MAŁGORZATA DZIEWULSKA
Wojciecha Karpińskiego biografia jawna z dodatkami

Małgorzata Dziewulska, Marcin Król, Wojciech Karpiński (Nowy Jork, 1976)
© Archiwum ZL (fot. Irena Grudzińska-Gross )


1. 120 dni „Kultury”

W słowie wstępnym do 120 dni „Kultury” Wojciech Karpiński pisał : (…) Zaplanowałem serial o „Kulturze”: na facebooku Instytutu Literackiego codziennie zamieszczać będę wpis prezentujący ważne dla mnie teksty z paryskiego miesięcznika. Ułożyłem materiał w tygodniowe cykle tematyczne. Wyszło mi 17 tygodni (co daje 119 dni) plus jeden dzień zamykający serial, czyli „120 dni Kultury” (…). O takiej antologii marzyłem od lat. Pandemia ukazała mi potrzebę i możliwość szybkiej realizacji tych planów.  

W dalszym ciągu autorskiego wstępu będzie mnie interesowało trzykrotnie występujące słowo „swobodny”. Czy jest tylko wariantem słowa „wolność”, czy wprowadza inne znaczenie?

„Wybierałem te teksty, które przemawiały do mnie w latach młodości, uczyły, jak patrzeć na świat, jak żyć, jak być bogatszym, swobodniejszym (…) Od nas zależy, czym się będziemy interesować, co weźmiemy do czytania. To jest kwestia wolnego wyboru — i siły woli. Możemy budować własny swobodny i suwerenny dom Kultury, dom pamięci i wyobraźni. Powinniśmy zdobyć się na dystans do nieprzyjaciela, strzec się przed złodziejami czasu, zagłuszaczami naszego głosu. Taki mną kierował cel: wsłuchując się w swobodne głosy innych, obronić i wzmocnić własny głos, a przez to dochować wierności mistrzom wybranym za młodu”.  

Karpiński uważał, że pisząc swój „serial” odpowiada na wezwanie Józefa Czapskiego z 1954 roku do pomocy w stworzeniu siedziby „Kultury”, do podtrzymania niezależności pisma. 

Wojtka, konsekwentnie niechętnego, w przeciwieństwie do młodszego Marka, wyprawom podwórkowym, pamiętam na tapczanie w pokoju dzielonym ze starszym Jakubem, czytającego coś, co nazywało się „Kultura”. Było to w domu, zamieszkałym po wyzwoleniu przez architektów, którzy zgłosili się do odbudowy Warszawy. Wiele lat później w Maisons Laffitte uderzyły mnie nieoczekiwanie dobrze znajome tony. Jakiś „przedwojenny” sposób bycia? a może typ poczucia humoru? Było jednak coś więcej… Nie mam na myśli formatu zadania, jakie postawiła sobie „Kultura”, którego chyba wówczas jeszcze w pełni nie doceniałam. Oglądałam natomiast ludzi, którzy robili wrażenie bezwarunkowo wolnych. Nie w tym sensie, że służyli jakiejś szerzej rozumianej wolności, lecz w postaci pewnej wewnętrznej swobody. Ten widok jaskrawo przeczył obrazowi zamęczających się emigrantów, stereotypowi „na paryskim bruku”.


2.,,mój świat toczył się gdzie indziej”

Na stronie wojciech.karpinski.com zamieszczono wstęp do „Prywatnej historii wolności” z 1997 roku, kiedy miała się ukazać w całości. W jego wyznaniach motywem inicjacyjnym jest wrażenie sztuczności oficjalnego świata i języka w Polsce. Ale – uwaga – nie jako dzielone z pokoleniem, lecz jako odczuwane w samotności: „Mój świat, a w każdym razie jego ważna część, toczył się gdzie indziej, domagał się innego języka, innych miał bohaterów i przeciwników, inne autorytety moralne i intelektualne, inną klasykę, inną awangardę. Interesowałem się innymi pisarzami współczesnymi niż ci oficjalnie wynoszeni na świeczniki, innymi także niż czytani przez moich rówieśników. Inaczej patrzyłem na teraźniejszość i czego innego szukałem w przeszłości. Wrogi był mi język oficjalnej ideologii, obce mi też były języki zastępcze, którymi wówczas usiłowano się porozumiewać, one także wydawały mi się duszące, odbierające swobodę głosu”.

