LESZEK KOŁAKOWSKI
Dziewięćdziesiąt lat
w poszukiwaniu ojczyzny



Ćwierć wieku bez mała przeszło, od kiedym Miłosza Ziemię Ulro czytał,
ale teraz, przeczytawszy uważnie po raz drugi, pojąłem wagę tego tekstu, jednego z ważniejszych, jakie powojenna literatura polska wydała.
Czy, jak i przez ilu jest on czytany, tego nie wiem. Rzecz jest pisana językiem potocznym, chociaż kunsztownym, ale od czytelnika wymaga wysiłku,
jest to bowiem tekst nadzwyczaj zgęszczony, by tak rzec, pozbawiony luzów
i przerw, a ponadto wyziera zeń wstrzemięźliwa, sucha i rozumna desperacja, nieustannie jednak zderzająca się z przeciwną siłą: niejasnym przeczuciem wielkiej Harmonii.

W pięknej przedmowie do pierwszego wydania tej książki ks. Józef Sadzik najważniejsze powiedział, pozostaje mi tylko niewiele dodać o tym najświetniejszym poecie polskim XX wieku (a to jest ocena z dobrego namysłu poczyniona, nie naprędce rzucona pochwała jubileuszowa).
Najoczywistsza autobiograficzna żyła tej prozy każdemu czytelnikowi
jest dostępna: szukanie ojczyzny. Ale to szukanie ma nie mniej niż trzy znaczenia, trzy tropy.

Jedno znaczenie jest każdemu dane. Ktokolwiek miał dzieciństwo, niekoniecznie szczęśliwe, ale w atmosferze czułości i miłości starszego pokolenia przeżyte, nie może się wyzbyć nostalgii za tym rajem utraconym, nawet jeśli był ubogi i bez żadnych luksusów. Do tej ojczyzny wrócić niepodobna i żal za nią każdego niemal dotyka, o czym przecież
mało kto z poetów nie pisał. Jeśli nawet można do miejsc i krajobrazów dzieciństwa fizycznie wrócić, to już tej ojczyzny tam nie ma i być nie może,
to jest kraina duchów zapamiętanych. Miłosz sam myślał ongi, że nigdy nie zobaczy tych stron ojczystych, okazało się jednak, w wyniku znanych nam historycznych zaburzeń, że to możliwe. Był tam, w swoich wileńskich murach czy podwileńskich wsiach, ale do dzieciństwa przecie nie wrócił.

Ale jest i druga ojczyzna, drugie miejsce poszukiwań: kraj własny
już po dzieciństwie znany, już jakoś w umyśle i uczuciu wchłonięty, wspólnota ludzi tamtejszych, przyjaciół, krewnych, współpodróżników
w czasie, intelektualnie i uczuciowo razem dorastających, więc rozumiejących siebie bez trudności, te same ulice, te same kościoły znających, te same książki czytających, słowem, środowisko kulturalne własne, gdzie się u siebie czujemy. Człowiek przez różne przypadki losu
w obce światy zapędzony rzadko potrafi w całkiem nowe środowisko
się wtopić, jeśli już z młodości wyszedł. O tym też Miłosz mówi. Gdy Polskę
w najgorszym politycznie okresie porzucił („uciekł”), wylała się nań,
jak należało oczekiwać, lawina wściekłości władców PRL-u i zatrudnionych przez nich żołnierzy słowa pisanego; oprócz trzeciorzędnych literatów potępili go publicznie również niektórzy prawdziwi pisarze (jeden artykuł nosił tytuł: Nim będzie zapomniany. Dobry tytuł, nieprawdaż?).
Z wrogim potępieniem powitała go także niemal („niemal”, powiadam)
cała emigracja, zwłaszcza polityczna emigracja londyńska, jako że Miłosz przez czas jakiś w dyplomacji był zatrudniony (więc „komunistom służył”). Miłosz na kłamstwa i krzyki nienawistne nie odpowiadał i słusznie czynił. Jest jedną
z niezapomnianych zasług Jerzego Giedroycia, że otworzył przed Miłoszem pismo swoje i wydawnictwo, gdzie prawie wszystkie polskie dzieła jego się ukazały; wszystkie egzemplarze konfiskowali automatycznie, rzecz jasna, PRL-owscy celnicy, jeśli je u podróżnych z Zachodu wracających znaleźli. Został więc Miłosz profesorem na uniwersytecie w Kalifornii.
Z podwileńskich wsi los go strącił nad zatokę San Francisco, o której pisał.
Był, oczywiście, osadzony życiowo, wykładał i pisał, po świecie wojażował,
piękny dom na wzgórzu w Berkeley kupił, wielu ludzi miłych i życzliwych spotkał, ale ojczyzny w sensie „bycia u siebie” nie mógł już odnaleźć.
Ten nowy świat był nadzwyczaj ciekawy, czasem piękny, lecz z zewnątrz oglądany.


