MOSZE KULBAK
Munie, handlarz ptakami, i Małkela, jego żona

Munie, handlarz ptakami, i Małkela, jego żona

Ojciec Muniego

Ojciec Muniego, Żyd ze zmierzwioną brodą, cichą zimową nocą, jak zwykle głęboko zadumany, kręcił się po izbie. Rozmyślał o swoim dorosłym potomku, nieszczęśniku bez nóg, cały dzień poruszającym się na tyłku po zimnym, glinianym klepisku i – o rety! – przysparzającym mu wielkie zmartwienia. Noc w noc myślał i spluwał, i wciąż powtarzał:
– Wygląda na to, że chłopak mnie zrujnuje.

Na początku wiosny, gdy wszystko rozkwita, ten człowiek ze skołtunionymi włosami, skrywając radość, przyniósł do domu zrobioną przez siebie klatkę z ptakami. Ostrożnie postawił ją na stole i delikatnie wyciągnął zza pazuchy odeskie gołębie. Powoli i czule tulił je do siebie, jakby dorastały „pod jego skrzydłami”. I wtedy nagle Munie, czując zapach delikatnego ciepła ptasich ciałek, słysząc miłe gruchanie i świstanie, wzruszył się do łez. Oszołomiony zwlókł się z tapczanu. Omal nie zemdlał. A ojciec, z pooraną zmarszczkami twarzą, burknął spod kłującej, twardej brody:
– No, mój biedaku, hoduj i zarabiaj pieniądze!
A potem ów człowiek, ojciec Muniego, zmarł.

Munie

Munie hodował i sprzedawał ptaki. Jego rozpadająca się chałupa, poobrastana mchem i śliskimi wilgotnymi grzybami, przypominała teraz kurnik. Gołębie brudziły stare ściany; półki i stoły pokrywała cienka warstwa wapna. Wszędzie unosił się zapach pleśni i ptasich odchodów. Przez małe zabłocone szybki wpadało do środka słabe, zimne, ołowiane światło. Z najrozmaitszych klatek dochodziło ćwierkanie, jakieś pląsy za drutami i uderzanie dziobów o różne metalowe pokrywki i inne przedmioty. Munie, rozwaliwszy się na swoim ciężkim skórzanym siedzisku, podsuwał się do klatek z gołębiami, dotykał ptaków, dmuchał w pióra i spokojnie je parował. W małej klatce śpiewały chude kanarki, żółte jak cytryna. Po pokoju chodziły wyrośnięte gołębie, duże niczym kury. A w półmroku siedzieli już, tam gdzie zawsze, krępi wieśniacy o grubych, przypominających kartofle nosach. Łowcy ptaków, którzy przybywali skądś z bagiennych lasów Białorusi – pomrukiwali, drzemali w kątach na workach z ziemniakami i pykali z dużych, staromodnych lulek, wypuszczając kłęby dymu jak z wielkiej maszyny parowej.

Transakcje zawierano w milczeniu. Utuczone rudziki o czerwonych brzuszkach wymieniano za połamane klatki, czyżyki w kolorze ciemnego rumianku za łapki na myszy albo zgniecione stare kapelusze, walające się od lat na strychu. Mętne głupkowate oczy powoli ukazywały się spod grubych krzaczastych brwi jak stawy zza wybujałych szuwarów. Czasami wolno i chrapliwie wypowiadano jakieś słowo, bardziej przypominające brzmieniem kaszel lub jęknięcie. Munie poruszał się z kąta w kąt, uderzał wiecznie zimną dłonią o dłoń, co znaczyło, że następnego dnia o świcie do brzeziny pójdzie któryś z milczących wieśniaków i skradając się tam przez kilka tygodni, zwabi w końcu do klatki wiewiórkę lub „kanareczka” o czystym upierzeniu. A po moczarach i we wszystkich odległych lasach Białorusi już śpiewano o tym, że Muniemu dobrze się powodzi.