Co znaczyjęzyki zastępcze”, trochę wyjaśnia późniejsza uwaga: „Nie budowałem abstrakcyjnych definicji, nie tropiłem sprzeczności w wywodach mistrzów, nie rysowałem zawiłych magicznych kół, nie pretendowałem do „wyczerpania tematu”. A więc nie efektowne parabole, przesądzające formuły, nie krytyka poprzedników, nie próby dominacji?

Zawsze interesowała go u pisarzy, pisze, cena, jaką płacili za swój język wśród słowników skonwencjonalizowanych. Być może pomagało mu to rozumieć własne problemy, bo kilkakrotnie podkreśla walkę z niedowładem własnego języka. On brał się, jak pisze, ze „schizofrenicznego” tkwienia naraz w dwóch rzeczywistościach, które się jawnie nie komunikowały. 

Z początku jego prywatne lektury były skryte, ale w dobie marca 1968 owa samotność się rozproszyła, kiedy inni zaczynali czytać te same książki. „Książki polskich pisarzy niezależnych, które czytałem ukradkiem, teraz stawały się elementem wspólnego języka, można było szczerzej rozmawiać na tematy polityczne i kulturalne z kilkoma przyjaciółmi”. To jednak trwało bardzo krótko. Po marcu wielu przyjaciół zmuszono do emigracji, promotor doktoratu, profesor Rachmiel Brandwajn, wyjechał do Izraela, brat Jakub w 1970 roku został skazany w procesie politycznym. 

Kto wychowywał dzieci? zapytała Stanisławę Karpińską Barbara Łopieńska w rozmowie dla „Res Publiki” w grudniu1988. Usłyszała odpowiedź: „Śmieję się, że chyba dobrzy ludzie je wychowali. Bo nie ja, ja byłam przy ziemi”. Wyświetla mi się obrazek braci, jak latem maszerują boso ulicą Nowy Świat. Ich matka powiedziała jednak Łopieńskiej coś więcej: „uparłam się tylko, że muszę wszystkich trzech nauczyć chodzić po górach”. Tak boczną drogą dochodzimy do „procesu taterników”… Wojtek pisał w Prywatnej historii wolności: „(…) proces przy drzwiach zamkniętych, dwie osoby z rodziny otrzymywały karty wstępu. Chodziłem co rano do sądów na Świerczewskiego”.  Chodzili tam we dwójkę.

Co Stanisława Karpińska mówi o procesie Jakuba? „Jedyne co mogłam, to na tym procesie dobrze wyglądać, żeby nikt  nie pomyślał, że jestem nieszczęśliwa i załamał mnie proces syna, bo to by się Jakubowi na pewno nie podobało. Widzi pani, ja mam bardzo marne włosy. Zawsze jestem źle uczesana. Ale na ten proces sprawiłam sobie perukę. Bardzo się starałam elegancko wyglądać, wkraczałam codziennie na salę uśmiechnięta.” 


3. oddychałem swobodnym powietrzem

Po procesie Jakuba Wojciech został usunięty z UW. We wstępie do „Prywatnej historii wolności” ujmuje to w słowa: „Na uniwersytecie nie było dla mnie miejsca (…) praca naukowa w oficjalnych instytucjach była dla mnie niedostępna”.

