PAWEŁ ŚPIEWAK
Pamięci Marcina Króla



PAWEŁ ŚPIEWAK


Wstyd się przyznać, ale ostatni raz widziałem Marcina Króla w telewizorze. Mówił o rządach prawicy. Znalazł precyzyjne i świetne słowa: oni chcą nam ukraść duszę. Unikał, słusznie, wszelkich tych poczciwych rozważań politologicznych. Trafił w sedno. Tak, jak powinien to zrobić filozof, ktoś, kto żyje w swoim czasie i pozostaje w słusznym oddaleniu skupienia, własnych lektur, poważnego pisania. Oni, pisowcy kradną nam duszę. Karłowaciejemy. Tracimy wymiar długiego trwania i tracimy głębie religijnego oraz kulturowego doświadczenia. Mało kto z naszych intelektualistów umiał tak intensywnie czuć i nazywać nasze teraźniejszości. Marcin Król był obecny stale w swojej współczesności. Znalazł na to właściwy i wyjątkowy sposób. Zaczął jak wiele osób z jego pokolenia od pracy naukowej, pisał doktorat o myśli Jean J. Rousseau, gdy w 1968 roku na kilka miesięcy komuniści go zapuszkowali. Studenci stracili świetnego nauczyciela. Przez kilka lat pracował w PAN i pisał przez wiele lat dla „Tygodnika Powszechnego”. Władze, gdy dostał dobre stypendium w USA na początku lat siedemdziesiątych, dały mu wybór: albo praca, albo stypendium. Ciekawość świata, ale też brak lęku o codzienność pozwoliła wybrać wędrówkę po Ameryce i dobry uniwersytet. Tu pokazał się styl Marcina. Człowieka wolnego i ciekawego świata. Czytałem wówczas jego eseje i książki. Wtedy, co było wyjątkowe, wybrał dla siebie tradycję polskiego konserwatyzmu. Nigdy nie wolno mylić konserwatyzmu z prawicową orientacją. Wybrał konserwatyzm, któremu pozostał na swój sposób wierny, rozumiejąc, że istniejemy jako wspólnota w długim trwaniu i że ponad doraźnymi sporami politycznymi stają przed sprawy trwalsze i wymagające namysłu. Uczył nas, czym jest polityka, interes narodowy, jak kształtuje się uwspólniony porządek kulturowy. Nie był sympatykiem moralizmu politycznego. Nie cenił wolnego od autorefleksji politycznego nadaktywizmu. Wybrał drogę osobną, czego dowodził choćby współprowadząc z Jerzym Jedlickim w końcu lat siedemdziesiątych podziemne seminarium poświęcone szeroko rozumianemu liberalizmowi. Jakże wspaniałe były te zebrania, na które nikt nie żałował czasu, uwagi i przygotowań. Wtedy też Marcin wyszedł z pomysłem założenia podziemnego czasopisma „Res Publika”. Do stanu wojennego wydaliśmy osiem numerów. Jedni nazywali to pismo klerkowskim. Ale to mało co znaczy. Był to kwartalnik, w którym skupiliśmy się na tym, co trwałe i co trzeba było do pewnego przynajmniej stopnia bronić przed wszelkimi politycznymi grabieżcami. Trzeba było bronić idei Europy, idei racji stanu, literatury, filmu przed czytaniem ich w koniunkturalnym, bo tylko w politycznym kontekście. Proza Iwaszkiewicza pozostaje wszak świetna nawet jeśli pisarza oskarżano o złą współpracę z reżimem.

Marcin był wolnym człowiekiem. Nie dawał sobie odebrać swojej niezależności myślenia i własnej osobności środowiskowymi wymogami oraz intelektualnymi modami. Był niezależny, bo był twardy. Znał swoją drogę i wartość swoich przekonań. Wybrał dla siebie język szkicu. Nudziła go naukowa skrupulatność, choć zrobił wszystkie niezbędne stopnie naukowe. Pełnił przez lata funkcję dziekana. W pisaniu był swobodny, śmiały, a wartością było samo myślenie i pobudzanie do myślenia, a nie trzymanie się jakichś pewników czy dogmatów. Potrafił inspirować i denerwować. Miał w sobie rzadki dar zjednywania przyjaciół oraz współpracowników. Gdy wznowiliśmy już legalną „Res Publikę” w 1987 roku wiele osób, w tym Adam Michnik, chciało nas widzieć jako kolaborantów. Łatwa to była łatka. Myśmy wiedzieli, że wtedy należało poszerzać obszar wolności i docierać ze swoimi tekstami do jak największej liczby czytelników. Liczyliśmy się z tym, że gnicie dawnego ustroju potrwa długo. To było świetne pismo dzięki Marcinowi i całej redakcji. Trudności się zaczęły w pierwszych latach dziewięćdziesiątych, gdy rozeszły się nasze życiowe drogi, powstały nowe pisma, zmienił rytm kultury.

Marcin pozostawał osobą ciekawą świata. Na kolegia przywoził zabawne anegdoty ze swojej wsi, dokąd się na stałe wyprowadził. Był otwarty na nowe zjawiska w kulturze, między innymi na feminizm, środowiska lewicowe. Po latach zresztą uważał, że za bardzo zawierzyliśmy neoliberalnym formułom gospodarczym, zapominając o współczuciu i zrozumieniu dla ludzi uboższych i zmarginalizowanych. Wiedział też, że prędzej porozumie się na poziomie intelektualnym z lewicą niż prawicowymi nacjonalistami, klerykałami. Zresztą świetnie pisał o naszych tradycjach duchowych, a jego powstałą w stanie wojennym książkę o polskim romantyzmie Podróż romantyczna mam za jego największe osiągnięcie intelektualne. Nikt tak trafnie nie nazwał mentalności wywodzącej się z barskich okopów. Ich mentalność po dziś dzień ciąży i dusi naszą wspólnotą narodową.

Kiedy już skończyła się jego pracowita aktywność redaktora, eseisty, zyskał czas na pisanie większych prac czy studiów z zakresu myśli politycznej. Ciekawił go los współczesnego liberalizmu, pisał o kondycji nowoczesności. Unikał słów modnych, popularnych. Zachował swoją osobność jako wykładowca uniwersytecki oraz jako autor poważnych książek. Pewnie można z nimi polemizować, dyskutować, ale na tym polega ich siła. Nie zostawiał nas obojętnymi. Ostatnio rozmawialiśmy o jego książce Lepiej już nie było. Umiał się godzić z krytyką i pochwałą. To rzadka umiejętność.

Prowadził życie wedle swoich zasad. Lubił grać w tenisa, podróżować, słuchać dobrej muzyki. Nie tworzył dystansu do swoich rozmówców. Czuł się dobrze ze sobą nawet jak go coś tam pobolewało. Jest osobą, którą się szanuje, podziwia, która budzi uśmiech i sprawia, że chce się dalej z nim rozmawiać, czytać.

PAWEŁ ŚPIEWAK

PAWEŁ ŚPIEWAK– socjolog, publicysta, profesor UW, dyrektor Żydowskiego Instytutu Historycznego. Współzałożyciel „Res Publiki”.


Tekst w nieco innej postaci ukazał się w „Gazecie Wyborczej” 27 XI 2020. Publikujemy za zgodą autora (red.)