Przekupka Necha

Upalne, ciężkie, słoneczne dni. Drzewa stały rozpostarte na tle jasnej, przejrzystej przestrzeni, nie rzucając cienia. Żadna gałąź się nie poruszała. Na żerdzi siedziała sroka z otwartym od gorąca czarnym dziobem. Munie, siedząc na progu swojej chaty, czekał na jakąś żywą duszę. Nikt jednak nie ukazywał się na rozgrzanej drodze. Dopiero pod wieczór przyszła do niego w gości Necha, przekupka handlująca na targu, ale nieźle znająca się na kawalerskich sprawach. Ptaki w klatkach skakały i śpiewały. Munie usiadł przy stole i cały zamienił się w słuch. Necha mówiła jak nakręcona, wplatając piękne, trafne przypowieści i aluzje, że mężczyzna w dzisiejszych czasach musi mieć w domu gospodynię. Ona, Necha, handluje także drobiem i wie dobrze, na czym polega ta praca. Muniemu odjęło mowę, siedział z wypiekami na twarzy; nie wyglądał jak człowiek, tylko jak kawałek obłupanej szarej skały. Nie drgnęła mu nawet powieka, ale było widoczne, jak mocno pulsowała w nim krew. A Necha mówiła dalej, wplatając piękne przypowieści. Zarośnięte brudem okienka odbijały chłodne światło słabych promieni zachodzącego słońca, bladych, pozbawionych barwy i ciepła. Wtedy Necha spojrzała na Muniego, przybliżyła się do niego i szepnęła mu do ucha coś takiego, że rozdziawił usta, i co rozpaliło ogień w całym jego ciele.

Munie milczał, ale owej nocy powolutku zakradł się do woliery z gołębiami i siedząc tam do brzasku, z otwartymi oczami myślał. Rano kanarki śpiewały jeszcze piękniej niż zwykle. Munie wymył się w miednicy, zaczesał swoją czarną grzywkę, podkręcił wąsa i usiadł przy otwartych drzwiach. Mijało południe, a Necha nie przychodziła. W chacie drzemali wieśniacy o twarzach koloru gliny starych, połatanych garnków, trzymając na kolanach klatki. Inni starzy chłopi dowcipkowali i pletli coś do radosnych ptaków. A jednak Munie był w dobrym nastroju, nawet pogwizdywał jak ptak, a później, wyciągnąwszy szyję, wydał z siebie basowy głos, lecz śpiewać nie potrafił.

Pod wieczór na ścianach tańczyły już wyraźne cienie. Pewien malutki chłopina, stary jak świat, został u Muniego na nocleg. Ze swojej odległej wsi człek ów przyniósł hodowanego przez siebie od pięćdziesięciu lat kruka. Stał teraz, opierając się na dwóch kijach, i mówił do ptaków. Munie ze zmarszczonym czołem snuł się bez celu po domu i właśnie wtedy naszły go ważne myśli. Kiedy chłop zamilkł na chwilę, Munie kiwnął na niego palcem, po czym krzyknął mu prosto do zarośniętego brudem ucha:
– Czy to możliwe, żeby taki mężczyzna jak ja wziął sobie babę do domu, co?
– Można, czemu nie?…

Wieśniak odskoczył gdzieś za plecy Muniego. Chciało mu się śmiać, ale zdusił to w sobie. Wyglądał jak stara waląca się szopa, w której hula wiatr, a wysuszone gonty i deski stukają o siebie.

Ptaka zmorzył już sen. Wieśniak, tylko dwa razy starszy od swojego kruka, gadając do siebie, błąkał się jeszcze na chwiejnych nogach po chałupie, zanim sam także nie zaległ na drzemkę gdzieś na worku z ziemniakami. Podobnie jak około pięciuset innych żywych stworzeń, które zasnęły w tej ciemnej chacie.

Rano przyszła przekupka Necha.

Żeby nie ruszać ptaków, domu nie wybielono wapnem. Munie powinien jednak powiesić szyld, wywieszkę; przecież jego narzeczona Małkela powinna wiedzieć, z kim ma do czynienia!
– Co, Munie, masz w skrzyni?

