MAREK ZAGAŃCZYK
Jacek Hajduk „Wolność słoneczna”

Jacek Hajduk „Wolność słoneczna”

Jacek Hajduk napisał książkę na którą czekałem. A właściwie opowiedział mi to, co chciałem usłyszeć, bo Wolność słoneczna jest esejem gawędą osnutą wokół życia i książek Stanisława Vincenza. Ale Vincenz jest tylko jednym z jej głównych bohaterów. Zaraz obok niego stoją inni: Homer, Pauzaniasz, Dante, a z bliższych nam w czasie postaci choćby Konstandinos Kawafis, Czesław Miłosz i Jerzy Stempowski.

Jest w tym szkicu wielość ujęć i rozmaitość szczegółów, ale jedno pozostaje niezmienne, wspólne dla wszystkich fragmentów – umiłowanie Grecji i czułość dla krajobrazu, bo Grecja, jak pisze Hajduk, to „krajobraz, to niema mowa przestrzeni”. Grecja jest też „tym wszystkim, co wydarza się wiecznie pomiędzy wersami heksametru”. Grecji możemy więc szukać w wierszach poetów dawnych i nowych, i w języku, coraz trudniej nam dostępnym, w mowie gór, morza, drzew i chmur na niebie. Grecja wykracza bowiem poza konkretny obszar, jest stanem, za którym tęsknimy i wzorem, który tylko niewielu z nas umie wpisać w swoje życie.

Vincenz nigdy do Grecji nie dojechał. Szukał jej w księgach i w micie przekazywanym z pokolenia na pokolenie. To było źródło jego duchowej tożsamości. Odkrywał Grecję we własnej wyobraźni i potrafił ją dostrzec w krajobrazie na Huculszczyźnie, na Węgrzech i potem na francusko-szwajcarskim pograniczu.

Wdzięczny jestem Hajdukowi za przypomnienie szkiców Vincenza, choćby tych zamykających tom Z perspektywy podróży. Bramę do Węgier czytam jako naturalne uzupełnienie Dunaju Magrisa i podziwiam z jaką swobodą współistnieje w tym tekście przyrodnicza dociekliwość obserwatora, wiedza wytrawnego czytelnika i zachwyt dla malarstwa stałego bywalca muzeów i galerii. Obiecuję sobie wrócić do tego szkicu przy kolejnej wizycie w Budapeszcie, gdy raz jeszcze spacerować będę po wyspie Małgorzaty. „U wejścia Dunaju do Budapesztu na wyspie Margit – pisze Vincenz – witają nas rodzime, starsze od parku wierzby, tak piękne, że naprawdę co się powie o nich słowami, to za mało […]. Tylko malarz albo rytnik, czy gdyby sobie wyobrazić takiego malarza, który by studiował rytm drzew – rytm ich wzrostu, styl ich wyrazu, ich gestów aż do najmniejszej dekoracji rytmicznej pobocznych gałęzi i witek – potrafiłby być nauczycielem dla wzroku, odkrywcą rzeczywistości. Wydaje mi się, że na wyspę Margit powinno by się przychodzić prosto z muzeum, po studium obrazów Ruisdaela”.

Zapewne bez pomocy Jacka Hajduka nie sięgnąłbym do tomu Outopos, zapisków Vincenza z lat 1938-44, a może nawet umknęłaby mi książka Krzysztofa Bielawskiego (polskiego wydawcy i komentatora dzieł Erica Doddsa) Delficki trójnóg, do której teraz zaglądam codziennie, odczytując sentencje delfickie i towarzyszące im objaśnienia. Przeglądając te teksty wyraźnie uświadamiam sobie pożytki płynące z filologii, ale nie tej będącej akademickim popisem, czytelnym jedynie dla nielicznych, najczęściej nudnym, ale wartką rozmową o życiu zamkniętym w starych księgach, zapisanym w coraz to bardziej niemych językach. Od nas samych zależy jak daleko pójdziemy za podpowiedzią badaczy starożytności, ile dopowiemy do naszkicowanej przez nich historii. Hajdukowi zawdzięczam grę z wyobraźnią, u której początku stoi wiadomość o trzecim, nieistniejącym już dziele Homera poświęconym wyprawie Argonautów. Za Hajdukiem i Bielawskim zastanawiam się, jak właściwie zrozumieć delficki nakaz: „znaj siebie”.

