MAREK ZAGAŃCZYK
Zygmunt Mycielski
„Niby-dziennik ostatni”

Zygmunt Mycielski fot. ze zbiorów Wojciecha Karpińskiego



MAREK ZAGAŃCZYK

Edycja dziennika Zygmunta Mycielskiego, który od 1998 roku ukazuje się nakładem wydawnictwa Iskry, jest dowodem oddania, przyjaźni i poświęcenia niewielkiego grona osób. Mamy do czynienia z dziełem niezwykłym. Za jego pośrednictwem możemy wniknąć w życie jednej z najważniejszych postaci polskiej kultury, osoby o wielu polach doskonałości, człowieka niepodległego wewnętrznie, o talentach, z których w dzienniku chyba najistotniejszym okazuje się umiejętność mówienia o sobie i o świecie bez znieczulenia, poważnie i otwarcie. Dotyczy to zarówno spraw publicznych, historii Polski, jej współczesności widzianej zawsze w perspektywie dziejów i otaczającego ją świata, jak i opowieści o własnej twórczości, w której muzyka jest najważniejsza. Ale jest w dzienniku także miejsce na myśl o zagadnieniach kruchych, z trudem poddających się opisowi, jak religia, śmierć czy miłość.

Niby‑dziennik ostatni tak jak wcześniejsze tomy ma swój temat przewodni. Jest nim śmierć, a właściwie umieranie, odchodzenie, i to w trudnym momencie polskiej historii. Mottem tego tomu mogą być słowa wypisane przez Mycielskiego: „Brnij do końca w tę resztkę życia i świata, którą nosisz w sobie”. Czytelnicy wcześniejszych części dziennika pamiętają przejmujące zapisy śmierci Janusza Radziwiłła, Jana Tarnowskiego, historię właściwie już pośmiertną Jánosa Esterházyego. Wraz z tomem ostatnim, otrzymujemy ich dopełnienie, strony pisane z całkowitą szczerością, w momencie zadumy nad własnym losem, zawsze notowane z godnością, o wysokiej temperaturze, pełne emocji, choć pisane z lodowatą dokładnością. Jest w książce Mycielskiego zapis śmierci Marii Czapskiej i opis ostatnich dni życia przyjaciela Henryka Krzeczkowskiego. „Na dobrą sprawę — pisze Mycielski — interesują mnie naprawdę już tylko dwie rzeczy: moja własna muzyka i śmierć. Śmierć, to znaczy wiara czy niewiara. A w stosunku do wiary wątpliwość, czy prawdziwa wiara istnieje”. Śmierć bliskiego człowieka oznacza za każdym razem koniec pewnego świata. Ale zanim przyjdzie śmierć, zaczyna się zapadanie w siebie, powolne odchodzenie, rezygnacja z planów. Zanim człowiek zniknie ze świata, należy zdać sobie, innym, a w przypadku niektórych także Bogu rachunek z własnych talentów. I tu Mycielski jak mało kto (może tylko Józef Czapski) potrafi pisać o sobie z całą surowością, ale zawsze spokojnie, bez rezygnacji, bez załamywania rąk.

Nie da się naszkicować choćby w przybliżeniu wszystkich ważnych punktów na mapie tego dziennika. Można jedynie wskazać osoby i zagadnienia powracające najczęściej. Między zapisami Mycielskiego tkwią i mają swoje wyróżnione miejsce notatki z lektury, także listy do i od przyjaciół, choćby korespondencja z Adamem Michnikiem, ważna dla zrozumienia losów obu jej bohaterów, fragment listu Leszka Kołakowskiego do Józefa Czapskiego o sprawach wiary, opatrzony przez Mycielskiego komentarzem. Jest także stałe zmaganie z Polską, ze światem, wypływające zarówno z ciekawości, jak i niezależności sądu. Są rozważania o polskim katolicyzmie przy okazji relacji o chrzcie Pawła Hertza i następujący zaraz potem zapis, obrazek z życia codziennego. Bo dziennik Mycielskiego to także swoista powieść obyczajowa z wizją PRL w tle, codzienna bieganina, walka o zachowanie godności wśród kłopotów zwykłego życia. Jest w tym tomie także opowieść o srebrnych łyżkach powracająca wariantowo. Przypomnienie świata przeszłości, odległego, stopniowo wymazywanego z pamięci, sprowadzonego do kilku przedmiotów mających moc przywołania Atlantydy. No i jest wiara w muzykę, jeśli już nie swoją, to komponowaną przez innych, muzykę świata zapewniającą życie duchowe.

