Piąta rocznica śmierci STANISŁAWA BARAŃCZAKA.
Wybór jego wierszy

Piąta rocznica śmierci STANISŁAWA BARAŃCZAKA. Wybór jego wierszy.

Piąta rocznica śmierci Stanisława Barańczaka, wieloletniego członka redakcji „Zeszytów Literackich” dała nam impuls do zastanowienia się nad oddziaływaniem jego twórczości. Aby uczcić poetę, przeprowadziliśmy ankietę w której zadaliśmy pytanie:

Jaki jest Pani/Pana ulubiony wiersz Stanisława Barańczaka?

Przedstawiamy udzielone odpowiedzi razem ze wskazanymi wierszami.



JULIA WOLLNER:

BEZ KONTURÓW

Unieść ciężar zamglenia twej postaci, kiedy
stajesz się we mnie, w wąskiej kresce między
pamięcią a wyobraźnią: zapomniana i jeszcze
niewymyślona, dym z płonących liści.
Kiedy byłaś i jaka, czy będziesz i kiedy
ściągnę w kontur twój zarys. W zmęczonym pośpiechu
zacierana (czy nie po to, abyś
znowu wstawała z martwych), powracasz, w nieuchronnym
powrocie znajdując broń. Upadek pod ciężarem
dźwiga mnie: że zawsze zostaje przed tobą
wąski pas cienia nieprzebyty ręką,
że nie ogarnie wiejącego tobą
wiatru – otwarta dłoń.



Wiersz pochodzi z tomu Korekta twarzy (1968)



TOMAS VENCLOVA:
(22 grudnia 2019 r.) Od razu podaję wiersz Barańczaka, to Hymn wieczorny. Tłumaczyłem to zresztą kiedy jeszcze Staszka nie znałem osobiście.

HYMN WIECZORNY

Ponad głowami i ponad słowami
Ponad domami i ponad dymami
Ponad dachami ponad oddechami
Zapada noc

Nad zmaganiami i nad zmęczeniami
Nad rozkoszami i nad rozpaczami
Nad mdłymi dniami i nad złymi snami
Zapada noc

Nad drżeniem ziemi i nad drżeniem dłoni
Nad pulsem miasta i nad pulsem skroni
Nad biciem serca i nad biciem w dzwony
Zapada noc

Nad potem życia i potem agonii
Nad łzami wściekłych i łzami bezbronnych
Nad krwią kochanków i nad krwią zranionych
Zapada noc

I nad poddaniem się i nad niezgodą
I nad ugodą czyjąś z samym sobą
Ponad niewolą i ponad swobodą
Zapada noc

Nad gwiazdą wiatrem i chmurą deszczową
Nad światłem gazem i bieżącą wodą
Nad nim nade mną nad nami nad tobą
Zapada noc

Wszędzie Nad stołem Nad lampą Nad garnkiem
Nad snem Nad łyżką Nad schylonym karkiem
Nad bielą łóżka Nad bielą tej kartki
Zapada noc

I powiedz czemu I powiedz czy wszędzie
i wciąż tak samo i zawsze już będzie
nad dachy fabryk kościołów i więzień
zapadać noc

I powiedz powiedz nam czemu ślepniemy
czemu głuchniemy i jesteśmy niemi
gdy czarnym gipsem maskując twarze ziemi
zapada noc

Powiedz dlaczego jej dłoń coraz cięższa
i coraz bardziej brakuje powietrza
kiedy nad nami ciemna i zwycięska
zapada noc

Dlaczego dławi nas Dlaczego śnimy
oblani potem że się nie zbudzimy
że wiecznie będzie nad lata i zimy
zapadać noc

Nikt nie odpowie
Nad ziemią nad miastem
nad tym pokojem nad ciałem twym własnym
głuchym spokojem i milczącym kłamstwem
zapada noc