Necha krzątała się po chałupie, zajrzała w każdy kąt, szeroko pootwierała okna, po czym zakasała rękawy i chwyciwszy za wiecheć słomy, sama wzięła się do szorowania ław, zraszając je wodą z ust. Trzepiąc poduszki, nagle złapała za koszyk i zniknęła. Necha wybiegła w takim tempie, że pozostał po niej tylko podmuch wiatru. Munie wspiął się do okutej stalą zielonej skrzyni i długim kluczem wiszącym mu na szyi powoli otworzył zamek ciężkiego dębowego wieka. W środku znajdował się jego dobytek: grube lniane koszule z haftowanymi kołnierzykami, kwieciście kolorowe krawaty, przeróżne marynarki i kamizele, a na samym spodzie kufra wyprasowane spodnie, a nawet para nowych lakierków. Nikogo nie było w domu, kiedy cichutko stukał delikatnymi podeszwami, co przypominało uderzenia w gliniane naczynie. Nikt później nie oglądał się za Muniem, kiedy ten z koszulą pod ręką wlókł się wieczorem z łaźni do domu, cały zaróżowiony i rozpalony niczym pieczone jabłko. Nikt nie zwracał na niego uwagi.

Przekupka Necha pomagała Muniemu zawiązać jaskrawoczerwony krawat. Wieczór był biały. Tam, gdzie zaszło słońce, powstała niewypełniona pustka – przepastny, ukształtowany z chmur, mocno zniszczony korytarz, podobny do rusztowań wokół nigdy nieukończonego budynku. Dwa małe okienka wisiały teraz na nim jak bezużyteczna para okularów. Ale lampa paliła się, a Necha wciąż pomagała Muniemu zawiązać krawat. Na stole niczym śnieg lśnił biały, zimny obrus. Samowar bulgotał. Grube przezroczyste szklanki z brązową pachnącą herbatą nadawały szarości panującej w izbie odświętną atmosferę. W wysprzątanych klatkach także panował spokój. Munie podkręcił czarnego wąsa, a Necha, zajmując się domem, co rusz wchodziła i wychodziła, sprawdzając, czy nie widać już czarnowłosej uroczej narzeczonej, Małkeli. Lampa długo się paliła, a krawat Muniego połyskiwał siedmioma odcieniami płomienia. I wówczas Necha pomału, nisko się kłaniając, otworzyła drzwi. Małkela, nie spiesząc się, weszła w milczeniu do środka.

I w tym miejscu godna podziwu okazała się mądrość Nechy, która od razu stwierdziła, co leżało jej na sercu, że w mieście są wysokie koszty utrzymania. Małkela początkowo była dość zmieszana, nie odstawiła nawet parasolki, jak wypadało, do kąta. Munie odchrząknął, jak to przystoi mężczyźnie, popatrzył wytrzeszczonymi oczami i podciągnął pasek wokół brzucha, jakby zwyczajnie nosił spodnie. Potem odezwała się Małkela i mówiła tak perliście, jak zapewniała Necha. A on, Munie, usiadłszy, opierając się na rękach, słuchał i promieniał szczęściem. Później Necha stwierdziła:
– Munie, nie martw się, Małkela chce pracować, robota pali jej się w rękach.

To było jasne, że Małkela będzie dobrą gospodynią. Munie siedział cicho, z wyraźną radością w sercu, i czekał. Po chwili Necha wyszła i Małkela dopiero wtedy zaczęła mówić o pięknym ludzkim życiu według zasad, besztając Muniego, że rano, na czczo, nie wypija szklanki herbaty. Potem nawet wstała z miejsca, aby pokazać palcem, gdzie poustawia w domu wszystkie sprzęty, jak go umebluje. Oczywiście miała rację!

Już świtało, nastał szary brzask. Małkela przysiadła się bardzo blisko Muniego i nagle uszczypnąwszy swojego narzeczonego dosłownie pod pachą, powiedziała:
– Munieczku, zapamiętaj moje słowa, przy mnie staniesz się mężczyzną…

Stało się dla niego jasne, że Małkela cała mu się poświęciła, serce waliło w nim jak młot od tego podniecenia, mocno przytulił się do niej i cicho, jeszcze nieśmiało, zaczął marzyć:
– Małkela, będziesz mi gotować kartofle i smażyć placki ziemniaczane… Smalec i śledzie kupisz u Chany-Dwurki…

Zaczęli się wreszcie całować. A wtedy, w półmroku, obudził się stary czyżyk, nastroszył swoje ciepłe piórka rumiankowej barwy, potrząsnął nimi, powoli gwizdnął na powitanie słońca. Krople rosy na szybach zaczynały właśnie połyskiwać różowymi odcieniami. Z klatek dochodziły różne dźwięki, niewyraźne gruchanie gołębi ze wszystkich zacienionych kątów. Kanarek wtórował swym złotym trylem.