Kiedy w „Tygodniku Powszechnym” rozpoczęli z Marcinem Królem publikowanie szkiców o zapomnianych polskich myślicielach politycznych 19 wieku, z dziesięciu jego sylwetek pięć skreślono, a we wspólnie redagowanej rubryce większość not skonfiskowano. Z kolei, kiedy zaniósł do „Tygodnika…” szkic o markizie de Custine, Jerzy Turowicz pouczył go życzliwie, że tego typu tekst nie ma szans na publikację, a samo zgłoszenie do druku z nazwiskiem autora (proces „taterników”, dodaje Wojtek, był wówczas w żywej pamięci) może wyrządzić szkodę autorowi i redakcji. Cenzura zdjęła też artykuły o początkach „Tygodnika…” i o Stefanie Kisielewskim. Podróż markiza de Custine ukazała się jednak w  „Twórczości” pod pseudonimem, tym razem bez żadnych interwencji cenzury. Szansą stało się wówczas publikowanie w tym miesięczniku, „nietkniętym marksistowskim żargonem”. 

W 1972 znów dostaje paszport i odbywa decydującą podroż do Paryża, gdzie mieszka już w Maisons‑Laffitte. „(…) to był dla mnie inny świat, mój świat (…) Oddychałem swobodnym powietrzem. Mówiłem sobie, że po powrocie zrobię wszystko, aby zachować i utrwalić swobodę spojrzenia.” 

W Maisons Laffitte, gdzie znalazłam się dzięki Wojtkowi (wraz z Marcinem Królem), odpytywano nas pilnie z detali życia krajowego. Nie tylko jednak niecodzienne okoliczności paryskie sprawiały, że coś było w tych rozmowach zupełnie inaczej, niż w krajowych. Czy dlatego, że nie było złośliwych nut i moralizowania?  O ich działaniu słyszeliśmy wtedy niejedną dłuższą i krótszą historię, ale one były opowiadane anegdotycznie, bez sugestii na temat kosztów. Dziś to oceniam jako oznaki pewnej cywilizacji. Choć był w tym również rodzaj egzorcyzmu… przez zastosowanie pogodnego tonu. Były też świadectwa składania danin urodzie życia, zwłaszcza u Jeleńskiego, ale i Józefa Czapskiego miłość do malarstwa wydawała się wówczas pełna dobrych emocji. Jakiś empatyczny obyczaj, by zgryzoty czynić niewidzialnymi dla rozmówcy? Nie z hipokryzji czy dla zatajenia, lecz ze względu na uznanie prawa rozmówcy, by nie być torturowanym. Taką prywatną civility, pogodną twarz, która pomaga egzystować innym, pamiętam (z dobrych przedstawień) u wszystkich trzech sióstr Czechowa. Zdziwiłam się chyba naiwnie, że ludzie czynu mogą być po prostu przyjemni. Nawet surowe władztwo Giedroycia w jego gabinecie było zmiękczone obecnością psa. W kraju pies nie należał do stylu. 


4. przyjaciele

Marcowa wspólnota postaw, pisze Wojtek, przetrwała w dekadzie lat 70. dzięki zaproszeniom na Zachód i spotkaniom z wygnanymi przyjaciółmi. Pierwszy raz od pożegnania na Dworcu Gdańskim, zobaczył Andrzeja Rapaczyńskiego. Pod koniec lat 70. była podroż amerykańska, która tak wiele zawdzięczała niezmordowanej w urządzaniu nam atrakcji i ułatwień Irenie Grudzińskiej – Gross. To wygląda ładnie na zdjęciach, ale warto pamiętać, że my, z naszymi przywilejami dosyć beztroskich odkrywców Ameryki, nie znaliśmy ciężarów tej determinacji, jakiej wymagało od emigrantów wywalczenie miejsca na Zachodzie. Z tego zdałam sobie sprawę później.

Zaś co do Henryka Krzeczkowskiego, który się wśród nas pojawił na początku la 70, zrobił na mnie wrażenie – nie licząc nauk o historii, opowieści nie z tej ziemi i ciągle świeżych wersji własnej biografii – swoją swobodą bycia. Żyjąc bardzo skromnie, umiał cieszyć się byle czym, aby tylko to było wśród ludzi, których lubił. 