Nad mdłymi dniami i nad złymi snami
Nad rozkoszami i nad rozpaczami
Nad zmaganiami i nad zmęczeniami
Zapada noc

Ponad dachami ponad oddechami
Ponad domami i ponad dymami
Ponad głowami i ponad słowami
Zapada noc
Zapada noc
Zapada noc




Wiersz pochodzi z tomu Sztuczne oddychanie (1978)




KAROL BERGER:
Trudno mi odpowiedzieć na pytanie o ulubiony wiersz Staszka, bo lubię ich wiele, a na dodatek jestem teraz w Berlinie, bez berkeleyowskiej biblioteki, zdany na lichą pamięć. A więc może właśnie ta bezdomna sytuacja podpowiada mi nie tytuły najbardziej oczywiste (Podróż zimowa, Płakała w nocy…, Z okna na którymś piętrze), ale coś chyba mniej znanego, Jeżeli porcelana to wyłącznie taka, wiersz w którym chyba nie ja jeden czuć się mogę jak u siebie w domu. Staszek widział rzeczywistość w barwach raczej ciemnych, ale opowiadał o niej bawiąc się językiem i te jego zabawy pomagają nam znaleźć się w świecie skądinąd niezbyt gościnnym i zabawnym. 

JEŻELI PORCELANA TO WYŁĄCZNIE TAKA

Jeżeli porcelana, to wyłącznie taka,
której nie żal pod butem tragarza lub gąsienicą czołgu;
jeżeli fotel, to niezbyt wygodny, tak aby
nie było przykro podnieść się i odejść;
jeżeli odzież, to tyle, ile można unieść w walizce,
jeżeli książki, to te, które można unieść w pamięci,
jeżeli plany, to takie, by można o nich zapomnieć,
kiedy nadejdzie czas następnej przeprowadzki
na inną ulicę, kontynent, etap dziejowy
lub świat:

kto ci powiedział, że wolno ci się przyzwyczajać?
kto ci powiedział, że cokolwiek jest na zawsze?
czy nikt ci nie powiedział, że nie będziesz nigdy
w świecie
czuł się jak u siebie w domu?


PIOTR MITZNER:

5.11.79: GDYBY NIE LUDZIE

Gdyby nie ludzie, gdyby nie istnieli
tak natrętnie, ze swoim łupieżem, paranoją,
wystrzępionymi spodniami, antysemityzmem,
kłopotami w pracy, trwałą ondulacją, skłonnością
do uproszczeń i zadyszki, gdyby wcale
nie trzeba ich było poznawać, przecierających zamglone
okulary, wycierających zamaszyście
buty straszne dziś błoto, ocierających
bezsilną łzę, gdyby nie otwierali przed każdym
tak od razu swoich otłuszczonych serc i wyszmelcowanych teczek
z przetartymi na zgięciach papierami chwileczkę
gdzie ja podziałem to zaświadczenie, gdyby
w ogóle ich nie było, tych zanadto
takich samych i nadmiernie
odmiennych światów z podwyższonym
ciśnieniem, z wygórowanymi
żądaniami panie musisz pan mi pomóc, zbyt głośno
mówiących, zbyt naocznie
żywych, zbyt dotkliwie
ludzkich,

o ile łatwiej by się mówiło nic co ludzkie nie jest


Wiersze pochodzą z tomu Tryptyk z betonu, zmęczenia i śniegu (1980)



