MAREK ZAGAŃCZYK
Leonardo Sciascia „Rycerz i śmierć. Prosta sprawa”

Leonardo Sciascia „Rycerz i śmierć. Prosta sprawa”

O śmierci można pisać na wiele sposobów i zapewne z wielu różnych powodów. Są w literaturze prawdziwi mistrzowie trudnej sztuki umierania. Poeci i prozaicy oswajający śmierć i ci, którzy odsłaniają jej nieuchronność z naukową dociekliwością. Są i tacy, którzy czując dreszcz na plecach, uśmiechają się do końca, albo do końca, do ostatniego tchnienia, starają się dostrzec tuż przy łóżku obecność Erosa. Są Rilke, Mann czy Tołstoj, Márai, Miłosz i Gombrowicz.

U Sciascii jest jednak inaczej. Śmierć towarzyszy nam od początku, kroczy obok nas jak na rycinie Dürera, chwilami niepokoi, potrząsa klepsydrą, wykrzywia oblicze. Trzeba przywyknąć do jej cichej obecności. Nauczyć się z nią żyć, kroczyć obok niej z godnością zakutego w zbroję życia rycerza. A chwilami wypatrywać jej tkliwie, bo tylko ona może odsunąć od nas ból i chorobę. „Choroba – pisze Sciascia – podobna jest do inflacji, powoli pożera mały kapitalik radości, jaki udało się w życiu zgromadzić. Ale może wszystko na świecie dzieje się na podobieństwo inflacji, moneta życia z dnia na dzień traci na wartości; całe życie to rodzaj czczej euforii, bo nasz pieniądz nie ma już siły nabywczej. Pokrycie w złocie – uczuć, myśli – zostało roztrwonione; rzeczy autentyczne mają dziś cenę nieosiągalną, wręcz nie do wyobrażenia”.

Od grafiki Dürera zaczyna się opowieść Sciascii. Jej bohater, prowadzący śledztwo policjant zwany Wice (bez nazwiska, tak aby mógł łatwo być Każdym, z funkcją zamiast imienia), ma ją zawsze przed sobą. Patrzy na niego ze ściany biura, w którym spędza większość czasu. Właściwie zastępuje mu portret najbliższych. Komisarz martwi się, że śmierć może się spóźnić ze swoim przybyciem. „Niepokoił go zawsze ten trochę zmęczony wyraz śmierci, która zdaje się mówić, że powoli, ze znużeniem nadchodzi, gdy jesteśmy już sterani życiem. Zmęczona śmierć, zmęczony koń […]. Wyraża raczej stan żebraczy niż tryumf. Śmierć spłaca się żyjąc. Żebrze się o nią, żebraczkę”.

U Sciascii nie ma diabła, bo właściwie nie jest potrzebny. „Zdaje się we wszystkim na ludzi, którzy wiedzą, co robić, lepiej od niego samego”. Bohater Sciascii jest chory. Zmaga się z bólem. Powieść Sciascii jest właściwie traktatem o bólu, spisanym na chwilę przed śmiercią. „Ból tkwił w nim, jak zwierzę – małe, okrutne i nieczyste – zaczajone w jednym punkcie jego ciała, jego istoty”. Właściwie chce, aby wreszcie wszystko się skończyło. Mawia, że ból, jego przypływ i odpływ, da się wyrazić kolorami. Maluje więc w swoim umyśle własny pejzaż cierpienia. Ucieka od bólu w przypadkową miłość, w rozmowę z podejrzanymi. Chwilowe ukojenie przynoszą mu książki. Jak zawsze u Sciascii aż roi się od nazwisk, tytułów. Wyspa skarbów, Gadda, Mastro don Gesualdo Vergi, wiersze Petrarki. I każda z tych książek, każda z tych postaci odkrywa dla dociekliwych czytelników kolejne warstwy skojarzeń.

Najważniejsze są jednak opowiadanie Tołstoja i myśli Montaigne’a. Bohater Sciascii porównuje Śmierć Iwana Iljicza do tego, co działo się z nim samym. „Śmierć jako coś nieokreślonego, niewymiernego, co krąży we krwi pośród kości, mięśni i gruczołów, dopóki nie znajdzie małego załomka, w którym mogłaby wybuchnąć, niszy, kołyski. Mały wybuch, ognisty punkcik, żarząca się głownia, ból najpierw przerywany, potem ciągły i natrętny; który rośnie i rośnie, aż w końcu zdaje się, że ciało nie może go już pomieścić i zalewa wszystko naokoło. Tylko myślenie jest dla niego wrogiem, ze swymi małymi, chwilowymi zwycięstwami”.

