MAREK ZAGAŃCZYK
Giorgio Bassani „Ogród
rodziny Finzi-Continich”

fragment okładki książki Ogród rodziny Finzi-Continich G. Bassaniego
wydanej przez PIW, (Warszawa, 1964)



W letnie dni Ferrara zdaje się wypalona słońcem, cicha, jakby zawstydzona. Nawet ludzi jest tu mniej niż rowerów. Lubię krążyć w kamiennym labiryncie wiodącym w pustkę, bo Ferrara jest dobrym miejscem dla zadumy, nie przytłacza, wszystkiego jest tyle, ile trzeba. Czasami nawet za mało. O tych, których stąd zabrano, co zginęli daleko w obozach zagłady, przypominają nieliczne tablice i strony podziwianych przeze mnie opowieści.

Ferrara zdaje się należeć do historii i literatury, może także do filmu, bo to Antonioni stworzył jej niezapomniany obraz: długie ujęcia, a w nich domy tonące we mgle, puste ulice prowadzące w nieznane, namiętności wybuchające raz po raz we wnętrzach tutejszych salonów. Wszystko wydaje się schowane, ukryte przed wzrokiem przypadkowego widza. Prawdziwe życie toczy się za murami. Ferrara nie należy do miejsc dumnie obnoszących swoje piękno. Właściwie robi wszystko, żeby znudzić, zniechęcić, nakłonić do dalszej drogi, byle tylko nie zagościć tu dłużej.

Giorgio Bassani przyrównał ją do etruskich nekropolii, skupisk niegdyś tętniących życiem, a dzisiaj niepokojąco cichych, ze śmiercią rozpiętą nad miastem jak niewidzialny parasol. Jego Ogród rodziny Finzi-Continich jest może najpiękniejszym hymnem na cześć tego miasta. To opowieść o miłosnym niespełnieniu, ściszona mimo ogromu nagromadzonych emocji, ginąca w gąszczu wielkiej historii, z której nie ma ucieczki w cień wiekowych drzew i uczonych ksiąg. To dzieje oczarowania, krótkotrwałych uniesień i obrazów nie do usunięcia, tkwiących we wspomnieniu na zawsze. Bo, jak pisze Bassani, chodzi o „pragnienie, aby chwila obecna stała się natychmiast przeszłością, po to, żeby móc ją kochać i marzyć o niej do woli […]. To już taki nałóg — kroczyć naprzód z twarzą wciąż zwróconą za siebie”.

W tej powieści, jak w opuszczonym ogrodzie, jest też wiele ścieżek zarosłych, niedokończonych, ledwie widocznych. Są rozważania o włoskiej literaturze, o Montalem i Leopardim, o płótnach Morandiego, pozornie oderwanych od życia, malowanych z lęku przed rzeczywistością, przed błędem, o Emily Dickinson, freskach Piero della Francesca i studiach Roberta Longhiego poświęconych temu malarzowi, o przedmiotach pozbawionych dawnych funkcji, które powinny jak ludzie umierać w spokoju. Jest też mój ulubieniec, skryba Bartleby i jego maksyma: „I prefer not to”. „Niezaprzeczalne prawo każdej ludzkiej istoty do niewspółpracy, czyli do wolności […]. Bo za pieniądze kupuje się pracę, nie osobę, która ją wykonuje”. I jest w tej powieści przede wszystkim opis zagłady, końca dawnego świata, wpisany w szereg faszystowskich nakazów wiodących nieubłaganie do męczeńskiej śmierci. Jest wielobarwny świat ferraryjskich Żydów, zasymilowanych, będących częścią włoskiej historii, nieświadomych swej rzekomej odmienności. „Jedną z najbardziej nienawistnych form antysemityzmu — zauważa Bassani — jest lamentować, że Żydzi nie są w dostatecznym stopniu jak wszyscy, a znów, jeśli się stwierdzi ich prawie całkowitą tożsamość z otoczeniem, lamentować z odwrotnej przyczyny, że są tacy sami jak inni, ani trochę nie odbiegają od powszechnej przeciętności”.

Za sprawą powieści Bassaniego dawna rycerska Ferrara, stolica dumnego rodu d’Estów, pełna dworskiego przepychu, staje się sceną współczesnej tragedii, wzmaga poczucie pustki, utraty, braku tych, co kiedyś stanowili o obliczu miasta. Trudno przestać o tym myśleć nawet w cieniu renesansowych pałaców ułożonych z misternie ciosanych marmurowych bloków, pięknych jak diamentowa ozdoba. Nie bez powodu surowa bryła Castello Estense, cała z ciemnoczerwonej cegły, króluje nad miastem, przypominając o szaleństwach władzy i okrucieństwie historii.

Ale wśród ferraryjskich tekstów Bassaniego jest także Tablica na via Mazzini, wyjątkowo przejmujące opowiadanie, mówiące o tym, co dzieje się z nami po tragedii, o mechanizmach pamięci, a właściwie zapominania. Nie da się bowiem żyć na stałe w cieniu śmierci. Czy nam się to podoba czy nie, prędzej czy później, wracamy do normalności, a co za tym idzie przestajemy mieć wyrzuty sumienia. Odwracamy się od bólu i strapień. Zapominamy, a tego, kto rozpaczliwie nam w tym przeszkadza staramy się zepchnąć z pola widzenia. Bo nie ma nic gorszego niż żywy wyrzut sumienia, ktoś, kto samą swoją obecnością stanowi znak przeszłości, której chcemy, a może nawet musimy, się pozbyć. Pewnego dnia Geo Josz, bohater Bassaniego, jedyny ocalały spośród ferraryjczyków zabitych w obozach zagłady, ten, który mimo wszystko przeżył, i miał czelność wrócić do miasta, choć jego imię wykuto już na upamiętniającej zmarłych tablicy, znika bez śladu. Jakby rozpłynął się w powietrzu. A wraz z jego zniknięciem wraca poczucie ulgi. Bo już nie trzeba będzie pamiętać, bo już można będzie nie pamiętać, bo już trzeba żyć normalnie, bawić się i kochać. Ale czy wraz ze zniknięciem Josza znika też świadomość zbrodni, szaleństwa, ludzkiej potworności? Opowiadania Bassaniego zanurzone w śmierci stoją po stronie życia i okrutnie przypominają o jego wstydliwych mechanizmach. Zasadniczym tematem Bassaniego jest to, kim tak naprawdę jesteśmy, jak wiele różni nas od wzniosłych wyobrażeń, które chętnie bierzemy za prawdę, czego wymaga od nas życie, a co winni jesteśmy śmierci.

MAREK ZAGAŃCZYK

Giorgio Bassani, „Ogród rodziny Finzi-Continich”. Tłum. Barbara Sieroszewska. Warszawa, PIW, 1964.


Tekst pochodzi z bloga Marka Zagańczyka „Sztuka czytania”
udostępniamy go za zgodą autora.

MAREK ZAGAŃCZYK, ur. 1967. W „Zeszytach Literackich” przez 26 lat, zastępca redaktor naczelnej w latach 2010-2018. Kurator archiwum i spuścizny Pawła Hertza. Autor tomów szkiców Krajobrazy i portretyDroga do SienyCyprysy i topole a ostatnio Berlińskie widoki (Austeria, 2019). Wydawca, założyciel wydawnictwa Próby