go w końcu odzyskał dzięki wstawiennictwu Natalii Modzelewskiej, żony ministra spraw zagranicznych, wkrótce po przybyciu do ambasady PRL w Paryżu zwrócił się o azyl polityczny. Stany Zjednoczone odmawiały mu wydania wizy przez kilka następnych lat. Wymuszona przez wielką politykę separacja małżonków trwała blisko trzy lata. Janina Miłoszowa z dwojgiem małych dzieci przemieszkała ten czas w Pensylwanii, w domu kolegi szkolnego swego męża, by w końcu dołączyć do niego we Francji. Tamte doświadczenia pozostały dla niej brzemieniem psychicznym. Uczestnicząc w wieczornych rozmowach na Grizzly Peak Boulevard, narażałam się czasami na jej gniew, gdy popierałam noblistę w jego planach odwiedzenia Polski. Pozostawała kwestia terminu. Ostatecznie Miłosz postanowił nie jechać bezpośrednio po ceremonii w Sztokholmie, bo wówczas mógłby tam spędzić zaledwie parę dni, lecz odłożyć wizytę na kilka dobrych miesięcy, dając i sobie, i jej organizatorom w Polsce czas na niezbędne przygotowania. Myślę też, że nie chciał kumulować zbyt wielu trudów i komplikacji będących rezultatem nowego zaszczytu. Ubolewał, że nie ma czasu na zajmowanie się poezją. Od października do końca 1980 roku, żyjąc w ciągłym chaosie spraw, nie napisał ani jednego wiersza.

Pracując w domku ogrodnika, miałam okazję obserwować po­etę w jego życiu codziennym, które z trudem wracało do normy. Było bardzo zdyscyplinowane. Miłosz ze śmiechem twierdził, że zostało w nim coś ze skauta, a nawet urzędnika. Wstawał wcześnie, bo najbardziej lubił światło dzienne, i zaczynał od długiego spaceru ścieżką nad Grizzly Peak Boulevard. Po powrocie przygotowywał śniadanie dla siebie i żony, a następnie przystępował do pracy w gabinecie zawalonym książkami. Pisanie sprawiało mu przyjemność, choć oczywiście nie co dzień zajmował się poezją. Medytując nad wierszami, kreślił na stronicach mnóstwo, jak mówił, doodles, machinalnych rysunków w kształcie koncentrycznych kwiatków. Nigdy nie wpadał w szał twórczy ani nie nawiedzały go okresowe niemoce. Śmiał się, że nie jest człowiekiem, lecz instrumentem, który pisze to, co dyktuje mu dajmonion. Powtarzał mi, że pisanie wymaga ciągłej zaprawy ręki. Toteż jeśli z jakiegoś powodu jego dajmonion milkł, zajmował się z upodobaniem przekładami – kolejnych ksiąg Starego Testamentu, poetów anglojęzycznych, poetów polskich – w tym wysoko przez siebie cenionej Anny Świrszczyńskiej czy nowych wierszy Herberta. Czynił to zawsze z podziwu, nie bez przyczyny napisał o sobie, że „jest kolanopokłonny”. Z czasem, wiele podróżując samolotami, od razu po starcie rozkładał papiery i zabierał się do pisania. Potrafił całkowicie wyłączyć się z otoczenia. W domu, jak mi mówił, rozmyślał o nowych wierszach w trakcie tak prozaicznych czynności jak zmywanie naczyń czy koszenie trawnika.

Popołudniami załatwiał bieżące sprawy w mieście i najczęściej zaglądał do biblioteki uniwersyteckiej lub do jednej ze świetnie zaopatrzonych księgarń akademickich. Po powrocie do domu ucinał drzemkę. Niekiedy opowiadał mi swoje sny. Zapamiętałam te, w których fruwał nad światem niczym Nils, bohater Cudownej podróży, na grzbiecie gąsiora.