Montaigne przypomina z kolei komisarzowi, że warto wstydzić się własnej śmierci, czy może inaczej, mieć ją tylko dla siebie, właściwie być o nią zazdrosnym, stronić od życia i umierania na pokaz. Montaigne jest dla niego wzorem samotności w śmierci, jak pies, który, kiedy przychodzi jego czas, zaszywa się w kącie, znika z pola widzenia. „Jeden z największych umysłów, jakie wydała ludzkość, w swoim pragnieniu, by przyszło mu umrzeć z dala od tych, którzy w życiu byli mu bliscy, a jeszcze lepiej w samotności, wypowiedział i uzasadnił to, co pies czuł instynktownie”.

Bohatera Sciascii ciekawią rzeczy drobne, których nikt inny nie widzi. Czasami zdaje mu się, że prowadzone przez niego śledztwo przypomina wertowanie śmieci. Wie jednak, że „pośród śmieci człowiek zmierza do śmierci”. Przerażają go ludzie bez twarzy, o niepełnym obliczu, jakby zawsze „istnieli tylko z jednego profilu, jak na monecie”. Pragnie osiągnąć taki poziom cierpienia, kiedy już nie będzie czuł bólu. Dlatego odsuwa od siebie morfinę, jakby jeszcze nie przyszedł jej czas. Jest świadomy jej „obezwładniającego piękna”. Powtarza sobie, że życie nadal może być radosne tylko trzeba umieć znosić je z godnością. I zdać się na los, zbieg okoliczności, szczęśliwe zakończenie.

Czytając opowieści Sciascii nie potrafię ukryć podziwu dla sposobu w jaki buduje swoją historię. Niby używa dobrze znanych mechanizmów, ale tak zmyślnie wprawia je w ruch, że zapominamy czemu służyły w rękach mniej sprawnych rzemieślników. Sciascia napisał powieść kryminalną o umieraniu. Reszta jest tłem, mniej lub bardziej wyraźnym. Jak zauważa Joanna Ugniewska „najznakomitsze rezultaty osiągnął wykorzystując i zmieniając radykalnie model powieści kryminalnej. […] Taki typ narracji nie służy u niego wyłącznie politycznej diagnozie; […] zawrzeć potrafi ona w sobie także refleksję metafizyczną, co, zauważył żartobliwie Eco w Sześciu przechadzkach po lesie fikcji, kiedy pisał, że powieści detektywistyczne łączy z filozofią i religią wspólne pytanie: «Kto to zrobił?»”.

I jak zawsze u Sciascii jest Sycylia, tak jakby skupiało się w niej wszystko, co go ciekawi. Sycylia jako źródło tematów, postaci, ale także jako stały punkt odniesienia. Pojawia się zawsze nawet, gdy akcja powieści toczy się gdzie indziej. „Na wyspie, gdzie się urodził, w żadnym mieście nie było portyków. Łuki czynią niebo piękniejszym, mówi poeta. Portyki czynią miasto bardziej cywilizowanym? Nie żeby nie kochał ziemi, na której się urodził: ale wiadomości codziennie stamtąd napływające, ponure, tragiczne, budziły w nim rodzaj niechęci. Nie jeżdżąc tam od wielu lat, szukał jej w pamięci ponad tymi zdarzeniami: w miłości do czegoś, czego już nie ma. W iluzji, w mistyfikacji – jak emigrant, wygnaniec”.

O Prostej sprawie, ostatniej napisanej przez Sciascię powieści, mam niewiele do powiedzenia, a właściwie po Rycerzu i śmierci nie chcę o niej mówić, choć przecież wiele łączy obie opowieści, choćby to zdanie, że „w pewnym punkcie życia nie tyle ostatnia nadzieja umiera, co nadzieją staje się sama śmierć”. Zdaję się więc na cytat z Joanny Ugniewskiej: „Prawda i fałsz raz jeszcze gubią się w pirandellowskiej grze pomyłek i masek. Pirandello, przywoływany niemal w każdym tekście Sciascii, w Prostej sprawie zdaje się ofiarować klucz do rozwiązania zagadki: «może przypadek nagłego rozdwojenia: niespodziewanie poczuł się policjantem ścigającym samego siebie. – I zagadkowo, jakby na własny użytek, profesor dodał: – Pirandello»”. A gdyby komuś było jednak mało dorzuciłbym jeszcze Rękawiczkę Maxa Klingera, która nagle zjawia się w wyobraźni bohatera i prowadzi nas jeszcze dalej w nieznane.

MAREK ZAGAŃCZYK


Tekst pochodzi z bloga Marka Zagańczyka „Sztuka czytania”.

MAREK ZAGAŃCZYK, ur. 1967. W „Zeszytach Literackich” przez 26 lat, zastępca redaktor naczelnej w latach 2010-2018. Kurator archiwum i spuścizny Pawła Hertza. Autor tomów szkiców Krajobrazy i portrety, Droga do Sieny, Cyprysy i topole a ostatnio Berlińskie widoki (Austeria, 2019).