Małgorzata Dziewulska, Irena Grudzińska Gross, Wojciech Karpiński (NY, 1976)
© Archiwum ZL (fot. Marcin Król)


Czy może Henryk Wojtka był metaforyczną opowieścią o zmaganiach z własnym labiryntem, zagadką siebie? Intrygowało go, dlaczego Henryk tak zmieniał tożsamości, ukrywał przeszłość? Czy musiał pisać swój (odnaleziony po smierci) dziennik, „by nie zwariować”? Diariusz wprowadzał jakiś porządek, stały punkt odniesienia? Bo wiedzą trzeba się dzielić, mówił autor Henryka, również po to, by siebie sobie wyjaśnić. Henryk był Żydem, zaplątanym w kilka naraz sieci. Jego pasją miała być według Wojtka jakaś pedagogika intelektualna, która prowadziła do autopedagogiki. Uwzględniała emocje, była szansą na złapanie balansu między „ja” i konwencjami komunikacji.


5. biografia jawna

Jakub Karpiński z kolei zalecał jednak w swych pismach „historię jawną”, sięganie po to, co jest dostępne i wiadome powszechnie, zanim podejmie się próby przenikania zagadek. Biografię jawną Wojtka znajduję na stronie wojciech.karpinski.com w zakładce „Biogram”. Po marcu, w latach 70. Wojciech Karpiński ma funkcje publiczne: zostaje członkiem redakcji „Twórczości”, redaguje rubryki w „Pamiętniku Literackim” i w „Tygodniku Powszechnym”, jest sekretarzem Komitetu Neofilologicznego PAN, w 1979 roku z Marcinem Królem zakłada „Res Publikę”.

Jednak od grudnia 1981 staje się działaczem emigracyjnym. Znalazł się na liście internowanych (tzw. „ekstremistycznych działaczy „Solidarności” oraz innych nielegalnych organizacji”), został usunięty z redakcji „Twórczości”. Jego zadania (wykłady na wydziale nauk politycznych Yale, zeznania przed Komisją Spraw Zagranicznych Senatu USA w sprawie represji w PRL, Fundusz Pomocy Niezależnej Literaturze i Nauce Polskiej w Paryżu) wynikały ze statusu „dysydenta”. 

Od 1982 wchodzi do, emigracyjnej wówczas, redakcji „Zeszytów Literackich” i odtąd głównie tam, przez blisko cztery dziesięciolecia, może publikować. Książki wydaje w Chicago, Londynie, Instytucie Literackim, i w Fundacji „Zeszytów Literackich”. Są jednak dalej i publikacje w Polsce: Słowiański spór, Cień Metternicha, Pamięć Włoch w wydawnictwach państwowych oraz dwie rozmowy-rzeki w wydawnictwach podziemnych.

Zbigniew Karpiński podczas budowy Ściany Wschodniej w Warszawie, 1965.
fot. ze zbiorów W. Karpińskiego


6. order i rzeczywistość bez projektu

Po odzyskaniu niepodległości pytanie o miejsce Wojtka w Polsce staje się intrygujące. „Biogram” nie mówi nic o powrocie do uczestnictwa w życiu krajowych instytucji. Tutaj temat „wolności” względnie „swobody” Wojtka, sam się ponownie problematyzuje. 

W „Biogramie” mamy też nagrody, zachodnie i emigracyjne. Po 1989 jest jedna krajowa, nagroda Ministra Kultury (2004) oraz Krzyż Oficerski Orderu Odrodzenia Polski (2012). 

Rok 1989 nie był więc chyba przełomem w jego biografii, do czego go zatem prowadził? Jest teraz wolnym mieszkańcem dwóch krajów, ale w jakiś sposób dalej emigrantem, odciętym od „pracy naukowej w oficjalnych instytucjach”? W tej dekadzie jest krótko zatrudniony na  NYU, znacznie dłużej w CNRS w Paryżu. A przecież nierzadko, choćby z przyczyn rodzinnych, bywa w Polsce. Nawet jeśli wybór miejsca był już dawniej przesądzony, mógł był pewnie podjąć w kraju zadania owej „pedagogiki – autopedagogiki”. 