Munie i Małkela

Zawilgocona chata mokła w strugach jesiennych nużących deszczy. Dach, jak kawał mokrego szlamu, zwisał prawie do ziemi, a rozpadający się komin dymił i cuchnął na cały świat. Wypaczone, wiszące na jednym zawiasie drzwi głośno skrzypiały. Wysoko, pod samym dachem, na niebieskiej desce wisiał krzykliwy szyld – czerwonopióry gołąb o żółtych oczach, z otwartym zielonym dziobem, a pod spodem ozdobne, floresowe, czarne litery: SPRZEDAŻ GOŁĘBI I INNEGO PTACTWA.

Wiatr uderzył w spuchnięty dach, wyrwał mokrą szmatę uszczelniającą szybę i cisnął nią o ścianę. Małkela stała przy rozpalonym kuchennym piecu. Panował zaduch, ptaki z rozwartymi dziobami ciężko oddychały, spod skrzydeł dobiegały jakieś trzaski. Okoliczni wieśniacy w przemoczonych baranicach, siedząc cichutko, gładzili wąsy i suszyli się. Dzisiaj czarny drozd wyzionął ducha, leżał sztywny na stole z wyciągniętymi żółtymi łapkami i otwartym, spowitym mgiełką pustym oczodołem. Munie zajmował się już klatką. Jakiś wieśniak o zapadniętych policzkach i cienkiej szyi stał przed nim i coś do niego mówił, gdacząc jak kura; w swoich drelichowych portkach wyglądem przypominał osadzonego na żerdzi jesiennego stracha na wróble. Munie śmiał się do rozpuku z jego opowieści, rękawem wycierał łzy, trzęsąc się cały na swym skórzanym siedzisku. Śpiący na piecu kruk odwrócił się tyłem do izby i mocno wstrząsnęła ogonem. Małkela złapała się za głowę i wrzasnęła gniewnie:
– Munie, zabierz swojego kruka, burzy mi priczioskę!

Małkela nadąsała się. Wieśniacy z całym szacunkiem dla żony Muniego, powstawali z miejsc i wymachiwali rękami:
– A kysz, a kysz!

Wtedy kruk odskoczył dumnie i spokojnie za piec, jakby mówiąc: „Mam was wszystkich gdzieś!”. Ale Małkela wciąż się dąsała. Nic nie mówiąc, po chwili podeszła do stołu, chwyciła martwego drozda i rzuciła go na podłogę. Munie się zmieszał, raptownie podpełzł do ptaka, podniósł go i przytulił do piersi. Ale nie powinien był tego robić, gdyż Małkela, zbladłszy, podbiegła do niego, wyrwała i wyrzuciła martwego ptaka za drzwi:
– Śmierdzi już od ciebie padliną, mój przystojny mężu!

Tak właśnie powiedziała. Munie podniósł wysoko sztywne brwi, spojrzał błędnym wzrokiem, ale nic jej nie odpowiedział. Zbaraniałe spojrzenia wieśniaków także błądziły po izbie, powoli gasły jednak w grubych gęstych rzęsach.

Była jesień i do chaty Muniego wpadało mgliste światło. Zacinające jesienne deszcze rozpuściły i zmyły ostatnie ślady radości. Gdzieś na ściernisku, na zabłoconym polu, przykuwało uwagę drzewo z rdzawymi liśćmi. Brudna mgła wisiała nad dachami jak podarty kawał szmaty.

Była jesień i wieczory ciągnęły się, bez wyrazu, smutne i bezgwiezdne. Najbiedniejsze wieczory na świecie. Munie cały czas siedział przy stole i obierał ziemniaki. Lampa kopciła. Małkela mogłaby właściwie w taką długą noc zacerować torbę Muniego, siedziała jednak z wyciągniętą ręką i wciąż drzemała. Wilgotny wiatr majstrował coś z deszczem, utworzywszy wąskie strumyki, smagał nimi ściany.

Była jesień i Munie, siedząc w długi, niekończący się wieczór, nagle usłyszał za oknem gwizd. Na palcach gwizdał mu ktoś prosto w ucho. Małkela poderwała się, chwytając chustkę na głowę, a Munie zapytał:
– Małkela, kto to gwiżdże?
– Patrz na niego, patrz – odezwała się Małkela. – Przecież to jest Zyske Chany-Dobki!