TADEUSZ NYCZEK:
A nie można by wybrać 40 tytułów? Nie? To może 30? Albo chociaż 25… Też nie? Musi być koniecznie jeden? Nie macie litości.
No dobrze, jeden. Proszę: Po przejściu huraganu „Gloria”, z Atlantydy i innych wierszy z lat 1981–1985.
Niewątpliwie wiersz nie należy do arcydzieł Staszka. Nie znajdziemy w nim wspaniałych, akrobatycznych popisów poetyckiej wyobraźni, olśniewających metafor, wirujących słów i skojarzeń. Jest prostą opowieścią o „naszej ulicy” w pewnym amerykańskim mieście, ulicy dosyć zdewastowanej po przejściu huraganu. Zwalone drzewo, zerwane przewody elektryczne, mnóstwo śmieci, liści i patyków. Do pomocy przy sprzątaniu zgłasza się troje sąsiadów narratora, który rzecz nam relacjonuje. Uratowana z Holocaustu Żydówka; Litwin po latach łagru w sowieckiej tajdze; Wietnamczyk po ucieczce łodzią z komunistycznej ojczyzny – dziś emigranci w nowym dla siebie świecie. No i jest sam narrator, w którym możemy się domyślać autora wiersza; także emigrant, tyle że z kraju, w którym właśnie trwa stan wojenny.
Wiersz, o dziwo, jest jasny, nawet optymistyczny, jeden z niewielu takich w twórczości Barańczaka, ciemnej i dramatycznej. Co uderza, to strategia zapisu tego ulicznego wydarzenia; nazwałbym ją Opowieścią Mimochodem. Pamiętacie Kota w pustym mieszkaniu Szymborskiej? Tam też została zastosowana ta technika. Nie pisać wprost o tragedii, ale mimochodem właśnie. Różnica taka, że wiersz Szymborskiej mówi o śmierci nieuniknionej i dokonanej, a wiersz Barańczaka o śmierci uniknionej i niedokonanej. Nieszczęścia i tragedie to tylko „kaprysy natury” – powiada pani Aaron jakby mimowiednie zrównując Zagładę z mizernymi w efekcie skutkami huraganu. Co za brawurowa dezynwoltura! Czyja? Ocalonej Żydówki? Piszącego wiersz poety? Ta niewymuszona, lekceważąca pogarda dla tragedii, jakiejkolwiek, jest wzruszająca i na swój sposób heroiczna.
Przeżyjemy najgorsze i nic nas nie złamie, powiada, mimochodem, ten skromny wiersz ku pokrzepieniu serc.

PO PRZEJŚCIU HURAGANU „GLORIA”

Po kilku godzinach popisów wichura przekonała
samą siebie, że nie ma sensu produkować się na trzech kanałach
w przerywanych reklamami reportażach z terenów zniszczeń
jako świszczące tło dla wywiadów z miejscowym burmistrzem,
a przy tym występować na naszej ulicy na żywo.
Tyle roboty za frajer? Za oknem, na krzyż i krzywo
zalepionym taśmami, czekaliśmy, aż się zniechęci,
zastrajkuje, odejdzie na północ, w stronę New Hampshire.
Przez drzwi zapach ozonu, mokrych liści, bezpiecznej przygody.
Stajemy przy zwalonym klonie, który pozrywał przewody,
padając w poprzek jezdni przed domem pani Aaron.
Postukując laseczką i wyglądając jeszcze niestaro,
prawie jak wtedy, kiedy ukrywały ją zakonnice,
bo miała jasne włosy, pani Aaron krąży, oblicza
koszty napraw. Tuż obok pan Vitulaitis na skraju
chodnika ogląda z namysłem pień, ofiarowuje się nazajutrz
z pomocą i elektryczną piłą, przydadzą się lata praktyki
– żartuje – w tajdze. Łamiąc ścielące się na jezdni patyki,
omal nie wjeżdża na pień półciężarówka nowego sąsiada,
jak mu tam, Nhu czy Ngu, który hamuje, wysiada,
pewnie nie wspominając chwili, gdy ich łódź, wypełniona po brzegi,
po dwudziestu dziewięciu dniach natknęła się na frachtowiec z Norwegii.
Ogarnia nas nastrój pikniku, wymieniamy uwagi i żarty
na temat kataklizmu. Nie był w końcu taki zażarty,
jak zapowiadały prognozy, większych śladów czy blizn po nim nie ma,
krzywdy jakie wyrządził, są do naprawienia
i z rana punktualnie pojawi się fachowy
elektryk, świt, lustrator ubezpieczeniowy.
Pora wracać do domu, usuwać krzyże – te z taśmy
oklejającej szyby, tych innych nie jesteśmy
w stanie usunąć z przeszłości albo przyszłości, na których
stawialiśmy je tyle razy. – Tak zwane kaprysy natury –
orzeka pani Aaron wzgardliwie, dodając, że kto ciekawy,
niech ogląda zniszczenia, ona idzie zaparzyć kawy.