Po 1989 była wolność, ale czy była „swoboda”? Początkowy stan gotowości do wszystkiego z czasem ustępował osadzaniu się instytucji, powstawaniu trwałych sojuszy. Zgodnie z duchem późnego kapitalizmu, najlepiej dawały sobie radę duże firmy medialne (Agora podtrzymywała „Zeszyty literackie”) albo duże instytuty, rzec można „sieciowe” przedsięwzięcia, dosyć zdefiniowane ideowo i środowiskowo. Stawały się ośrodkami władzy w świecie kultury. Wojtek nie zabiegał o przynależność. Rozwijała się potem „sieciowa”, biurokracja stypendiów i grantów. Reguły akceptacji i odrzucenia bywały kapryśne, nie dyscyplinował ich porządek cywilizowanych procedur powierzania zadań wedle kompetencji, który byłyby uznany powszechnie. Również w edukacji, gdzie zwłaszcza wydziały humanistyczne, nie pomagające narodowi w dorabianiu się, biedniały. Niemniej wędrownych profesorów przyrastało… 

Można też chyba powiedzieć, że nasze pokolenie dziedziczyło z czasów poprzedniego systemu styl działania, który przesądzał, że oporni obywatele skazani byli na nadmiar zaufania do osądów własnych, nie ujęty w żadne zwierzchnie rygory. W oczach środowisk o wyrazistej postawie politycznej kontynuator klasycznej myśli humanistycznej był uważany za eskapistę. Jak Wojciech zaleca czytelnikom wstępu do Prywatnej historii wolności, pozostawał wewłasnym swobodnym i suwerennym domu Kultury”. O to, co nazywał „dzieleniem się” , musiał jednak walczyć na własną rękę. Wokół było coraz więcej „projektów”, ale rzeczywistość całości kultury pozostawała rzeczywistością bez projektu, zwłaszcza w dziedzinie edukacji. 

Pani Stacha zorganizowała swą uprawę tak, by być niezależna od Spółdzielni Kółek Rolniczych: „między rzędy mógł wejść koń a potem ja z motyką”. Cebulę sadziło się w kucki, by ją jak najmniej kaleczyć.  Nasiona wymagały suszenia, była do tego przewiewna szopa, ale któregoś roku przed pierwszym maja kazano ją rozebrać. Wojtek potem pamiętał, że nasiona cebuli suszyły się na strychu nad salonem. W okresie projektowania Ściany Wschodniej Pani Stacha po powrocie z pola robiła kawę architektom spędzającym noc nad planszami. 

Przytaczana rozmowa Barbary Łopieńskiej była moim pomysłem i nazywała się dobrze: Cebula czerniakowska. Była w niej mowa o ojcu, Wojciechu Zatwarnickim, który „zastosował do Czerniakowa ukraiński rozmach”. O swej wyprawie do jego podkijowskiej Mitrofanówki wspominał Jakub, z czego pamiętam jego chichot, bo nie znalazł tam nic. Ostatnia ciocia mieszkająca w Czerniakowie do niedawna, opowiadała, że jej ojciec miał tam plenipotenta, niejakiego Brodskiego, który potem w latach 20. przyjeżdżał do nich do Warszawy, był wdzięczny za „uratowanie jakichś pieniędzy”… Kiedy natknęłam się w Kijowie na epizod z historii kijowskiego teatru, który w trudnej chwili zakupił niejaki Brodsky, filantrop kijowski, „the sugar king of the South” lub jego syn, Wojtek uzupełnił w mailu informacje cioci Zio: „Dziadek wysłał rodzinę do Warszawy (biżuteria ukryta była w lalce mamy), myślę, że było to najwcześniej na jesieni 1918, dziadek wrócił w ostatnim możliwym terminie, był to chyba rok 1922… Historię o Brodskim znałem w kilku wersjach, ale to na pewno dziadek był   j e g o  plenipotentem. Ściskam czule”.