Muniemu zrobiło się trochę głupio, że nie potrafił rozpoznać po gwiździe Zyskego Chany-Dobki, ale nie pamiętał go i ponownie zapytał:
– Kto to jest Zyske Chany-Dobki, Małkela?
– Spójrz, przypatrz mu się, przecież to jest Zyske z waszej ferajny…

I zniknęła za drzwiami. Munie podrapał się po głowie i przeklął świat, a później sam w ciemności bił się w piersi. Wokół domu zapadła cisza – to znaczy Małkela poszła z Zyske złodziejem. Krople deszczu kapały gdzieś do podstawionego wiadra. Owej nocy Munie dowlókł się do łóżka, przykrył kołdrą i przeleżał do brzasku z otwartymi oczami. O świcie powoli zaskrzypiały drzwi. Wróciła Małkela. Zrzuciwszy pośpiesznie ubranie, cicho i spokojnie położyła się do łóżka i z miejsca zasnęła. Munie leżał bez tchu, odwrócony do ściany. Bał się poruszyć, tak czuł się obolały. Ale od rana Małkela była bardzo pracowita: w piecu się paliło, nad stołem unosiła się para z ugotowanych ziemniaków, ptaki, skacząc jeden przez drugiego, popijały czystą wodę, a ona podśpiewywała piękne piosenki.

Wtedy Munie zadumał się: Małkeli praca pali się w rękach, ale przecież nie może włóczyć się z innymi mężczyznami, no jak?

Zyske Chany-Dobki

Wieśniacy z rzadkimi brodami odziani w baranice przynieśli chłód jodłowych lasów. W chacie handlowano ostatnimi tego sezonu ptakami. Zwariowane podróżniczki tłoczące się w klatkach przeciskały się przez pręty. Rudziki o brzuszkach różowych jak dojrzałe poziomki pachniały trzęsawiskiem i wilgocią, a wpadający do chaty wiatr przesiąknięty był, jak w sadach, aromatem soku z szarych jabłek. Z mgły wyłoniła się późna, pełna krwistych kolorów jesień, która rozpaliwszy okolicę płomieniem o winnym smaku, krzyczała w oddali swoim dżdżystym wiatrem, hulającym ponad każdym małym stawem, odbijającym światło.

Co zatem miał robić Munie owej pijanej jesieni, kiedy to Małkela, jego żona, wychodziła z domu już niemal każdego wieczoru? Leżąc w te głośne noce jak pies w budzie, nasłuchiwał dalekich kroków, czy zbliżają się do domu, i wziąwszy głęboki oddech, czekał pod kołdrą. Dopiero o mroźnym srebrzystym poranku wypełzał na podwórko do źródełka, aby opłukać się zimną wodą, i powoli dochodził do siebie po nocnym kryzysie. Tak Munie żył, aż pewnego razu Małkela rzekła do niego:
– Powiem ci prawdę… Munie, powiem ci prawdę – Zyske wstydzi się tu przyjść…

Munie spuścił wzrok, westchnął ciężko i odparł:
– A co to za hańba…? Przecież nie jestem niedźwiedziem…

No i nieco później przyprowadziła mu tego nieśmiałego Zyskego Chany-Dobki. A ten kołysał się w wyglancowanych butach, niski, z czerwonym karkiem, niezdecydowanie podał Muniemu swoją zimną rzeźnicką dłoń.
– Co porabiasz, Munie?

Munie uścisnął ciężką rękę, jakby dokładnie sprawdzał koszerność wołowego udźca, i niechętnie wymamrotał:
– Znośnie, żyje się.
– Jak się mają twoje cukrówki?
– Dziękuję, że pytasz.

A potem Zyske, usiadłszy wygodnie, wyciągnął nogi, klepnął się po mocnym karku i zaciągnął czapkę na oczy, jakby oślepiało go słońce. Mówił wyłącznie do Małkeli. Munie po cichu poszedł do gołębi. Oddalił się, ponieważ powoli stawało się dla niego jasne, że jest tam zbyteczny, niepotrzebny jak spóźniony śpiew ptaka w tę szkarłatną jesień, gdzieś w bocznej klatce. Dwa okna, dające zawsze tylko słabe ołowiane światło, przepuszczały resztki blasku zachodzącego nad polami słońca. A może było to odbicie czerwonokrwistej jesieni, stąpającej głośno miedzianymi stopami po wszystkich drogach.