ADAM SZCZUCIŃSKI:
Moim ulubionym wierszem Stanisława Barańczaka jest utwór
Grażynie z tomu Atlantyda – poruszający liryczny portret i potężny oręż w walce z nieistnieniem.

GRAŻYNIE

Pamiętać o papierosach. Żeby zawsze były pod ręką,
gotowe do wsunięcia w kieszeń, gdy znowu go zabierają.

Znać na pamięć przepisy dotyczące paczek i widzeń.
Sztukę zmuszania mięśni twarzy do uśmiechu.

Jednym chłodnym spojrzeniem gasić wrzask policjanta,
zaparzać spokojnie herbatę, gdy oni bebeszą szuflady.

Z obozu albo szpitala słać listy, że wszystko w porządku.

Tyle umiejętności, taka perfekcja. Mówię poważnie.
Chociażby po to, aby się nie zmarnowały,
nagrodą za to wszystko powinna być nieśmiertelność,
a już co najmniej jej wybrakowana wersja, życie.

Śmierć. Nie, to niepoważne, nie przyjmuję tego do wiadomości.
Z iloma trudniejszymi sprawami dawałaś sobie radę.
Jeżeli kogoś podziwiałem, to właśnie ciebie.
Jeśli co było trwałe, to właśnie ten podziw.
Ile razy chciałem ci powiedzieć. Nie było jak.
Wstydziłem się luk w słownictwie i mikrofonu w ścianie.
Teraz słyszę, że za późno. Nie, nie wierzę.

To przecież tylko nicość. Jakże takie nic
ma stanąć pomiędzy nami. Na złość, na zawszę zapiszę
tę kreskę na tęczówce, zmarszczkę w kącie ust.
Zgoda, wiem, nie odpowiesz na moją ostatnią pocztówkę.

Ale będę za to winić coś rzeczywistego,
listonosza, katastrofę lotniczą, cenzurę,
nie nieistnienie, które, zgódź się, nie istnieje.

XI-XII 1982


Wiersze pochodzą z tomu Atlantyda (1986)



MARTA WRYK:
Mój ulubiony wiersz Barańczaka to Widokówka z tego świata. Dziś, w kontekście kryzysu klimatycznego druga strofa tego wiersza nabiera szczególnego znaczenia. Mieszanka śmiecia i rozpaczy zdaje się już dziś być niezwykle trafną metaforą zarówno kondycji psychicznej wielu młodych ludzi, jak i kondycji naszej planety.
Dodam jeszcze, że jako śpiewaczka jestem oczywiście wielką fanką Barańczaka przekładu librett operowych, a zwłaszcza tych do Wesela Figara i Don Giovanniego. Kiedy uczyłam się partii Cherubina w Weselu Figara, śpiewałam ją sobie w domu w polskim przykładzie Barańczaka, bo jak wiadomo, kiedy śpiewa się w swoim ojczystym języku, głos nabiera najwięcej kolorów i odcieni. 