Czerniaków uratowała, mówiła pani Stacha, sprzedaż ziemi miastu w 1938 roku, z zachowaniem prawa dzierżawienia. Po II wojnie została resztówka 14 ha, a znacznie więcej „kazało dzierżawić państwo”. Wtedy ojciec zaczął podnosić gospodarstwo z wojennego zniszczenia, a w 1948 roku zmarł. „Musiałam przetrwać. Przetrwać z tą cebulą”, bo w Czerniakowie mieszkało pięć ciotek i dwóch wujów, a ona skończyła przed wojną SGGW. „Na tej ziemi najlepiej szła cebula”, mówi, dodając wysoce fachowy opis hodowli. „Najgorsze było to, że ja bardzo nie lubiłam tej pracy”. 


7. wiedzą trzeba się dzielić 

Biografia Wojtka chyba więc świadczy przeciw idei wielkiego przełomu, kiedy nie tylko historię wydarzeń, ale i historię przeżytą dzielimy na przed 1989 i po 1989. Niekoniecznie trafnie, bo losy i postawy ludzi były nie tylko peerelem. To wyrażało się w ciągłości października, marca, grudnia, kolejnych kryzysów, które Jakub Karpiński opisał w serii książek. Analizował aparat władzy, ale kryzysów nie wyjaśniał walką frakcji partyjnych, tylko powracającą aktywnością społeczeństwa. Dokumentował przy tym pewien zasób wolności („uniwersytet, na którym studiowałem, nie był marksistowski”). Wojciech w Prywatnej historii wolności, również, mimo, że zmuszony do „gry z cenzurą”, mówi o pewnej wolności w środowiskach. Podobne myśli pojawiały się u rówieśników. W źle przyjętej książce Dziecko Peerelu Tadeusz Sobolewski pytał, czy to był tylko nieudany eksperyment ustrojowy, czy nasze życie? Uważał, że bynajmniej nie „rządziło nami kłamstwo”, a stawiając silną cezurę na 1989 roku pomijamy siebie samych. 

Rodzinny dom Wojtka również przekonuje, że nie można redukować historii społeczeństwa do podziału komunizm-antykomunizm.  Dom bronił się przed nadmiarem ascezy, a wiemy, że jej zbytek potrafi prowadzić do degradacji. Jakaś pewność swego, własnej aksjologii, płynęła też z pozycji społecznej pokoleń, które mieli w zapleczu. By nie wchodzić na niebezpieczny teren surowo obowiązującego tabu klasowego, można powiedzić tyle, że nie wpisywali się na listę ofiar, nie mieli roszczeń, nie narzekali, nie skarżyli na innych. 

Zbigniew Karpiński z synami Jakubem, Wojciechem i Markiem, Warszawa.
fot. ze zbiorów W. Karpińskiego


Procesowa peruka pani Stachy ma wiele znaczeń, nosi ślady cnót heroicznych, dzielności, pasji działania i suwerenności. Ale i umiejętności poruszania się w świecie, oceny sytuacji, panowania nad detalami, które są ważniejsze od sloganów. W zasobach rodzinnych, które odegrały w tym rolę, najważniejsze były te charakterologiczne. To nie były „polskie losy”, przepadłe w pozbawionych urody okolicznościach. Jakub napisał, że jego rodzina była mało warszawska i rzeczywiście, pochodząc z kijowszczyzny i wileńszczyzny, nie miała warszawskiego, czy spotykanego w „kongresówce” lekceważenia dóbr materialnych.

Cebula pozwoliła utrzymać dom na pewnym poziomie, a pani Stanisława zawsze pamiętała o innych. Z własnej inicjatywy postanowiła pomóc mojej starszej siostrze Joannie w jej akcjach opiekuńczych, zaś kiedy wysyłano mnie na drugie piętro po pożyczkę „przed pierwszym”, wręczała mi czerwoną setkę w jakiś lekki sposób, pytając o co innego. W święta bywało dużo gości, a wśród nich osoby, które należało przygarnąć. Mógł tam się znaleźć równie dobrze Witold Lutosławski, co kolega kolegi z prowincji, który nie zdążył na pociąg. 