Owej nocy Małkela wyprosiła Muniego na tapczan pod oknem. Trochę się zawstydził, kiedy tak wczołgał się na ławę jak kawaler. A potem, leżąc w ciemnościach nocy, uważnie nasłuchiwał, co też tam się właściwie działo z Małkelą. W nocy nikt nie przyszedł. Małkela spała jednak niespokojnie i nawet raz dziko krzyknęła przez sen, że aż Munie musiał zwlec się z posłania, żeby ją obudzić.

I tak ciągnęło się to noc w noc, przeklętą i przegraną, jakby przestało pulsować tętno świata. Munie, marudząc, późno kładł się spać w oczekiwaniu na przyjście Zyskego, ale ten, choć spodziewany, jednak się nie zjawiał. Aż pewnej nocy wparował nagle wściekły jak goj, a potem z siedzącą mu na kolanach Małkelą upili się, parskali ze śmiechu, a nawet się całowali. Munie zaniemówił. Zyske natychmiast zdmuchnął płomień lampy i śmiejąc się, oboje padli na łóżko. Munie ze strachu ledwo wdrapał się na legowisko, ze ściśniętym gardłem i kwilącym głosem zapytał w ciemności:
– Co tam robicie, ha?

Śmiech natychmiast ucichł, a po chwili jak cięcie rozległ się głos Zyskego – ostry jak lśniący rzeźnicki nóż, noszony gdzieś za cholewą:
– Bądź spokojny, bracie, nie spiję ci śmietanki…

Później, w ciemności, długo unosiła się po izbie żarliwa szeptanina, niczym syczenie węża, w zastygłą noc, głuchą i jaskrawą, jak rozgrzane do czerwoności żelazo. Munie przycisnął się do ściany i przyłożywszy ucho, także zastygł; leżał godzinami, zziębnięty i zesztywniały jak kawał stwardniałej gliny. Modlił się o nastanie dnia. I zaraz o brzasku zwlókł się z posłania. Brudne światło przedzierało się przez zaparowane szyby, mieszając się z cieniami na ścianach. Kruk siedzący na piecu zatrzepotał silnymi skrzydłami i cicho poruszał się wokół gzymsu. Pusta butelka walała się po podłodze. W łóżku od strony ściany leżał Zyske z głową podpartą na ręku, chrapał i cicho świstał. Małkela przebudziła się, uniosła głowę, przetarła oczy, a zobaczywszy daleko w kącie Muniego, ziewając, powiedziała:
– Munie, bądź tak dobry i przynieś mi wody.

No i przyniósł jej. Małkela duszkiem wypiła wodę, oddała mu kubek i odwróciła się na drugi bok. Szyby w oknach zszarzały, wyglądały jak pokryte zimną stalą. Do izby wkradał się już poranek. Munie, powlókłszy się do dużej drucianej klatki, powoli otworzył drzwiczki i wpełzł do środka, do ciepłych gołębi. Wystraszone ptaki uderzały skrzydłami, podfruwały nerwowo, ale wkrótce z powrotem usiadły na półkach i drutach; przytulając się parami do niego, ponownie przysnęły. Munie usiadł z rękami na ziemi i już tak pozostał, nie jak człowiek, tylko jak kawałeczek odłupanej szarej skały.

MOSZE KULBAK
przełożył z jidysz Mariusz Lubyk


Opowiadanie ukazało się w A szpigl ojf a sztejn: antologje, red. Chone Shmeruk, Jerozolima 1964, 1987 (wydanie drugie poprawione); pierwodruk w miesięczniku „Di jidisze welt”, nr 6, Warszawa-Wilno wrzesień 1928.

MOSZE KULBAK, ur. 1896, zm. 1937. Poeta, prozaik, autor sztuk teatralnych, publicysta, tworzący w języku jidysz. Był jedną z najważniejszych postaci życia kulturalnego w przedwojennym Wilnie. W 1928 przeniósł się do Mińska. W okresie czystek stalinowskich został aresztowany i rozstrzelany pod zarzutem szpiegostwa na rzecz Polski.

MARIUSZ LUBYK, ur. 1962. Tłumacz Baszewisa Singera, Bergelsona, Gradego. Jego przekłady Baszewisa z jidysz drukowaliśmy w „ZL” 88 i 93.