WIDOKÓWKA Z TEGO ŚWIATA

Szkoda, że Cię tu nie ma. Zamieszkałem w punkcie,
z którego mam za darmo rozległe widoki:
     gdziekolwiek stanąć na wystygłym gruncie
tej przypłaszczonej kropki, zawsze ponad głową
          ta sama mroźna próżnia
          milczy swą nałogową
odpowiedź. Klimat znośny, chociaż bywa różnie.
     Powietrze lepsze pewnie niż gdzie indziej.
Są urozmaicenia: klucz żurawi, cienie
     palm i wieżowców, grzmot, bufiasty obłok.
Ale dosyć już o mnie. Powiedz, co u Ciebie
     słychać, co można widzieć,
               gdy jest się Tobą.

Szkoda, że Cię tu nie ma. Zawarłem się w chwili
dumnej, że się rozrasta w nowotwór epoki;
     choć jak ją nazwą, co będą mówili
o niej ci, co przewyższą nas o grubą warstwę
          geologiczną, stojąc
          na naszym próchnie, łgarstwie,
niezniszczalnym plastiku, doskonaląc swoją
     własną mieszankę śmiecia i rozpaczy –
nie wiem. Jak zgniatacz złomu, sekunda ubija
     kolejny stopień, rosnący pod stopą.
Ale dosyć już o mnie. Mów, jak Tobie mija
          czas – i czy czas coś znaczy,
               gdy jest się Tobą.

Szkoda, że Cię tu nie ma. Zagłębiam się w ciele,
w którym zaszyfrowane są tajne wyroki
     śmierci lub dożywocia – co niewiele
różni się jedno z drugim w grząskim gruncie rzeczy,
          a jednak ta lektura
          wciąga mnie, niedorzeczny
kryminał krwi i grozy, powieść-rzeka, która
     swój mętny finał poznać mi pozwoli
dopiero, gdy i tak nie będę w stanie unieść
     zamkniętych ciepłą dłonią zimnych powiek.
Ale dosyć już o mnie. Mów, jak Ty się czujesz
          z moim bólem – jak boli
               Ciebie Twój człowiek.


Wiersz pochodzi z tomu Widokówka z tego świata (1988)



TADEUSZ SOBOLEWSKI:

XIII

Mój zegarku, niepotrzebnie drwisz:
no, o czym znów zapomniałem dziś
na śmierć?
No, o czym znów zapomniałem dziś
na śmierć,
na śmierć?

Mam wziąć pigułkę? wysłać czek?
Obalić Zło? wynaleźć lek
na śmierć?
na śmierć?

Mam wziąć pigułkę? wysłać czek?
a śmierć? a śmierć?
I skazać Zło, i znaleźć lek
na śmierć?
na śmierć?


Czy to elektroniczne „bip”,
czy jakiś inny mowy typ
zna śmierć?
czy jakiś inny mowy typ
zna śmierć,
zna śmierć?

Czy szept, czy wagnerowski głos?
I czy do powiedzenia coś
ma śmierć,
ma śmierć?
Czy szept, czy wagnerowski głos
ma śmierć,
ma śmierć?
I czy do powiedzenia coś
ma śmierć,
ma śmierć?



Wiersz pochodzi z tomu Podróż zimowa (1994)




JACEK DEHNEL:

Z OKNA NA KTÓRYMŚ PIĘTRZE TA ARIA MOZARTA

Z okna na którymś piętrze ta aria Mozarta,
kiedy szedłeś wzdłuż bloku. A w tej samej chwili
waliły się i z gruzów wstawały mocarstwa.

Non so piu” – ten żar róż bez ciężaru, ten żart na
śmierć i życie, pędzący za chmarą motyli
anapest tętna. Właśnie ta aria Mozarta

m i a ł a   tu brzmieć, jak gdyby istniała gdzieś karta
praw przechodnia spod bloku, której nie gwałcili
ci inni my, ci z gruzów wznoszący mocarstwa –

gwarancja, że choć jedna zasłona, nie zdarta
do szczętu płyta, przetrwa; że zawsze uchyli
jakieś okno czy wyrok ta aria Mozarta.