Razem tworzyło to rzadki, szczęśliwy splot obywatelskiej postawy, ziemiańskiej gospodarności, i talentu Zbigniewa Karpińskiego. Z dodatkiem jego apolitycznego usposobienia, dzięki któremu bodaj w małym stopniu drażnił aparatczyków od architektury. Pewna naiwność polityczna tak skrajnie różniła go od Jakuba, że latami trwał domowy rytuał utarczek. To było coś więcej niż przekomarzania, ale coś mniej, niż kłótnie. Można więc było, dzięki wyjątkowym koincydencjom, wpisać się w realia systemu bez skrajnych danin, a nawet z nadwyżką nonkonformizmu. Ta elita tworzyła formy niezależnego życia, rozwijała kulturę aktywności. 

Zbigniew Karpiński z synami Jakubem i Wojciechem (Bukowina, 1953).
fot. ze zbiorów W. Karpińskiego


8. furtka w Czerniakowie

Do Czerniakowa jeździło się w letnie niedziele, autobus z placu Unii dojeżdżał do klasztoru Bernardynów, a dalej droga wiodła wąskim chodniczkiem wzdłuż wiejskiej drogi między chałupami. Potem, kiedy powstawało osiedle Bernardyńska, dom znalazł się niemal pod wysokim blokiem. Na przełomie wieków mieszkały tam obie siostry, a na koniec sama ciocia Zio. 

Otóż brama (czy furtka? Nie pamiętam) wokół terenu przy domu była najpierw całkiem otwarta, potem bywała zamknięta na pętelkę z drutu, a na koniec ciocia Zio, już sama, wedle zarządzenia Wojtka wychodziła na telefon, by ją otworzyć. Wystarczyło jednak przeskoczyć płot, by wejść przez drzwi domu, z reguły podczas dnia otwarte. Musiało to być zmorą Wojtka, który w ostatnich latach sprawował funkcje ojca rodziny często na odległość, i z pomocą Marka ciągle załatwiał czerniakowskie sprawy. Musiał być przez lata przygotowany na błyskawiczny powrót, choć nigdy nie doszło do włamania o dramatycznych skutkach. Bywały rożne nachodzenia i wypadki, które niezbyt, sądząc z pełnych rezerwy sprawozdań, niepokoiły panią Stachę, ale moja mama nieco się denerwowała. 

Wiadomość, że „brama była zawsze otwarta” i opis otwartej furtki z czasów wojny znajduję na początku pierwszej publikacji o farmie chalucowej na Czerniakowie. Helena Balicka-Kozłowska po akcji wywózek z getta późnym latem 1942 (do Treblinki), przypuszczała, że to był też los jej przyjaciółki Sary Biederman. Kiedy dostała pocztą kartkę Jeszcze żyję”, donoszącą, że może przyjść któregoś dnia wieczorem do majątku Czerniaków za placem Bernardyńskim, wyruszyła, przekonana, że Sara chodzi pod strażą z getta na roboty na aryjską stronę. Kiedy droga w ciemności się skończyła, odważyła się zapukać do ostatniej chałupy, pytając, czy majątek daleko i czy chodzą tam Żydzi na robotę. Usłyszała, że folwark jest za zakrętem, a Żydzi, którzy tam pracują, mieszkają na miejscu. Więc podeszła do zabudowań, skąd doszła ją rozmowa po żydowsku i śmiech. „Zaczęłam cicho wołać, nikt nie podchodził do bramy, przy której stałam. Zupełnie nieświadoma nacisnęłam klamkę – i aż cofnęłam się zaskoczona… Ta furtka była otwarta! W czwartym roku okupacji, w przeszło dwa lata po zamknięciu getta, otwarta brama wyglądała na zasadzkę”. Nie była to jednak zasadzka, brama była zawsze otwarta. Sara dostała się do Czerniakowa dzięki chalucom (…)”. 

