MAREK ZAGAŃCZYK
Dino Buzzati „Pustynia Tatarów”

Dino Buzzati „Pustynia Tatarów”

Na ogół nie lubię książek, w których od początku wiadomo, że to, co zostało opisane stanowi zaledwie pretekst dla idei i myśli znajdujących się na innym planie, a wszystko podporządkowane jest głębszemu znaczeniu. Nie lubię więc książek rebusów, książek mądrali, książek symboli. Wolę, aby skrywany sens objawiał się niejako przy okazji, prześwitywał delikatnie spod spodu opowieści. Nie lubię popisów narracyjnej sprawności, nieustannego mrugania, że chodzi o coś więcej niż nam się początkowo wydaje. Taka jest już moja przypadłość. Taki jest mój czytelniczy defekt i główny powód, że kilku ważnych autorów, wciąż tkwi poza kręgiem moich zainteresowań.

Na szczęście zdarzają się wyjątki, bo nie ma nic gorszego niż przekonanie o słuszności i bezwarunkowości czytelniczych wyborów. Dlatego ponawiam próbę lektury dzieł dotychczas odrzuconych, nadal dla mnie niemych i cieszę się, gdy wreszcie uda mi się nawiązać z nimi rozmowę.

Powtarzam sobie, że to nie my znajdujemy książki, ale, że to one, gdy przyjdzie właściwa chwila, wybierają nas jako swoich czytelników. I wtedy jasne jest, że mówią to, na co akurat czekamy. Co jakiś czas któraś z powieści, któryś z wierszy odkładanych na później, głosi wprost: „weź i czytaj”.

Niemal od pierwszej strony powieści Dina Buzzatiego jasne jest, że opisana w niej forteca przestanie wkrótce być jedynie fortecą, żołnierze nie są tylko żołnierzami, że powoli utracą swój rys indywidualny i staną się postaciami znakiem, że liczy się przypowieść. A jednak w tym wypadku nic mi nie przeszkadza, nic mnie nie onieśmiela.

Zakreślam fragment, w którym bohater uświadamia sobie upływ czasu i zdaje sobie sprawę, że od pewnego momentu, jego życie nabrało tempa i nie ma już powrotu do świata za murami, do minionej niewinności. Furtka się zatrzasnęła.

Czytając Buzzatiego trudno nie rozmyślać o śmierci nie jako o czymś teoretycznie możliwym, ale o tym, co może przyjść w każdej chwili, a właściwie przychodzi każdego dnia, żłobiąc zmarszczki na twarzy, przyprószając włosy. Umieramy codziennie, bo pewnie inaczej nie udałoby się tego znieść. Każdy ma swoją twierdzę, która dusi i uzależnia, miejsce, gdzie latami czekamy, że coś się wydarzy i nada sens naszemu życiu. Są obszary lub instytucje, w które wstępujemy na chwilę, niejako z przydziału i trwamy w nich latami. A świat poza twierdzą powoli, acz nieuchronnie traci swój blask. Kiedy wreszcie coś zaczyna się dziać, zjawiają się wyśnieni barbarzyńcy, nieważne czy są prawdziwi czy wyobrażeni, nie mamy siły by stawić im czoła.

Powieść Buzzatiego jest dla mnie książką o przemijaniu. Twierdza jest niczym klepsydra. Przeglądamy się w jej szkle, próbując choćby na chwilę powstrzymać sypiące się ziarenka. Buzzati przypomina, że w życiu każdego z nas liczy się tak naprawdę tych kilka momentów przełomowych, których nie można, nie warto, prześlepić, kiedy rytm naszego istnienia staje się wyraźniejszy, kiedy czujemy, że coś istotnego jest już za nami, że jesteśmy inni, że nasza przemiana właśnie się dokonała.

„Wszystko przemija – pisze – ludzie pory roku, chmury i nie pomaga chwytanie się kamieni, trzymanie się na szczycie jakiejś skały, gdyż zmęczone palce rozwierają się, ramiona słabną bezwładne i znów porywa nas rzeka, która sprawia wrażenie powolnej, ale nigdy się nie zatrzymuje”. W twierdzy, jak w sanatorium u Manna czas płynie inaczej, dni są do siebie bliźniaczo podobne. Tutaj się czeka, tutaj umysł spowija melancholia. „Tutaj jest trochę jak na wygnaniu, trzeba sobie znaleźć rodzaj ucieczki, trzeba mieć jakąś nadzieję. Na początku komuś strzeliło coś do głowy, a potem już wszyscy zaczęli mówić o Tatarach”.

Pobyt w fortecy to rodzaj długotrwałej kwarantanny, stałego zamknięcia, osaczenia. Ale z twierdzy czasami widać więcej, niż z innego miejsca w zwyczajnym, uładzonym świecie. „Drogo zauważył, że ludzie, nawet jeśli się kochają, zawsze pozostają sobie dalecy; że jeśli ktoś cierpi, to ból należy tylko do niego i nikt inny nie może odeń przejąć nawet najmniejszej części; że jeśli ktoś cierpi, inni tego nie odczuwają, nawet gdy ich miłość jest wielka, i stąd pochodzi samotność w życiu”. Odosobnienie to inny zasadniczy temat tej książki, podobnie jak trudna przyjaźń w zamknięciu, w kleszczach żołnierskiego rytuału.

Po lekturze Buzzatiego warto zobaczyć film nakręcony w 1976 roku, bo niewiele jest równie doskonałych adaptacji dzieł literackich. Ten film aż iskrzy się od gwiazd. Nazwiska aktorów układają się ciąg niekwestionowanych wielkości. Każdy z nich wprowadza do opowieści jakiś odmienny kolor, inną tonację. A całość dopełnia muzyka Ennio Morricone. „W pewnym momencie za naszymi plecami zamyka się ciężka brama, której zamki zatrzaskują się z błyskawiczną szybkością i za późno już, by wrócić, ale Giovanni Drogo w tej chwili śpi nieświadomy uśmiechając się podczas snu, jak dziecko”. „Giovanni cierpliwie czeka na swą godzinę, która jeszcze nie nadeszła, i nie myśli, że przyszłość straszliwie się skróciła, nie jest już taka jak kiedyś, gdy mogła się wydawać okresem przeogromnym, bogactwem niewyczerpanym, które można było bezkarnie trwonić”.

MAREK ZAGAŃCZYK


Tekst pochodzi z bloga Marka Zagańczyka „Sztuka czytania”.

MAREK ZAGAŃCZYK, ur. 1967. W „Zeszytach Literackich” przez 26 lat, zastępca redaktor naczelnej w latach 2010-2018. Kurator archiwum i spuścizny Pawła Hertza. Autor tomów szkiców Krajobrazy i portrety, Droga do Sieny, Cyprysy i topole a ostatnio Berlińskie widoki (Austeria, 2019).