Miłosz poranny był dość zamknięty w sobie i skupiony na pracy twórczej, co nie znaczy, że w jakiejś pilnej sprawie nie wolno było przekroczyć progu jego gabinetu. Nigdy się zresztą w nim nie zamykał. Opowiedział mi kiedyś, że gdy zaraz po wojnie dzielił w Krakowie mieszkanie z Tadeuszem Brezą, jego żona chodziła na paluszkach, ostrzegając szeptem: „Cicho, bo Tadeusz tworzy”. Bardzo go to bawiło. Choć sam o sobie mawiał nieraz, że jest „szamanem” czy „teologiem”, nie potrzebował nabożnej atmosfery wokół siebie. Lata pisania niemal w próżni, z zakazem publikacji w Polsce, opancerzyły go, zmusiły do samotnej wytrwałości. Miłosz wieczorny stawał się swobodny, skory do gadania i podzielenia się szklanką whisky. Traktował mnie czasami jak swego kompana do picia. Nie kreował się na wieszcza, zachowując do laurów zdrowy dystans. Bo dla niektórych laureatów, jak wiadomo, Nobel bywał „pocałunkiem śmierci”, odbierał im dalszą możność pisania.

Towarzyszyłam Miłoszowi w podróżach po Ameryce i po świecie, nawet do dalekiej Japonii. Na uroczystość wręczenia mu Nagrody Nobla jednak nie pojechałam. Wiozłam go natomiast 4 grudnia samochodem na lotnisko. W drodze z Berke­ley Miłosz rozpamiętywał swoje życie i zdumiewające ocalenia, jakie go spotkały. Rozmawiał też o przyziemnych sprawach – czy będzie na niego pasował frak zarezerwowany w wypożyczalni dla noblistów i czy nie zblamuje się jakąś uwagą na bankiecie, posadzony obok króla i królowej. Nie musiałam dodawać mu otuchy – był opanowany i właściwie rozbawiony tym, co się zdarzyło „chłopcu z boru”. Z pewną obawą myślał jednak o czekających go dworskich ceremoniałach. Ponieważ ze Sztokholmu dzwonił nieraz do domu, dowiedziałam się z jego ust, że wszystko poszło gładko.

Ze Szwecji poleciał na kilka dni do Paryża, fetowany na pierwszym po Noblu wieczorze autorskim zorganizowanym przez ojców pallotynów. W ulewie i mgle odebrałam go 21 grudnia na lotnisku w San Francisco, zmęczonego intensywnością przeżyć i podróżą bez wątpienia zakrapianą alkoholem. Pewnie z te­go powodu był w nastroju krotochwilnym. I gdy zapytałam, jak wysiedział na wielogodzinnym bankiecie, mając obok siebie pa­rę królewską, zaśmiał się szatańsko i rzucił pod adresem monarchy skatologiczną uwagę. Wytrzymał też prywatną audiencję u rodziny królewskiej, zabawiając nastoletnie księżniczki. Była to jego zdaniem największa męka, jaka spotkała go w trakcie uroczystości. A co go tam poruszyło? „Rozmowa ze stoczniowcami, tymi od pomnika. I pokaz filmu Robotnicy ’80, znakomitego”. Z rzeczy śmiesznych rozbawiło go, gdy ambasador PRL upił się w trupa, a młode kobiety, które przyjechały na ceremonię z Polski, rzuciły się na niego z piskiem.

Miałam pomagać Miłoszowi przez kilka miesięcy po Noblu, sekretarzowanie przedłużyło się do kilku lat. Dane mi było cieszyć się jego długoletnią przyjaźnią. Byłam potem redaktorką tomu listów Zygmunta Hertza do Miłosza, autorką szkiców o jego twórczości, organizatorką kilku jego jubileuszy w Radiu Wolna Europa i w Polskim Radiu, inicjatorką nagrań na płytach kompaktowych i kasetach obszernego wyboru jego wierszy w autorskiej interpretacji. Wiele razy odwiedzałam go w Krakowie. Po raz ostatni rozmawiałam z nim w czerwcu 2004 roku. Miłosz był już bardzo schorowany, ale pełen zdumiewającej energii twórczej. Zapowiedział mi ukazanie się trzech nowych książek swojego autorstwa, głównie już dyktowanych, ze względu na da­leko posuniętą utratę wzroku.
– Triumf ducha nad materią – roześmiał się.
Takie były jego ostatnie do mnie słowa.

2014-2016

RENATA GORCZYŃSKA

RENATA GORCZYŃSKA tłumaczka na angielski Miłosza i Zagajewskiego, na polski — Brodskiego, Hassa, Gordimer i Walcotta. Autorka rozmów z Czesławem Miłoszem Podróżny świata i tomów szkiców: Portrety paryskie; Skandale minionego życia; Jestem z Wilna i inne adresy. Nakładem ZL ogłosiła Szkice portugalskie, a ostatnio Małe miłosziana.