Jak gdyby wszystkie dobra zdążyła ta martwa
ręka niepoczytalnie zapisać nam, czyli
kopczykom gruzów, z których wstawały mocarstwa,

w których rosła, wbrew nim, na niczym nie oparta
wiara, że to nie błąd, że nigdy się nie myli
w oknie na którymś piętrze ta aria Mozarta.
Waliły się i z gruzów wstawały mocarstwa.



ANNA BIKONT, MAJA KOMOROWSKA, MARZANNA KIELAR, ANNA PIWKOWSKA:

PŁAKAŁA W NOCY, ALE NIE JEJ PŁACZ GO ZBUDZIŁ

Ani, jedynej

Płakała w nocy, ale nie jej płacz go zbudził.
Nie był płaczem dla niego, chociaż mógł być o nim.
To był wiatr, dygot szyby, obce sprawom ludzi.

I półprzytomny wstyd: że ona tak się trudzi,
to, co tłumione, czyniąc podwójnie tłumionym
przez to, że w nocy płacze. Nie jej płacz go zbudził:

ile więc było wcześniej nocy, gdy nie zwrócił
uwagi – gdy skrzyp drewna, trzepiąca o komin
gałąź, wiatr, dygot szyby związek z prawdą ludzi

negowały staranniej: ich szmer gasł, nim wrzucił
do skrzynki bezsenności rzeczowy anonim:
„Płakała w nocy, chociaż nie jej płacz cię zbudził”?

Na wyciągnięcie ręki – ci dotkliwie drudzy,
niedotykalnie drodzy ze swoim „Śpij, pomiń
snem tę wilgoć poduszki, nocne prawo ludzi”.

I nie wyciągnął ręki. Zakłóciłby, zbrudził
toporniejszą tkliwością jej tkliwość: „Zapomnij.
Płakałam w nocy, ale nie mój płacz cię zbudził.
To był wiatr, dygot szyby, obce sprawom ludzi”.




MACIEJ LIBICH:

ALTANA

W tej, jak ją zwano trochę na wyrost, altanie,
     naprawdę – budce z dykty i blachy falistej
     na ogródkach działkowych (nie dano im istnieć
zbyt długo – nie wiedzieliśmy, że jest już w planie
budowa przelotowej arterii)… Zerwane
     z drzewka, z ust w pocałunkach wyjadane wiśnie
b y ł y w tej, jak ją zwano na wyrost, altanie,
     naprawdę; w budce z dykty i blachy falistej,
gdzie miejsca ledwie było dość na całowanie –
     owoce, pestki, usta b y ł y, rzeczywiste…
     I jak to jest, że potem mogłem istnieć wszystek,
mając w sobie choć jedno Nic: to nieprzetrwanie
śladu po buldożerem zgładzonej altanie,
     naprawdę – budce z dykty i blachy falistej?



Wiersze pochodzą z tomu Chirurgiczna precyzja (1998)



Teresa Worowska:
Chciałbym przypomnieć pewien przekład Stanisława Barańczaka, to jest 4 część Requiem Anny Achmatowej. Przekład wiersza to wielka tajemnica; tak, trzeba znać warsztat, mieć bogate słownictwo, znajomość stylów i rejestrów mowy, ale to wszystko nie wystarczy, bo nie wiadomo, jak to się w końcu robi, żeby kilka takich wersów chwyciło człowieka za gardło.

ANNA ACHMATOWA
REQUIEM (fragment)

Gdyby ktoś ci pokazał, wesoła
Ironistko, ozdobo towarzystw,
Grzeszna śmieszko z Carskiego Sioła,
Co się kiedyś z twoim życiem zdarzy –
Jak trzechsetna w kolejce, z paczką,
Pod Krestami czekając na cud,
Łzą gorącą i żrącą rozpaczą
Będziesz topić noworoczny lód…
Wiatr więzienną topolą kołysze,
I milczenie – a ile niewinnych Istnień ginie tam, zapada w ciszę…