Od wielu lat prowadzę niekończącą się rozmowę z Mycielskim, czytam jego dziennik, słucham jego kompozycji, szukając w nich zarazem piękna, nauki i pocieszenia. Traktuję jego dzieło jako wyjątkowe świadectwo ciekawości świata, gotowości do stałej jego interpretacji, pozbawionej łatwych ocen, widzenia równocześnie panoramicznego i skupionego. Konfrontuję z nim własne sądy na temat polskiej historii w wymiarze społecznym i jednostkowym, wpatruję się we wpisany między nuty i litery portret artysty konsekwentnego, wolnego człowieka, oddanego przyjaciela, kompozytora i wybitnego polskiego pisarza.

Od Mycielskiego uczę się, jak zachować wolność w wielu wymiarach, na różnych poziomach istnienia. Chyba nikt tak otwarcie, a przede wszystkim tak mądrze, jak on, nie pisał o swoim życiu erotycznym, o chwilach szczęścia i momentach udręki. Bez szukania wsparcia w psychologicznych rozważaniach. Mało kto tak jak on kochał Polskę i był nią przerażony. „Łatwiej — pisał — robić «rewolucję» niż państwo”. Nie umiał, nie chciał być gdzie indziej, a jednak myślał o życiu w Polsce wyjątkowo ostro, boleśnie dla siebie i innych, bo, jak się zdaje, tak wiele go tu drażniło, wydawało się znakiem ponawianego przez pokolenia intelektualnego lenistwa i zwykłej nikczemności. „Staś Prószyński — notował — słusznie powiedział, że jeżeli Warszawa była kiedyś Paryżem Północy, to teraz nie jest nawet Radomiem Europy”. I w innym miejscu: „Jakiś cudzoziemiec, który znał dobrze Polskę przedwojenną, mówił mi w «Bristolu», że Polska bez Żydów, szlachty i kurew nie ma sensu”. Mycielski wiedział, może lepiej niż inni, że w każdym narodzie drzemie nieskończenie wiele wariantów zbiorowego istnienia, a ich urzeczywistnienie zależy tylko od zbiegu okoliczności. Powtarzał: „W pewnych warunkach można by ze Szwajcarów zrobić hordę mordującą resztę świata”. Czuł, że coraz mniej łączy go z ludźmi spotykanymi na ulicy, że jest w tym świecie jak umarły i że prawdopodobnie rozminął się z powołaniem, którego istoty nie umie właściwie określić. Chwilami wybierał milczenie, dumną samotność, choć przeczuwał, że gdyby całkowicie porzucił ciążące mu obowiązki, „wpadłby pod powierzchnię życia i skończył bezszelestnie”.

Był też Mycielski wyjątkowo uważnym czytelnikiem. Potrafił żywo reagować na to, co znajdował w książkach, zawsze wydobywał z nich rzeczy najważniejsze. Miał dar zachwytu zarówno wobec pojedynczej linijki wiersza, jak i wielowątkowej powieści, byle tylko literatura chwytała coś z życia, była oknem szeroko otwartym na świat. Miał świadomość, że jako artysta grzeszy zapewne nadmiernym skupieniem na sobie. Powtarzał, że jego jedynym ratunkiem jest „ustawiczne wychodzenie poza siebie. Do przedmiotów, do zagadnień, do idei”. Dlatego wolał tych, którym udało się choćby na chwilę porzucić własne „ja” na rzecz pojedynczego „ty”, nie mówiąc już o nielicznych, którzy poruszali się udanie wśród zagadnień zarezerwowanych dla liczby mnogiej. Lubił powtarzać słowa Czapskiego, że „sztuka to publiczne zdejmowanie gaci. I kto na to się nie zdobędzie, niczego nie osiągnie”. On sam wolał jednak spotykać się z cudzymi myślami.

W pokoju Pawła Hertza stała fotografia Zygmunta Mycielskiego. Przyglądałem się temu zdjęciu uważnie. Żałowałem, że nigdy nie spotkałem Mycielskiego. Nie mogłem go poznać. Dziś uważam, że znam go dobrze, że potrafię sobie wyobrazić, co myślał, co czuł, czego pragnął. Jakie były jego lęki, co sprawiało mu radość i ból. Więcej, wydaje mi się, że wszyscy go znamy. Wystarczy zajrzeć do jego dziennika, bo w nim najpełniej odbija się on sam i świat, który widzi, zawsze ostro, w szczególe, mądrze, tak, by zobaczyli go inni.

Zygmunt Mycielski, „Niby‑dziennik ostatni 1981–1987”. Red. Barbara i Jan Stęszewscy. Warszawa, Iskry, 2012.


Tekst pochodzi z bloga Marka Zagańczyka „Sztuka czytania”
udostępniamy go za zgodą autora.

MAREK ZAGAŃCZYK, ur. 1967. W „Zeszytach Literackich” przez 26 lat, zastępca redaktor naczelnej w latach 2010-2018. Kurator archiwum i spuścizny Pawła Hertza. Autor tomów szkiców Krajobrazy i portretyDroga do SienyCyprysy i topole a ostatnio Berlińskie widoki (Austeria, 2019).