Ten artykuł, a właściwie mała źródłowa praca historyczna, został napisany przez Jakuba dla „Rzeczpospolitej” (Plus-minus, 17 listopada 2001). Gdy getto, od listopada 1940, było już zamknięte i otoczone murem, Czerniaków był jedynym miejsce po aryjskiej stronie, gdzie Żydzi mogli tak długo legalnie pracować. Według wspomnień Icchaka Cukiermana z Wojciechem Zatwarnickim została zawarta umowa, której od końca dotrzymał. Zatwarnicki i jego zarządca (folksdojcz) jakoś nie zauważali pojawiających się wieczorami łączniczek, choć musieli sobie zdawać sprawę z tego, co się tam działo. Farma była bazą dla pracy konspiracyjnej (po decyzji o powstaniu w getcie chodziło o uratowanie ludzi dla powstania), a po nakazie jej rozwiązania w grudniu 1942 zorganizowana grupa młodych ludzi poszła do getta, a część znalazła się w szeregach ŻOB. Nie trzeba dodawać, że wszyscy zginęli.

Nigdy przed artykułem Jakuba o farmie chalucowej nie słyszałam, jeśli nie liczyć przygodnej uwagi, że dziadek Zatwarnicki w Czerniakowie przechowywał Żydów. Było to charakterystyczne dla dyskretnego trybu informowania w edukacji domowej o ich okupacyjnych losach, wraz z oszczędnym cytowaniem cudzych oraz własnych zasług. Nie całkiem może trafnie wciągniętego potem na listy „milczenia”. 

Zbigniew Karpiński z synem Jakubem, Zofia z Nowickich Zatwarnicka, Stanisława z Zatwarnickich Karpińska, Kazimiera z Zatwarnickich Makowska, Marek i Wojciech Karpińscy, Czerniaków 1948.
fot. ze zbiorów W. Karpińskiego

We wspomnieniach Zbigniewa Karpińskiego z 1944 roku, w szóstym dniu powstania, całą wysiedloną z mieszkania rodzinę, postawioną już pod ścianą na Szucha, uratował przypadkowo przechodzący oficer Wehrmachtu. Ten Austryjak, funkcjonariusz służb aprowizacyjnych, rozpoznał w Zatwarnickim właściciela gospodarstwa w Czerniakowie.

W 2013 roku, kiedy nastąpiło odsłonięcie tabliczki upamiętniającej Wojciecha Zatwarnickiego, skrawki z informacji Jakuba znalazły się w prasie i w sieci. Królowało tam sielankowe określenie „dworek w Czerniakowie”, którego Jakub nie użył, i które nie pasowało do przedmiotu opisu.

MAŁGORZATA DZIEWULSKA

MAŁGORZATA DZIEWULSKA , autorka wielu publikacji o inscenizacji współczesnej oraz książek Teatr zdradzonego przymierza (1985), Artyści i pielgrzymi (1995), Inna obecność (2009). W latach 70. była współzałożycielką Puławskiego Studia Teatralnego, współpracowała z Laboratorium Jerzego Grotowskiego. Potem wykładała w Zakładzie Teatrologii UJ, była członkiem zespołu miesięcznika „Res Publica”, jako reżyser realizowała spektakle operowe. W latach 90. w kierownictwie literackim Starego Teatru w Krakowie, w okresie dyrekcji Jerzego Grzegorzewskiego kierowniczka literacka Teatru Narodowego w Warszawie. Jest nauczycielem akademickim w Akademii Teatralnej, współpracuje z Instytutem Teatralnym, gdzie prowadziła seminaria autorskie. Zajmuje się filmem dokumentalnym.


Wykorzystane fotografie pochodzące ze zbiorów W. Karpińskiego
publikujemy za zgodą właściciela.