Wolność słoneczna prowadzi więc do innych książek, nakłania do ponownej lektury tekstów dawno czytanych. Za jej sprawą układam w głowie węgierski tom szkiców Vincenza i przypominam sobie słowa Miłosza, wytrwałego orędownika myśli i dzieła Sokratesa z La Combe. I może nawet uda mi się kiedyś przeczytać w całości Na wysokiej połoninie, bo do tej pory coś mnie hamowało, jakby usypiał mnie rytm tej prozy. Pewnie, jak zawsze, rację ma Miłosz, gdy ostrzega, że czytanie Vincenza wymaga spowolnienia życiowego rytmu. W pełni docenić można smak tych tekstów jedynie „gdy pozbędziemy się wszelkiego pośpiechu, zmniejszymy niejako ilość uderzeń pulsu na minutę i pozwolimy się prowadzić tej prozie, która rozlewając się w mnóstwie dygresji, nie zmierza do żadnych dramatycznych wniosków. Podobnej zapewne, wstępnej przemiany – czy ćwiczeń oddechowych – wymaga lektura wielu autorów starożytnych, jeśli chcemy z nich naprawdę skorzystać […]. Trzeba chyba wyobrazić sobie, że się siedzi w półciemnej komnacie, patrząc na ogień trawiący grube bierwiona na kominku i słucha opowieści o krajach, o ich rzekach, górach i bogach, o spotkaniach z dawnymi poetami i filozofami”.

Czytając Vincenza miałem na ogół wrażenie, jakby było w jego opowieści za dużo słów, jakby sieć jego prozy była tkana zbyt gęsto. Po cichu mówiłem sobie nawet, że łatwiej przyszłoby mi zrozumieć to, co pisał, gdyby te same opowieści, gdyby te same idee i przemyślenia, wyszły spod pióra Jerzego Stempowskiego. Z ich dwóch zawsze wybierałem Hostowca, jakby Vincenz podobnie jak Sokrates potrzebował swojego Platona. Ale dziś, po lekturze szkicu Jacka Hajduka, nie mam już tej pewności, bo spłynęła na mnie odrobina jego entuzjazmu. Pisanie Hajduka nie należy do letnich. Od razu się czuje, gdzie bije źródło sympatii i że siłą sprawczą całej opowieści jest nie tyle przekonanie, że się coś wie na pewno, co raczej miłosne zaciekawienie. Niewielu jest takich autorów.

Przy okazji, jakby na marginesie wertowanych tekstów, Hajduk pisze także o współczesnym świecie, w którym porzucono grecki ideał gościnności. A przecież ksenia oznacza „w szerszym sensie, otwieranie się światu i ciekawość intelektualna i duchowa, taka jak jońska czy ateńska, jest rozsnuciem tego prawa”. „Z lenistwa – zauważa dalej Hajduk – rzuciliśmy w kąt filozofię («umiłowanie mądrości») i sięgnęliśmy w jej miejsce po psychologię («naukę o duszy»?!)”. „Być Hellenem znaczy pielęgnować więzi, otwierać się na świat”.

Gdy czytam to ostatnie zdanie przypominam sobie tekst Jeanne Hersch, wspomnienie o Stanisławie Vincenzie, zbudowane z kilkunastu akapitów, rozpoczynających się od powtarzanego jak refren czasownika „być”, podanego ze smutkiem w czasie przeszłym: „Był wysoki, potężny, ciężki, z okrągłą głową, wielką i szeroką, oraz parą niezwykłych niebieskich oczu […]. Był człowiekiem gór […]. Był człowiekiem spacerów, wspinaczki, tańca […]. Był przyjacielem […]. Był biedny […]. Był czytelnikiem […]. Był arystokratą […]. Był porywczy […]. Był również nauczycielem […]. Był pisarzem”.

MAREK ZAGAŃCZYK


Tekst pochodzi ze strony Marka Zagańczyka „Sztuka czytania”.

MAREK ZAGAŃCZYK, ur. 1967. W „Zeszytach Literackich” przez 26 lat, zastępca redaktor naczelnej w latach 2010-2018. Kurator archiwum i spuścizny Pawła Hertza. Autor tomów szkiców Krajobrazy i portrety, Droga do Sieny, Cyprysy i topole a ostatnio Berlińskie widoki (Austeria, 2019).