Ale jest jeszcze trzecia ojczyzna, najważniejsza chyba, do której Miłosz
drogi szuka; za nią głównie w Ziemi Ulro się rozgląda. A to jest ojczyzna Ducha, czyli świat tak doświadczany, tak widziany,
że wszystko w ładzie tam stoi, że Rozum i Dobro nim rządzą, że, gdy w nim przebywamy, pogodzeni jesteśmy z życiem i śmiercią, z cierpieniem
i przypadłościami losu, a nawet z utratą ojczyzny w pierwszym i drugim znaczeniu; jesteśmy prawdziwie „u siebie”, cokolwiek się zdarzy. W tym świecie przemieszkują ci, których wiara religijna, w dzieciństwie im wpojona, nie zaznała żadnych wstrząsów i ciosów, czy to ze strony losów nieprzyjaznych, czy refleksji krytycznej i intelektualnych wojen podjazdowych.


Miłosz jednakowoż nie przebywa w tym świecie, chociaż podgląda go
i chciałby chyba tam mieszkać. Jest przywiązany do chrześcijaństwa,
lecz nie do każdej z jego odmian. Nie lubi Kościoła samochwalczo w siebie zapatrzonego, nie lubi też Kościoła, który, by przetrwać, stara się nowoczesnej cywilizacji przypodobać, na bok odsuwając to, co do tej cywilizacji nie przystaje, a co jest chrześcijaństwa rdzeniem. Myśli,
że prawdziwych, czyli całkiem konsekwentnych ateistów jest niewielu,
bo ci, co się do ateizmu przyznają, wierzą na ogół w różne rzeczy, w które wierzyć nie powinni: w jakąś dobroczynność ewolucji, w jakieś prawa postępu, w jakieś reguły moralne. Miłosz nie jest ateistą, ale dotkliwie doświadcza tego rozdarcia duchowego, w jakim cywilizacja nasza żyje,
tego zderzenia między tradycją a światem nauki i techniki; zderzenie jest banalne i wszystkim znane, ale nie przestaje być dokuczliwe. Wraca często do Dostojewskiego i jego udręk (Szestow twierdzi, że Iwan Karamazow jest właściwym porte-parole autora; nie znam się na Dostojewskim na tyle,
by mieć w tej sprawie wyraźne zdanie). Bezsilność rozumu w obliczu mądrości chrześcijańskiej: tajemnica Odkupienia, niepojęty mrok cierpień, boskość Jezusa, grzechy Kościoła – to też są Miłosza tematy.
Cytuję: „Ulro jest słowem zapożyczonym od Blake`a. Oznacza ono krainę duchowych cierpień, jakie znosi i musi znosić człowiek okaleczony.
Sam Blake nie mieszkał w Ulro, choć mieszkali tam już uczeni, zwolennicy fizyki Newtona i filozofowie, tudzież prawie wszyscy malarze i poeci.
Jak też ich następcy w dziewiętnastym i dwudziestym wieku, aż po dziś dzień”.
Gombrowicz, Blake, Mickiewicz, Swedenborg, Oskar Miłosz – oto główne osoby, jakie na kartach tej książki występują. O każdej z nich dowiadujemy się wiele, ale krewny Miłosza, o pokolenie starszy Oskar, poeta francuski, jest jego szczególnie ważnym mistrzem, w młodości wczesnej jeszcze
z pism, a potem osobiście, znanym. Przyznaję, że mało o nim wiem, poza tym, czego się od Czesława Miłosza nauczyłem. Cytacje w omawianej książce są interesujące, ale trudne w interpretacji, hermetyczne, ezoteryczne, okultystycznymi wypadami najeżone, zaszyfrowane, kabalistyczne.
Nie ośmieliłbym się ich streszczać czy przekładać na język powszechnie zrozumiały. Są jednak denerwująco ciekawe; mówią
o przestrzeni, z której wewnętrznych odniesień, jakoś przez nas, przez nasze percepcje współtworzonych, wszystko się w bycie wywodzi, i o tym, jak życie przestrzeni tworzy rytm i jak przez znajomość rytmu uzyskujemy dostęp do wyższych form bytu, do innych światów. Oskar Miłosz należał do wybitnych krytyków cywilizacji nowożytnej i bezreligijnego humanizmu, który, jak Czesław Miłosz mówi, w gruzach już leży. Jednak spodziewał się przyjścia jakiegoś świata nowego i lepszego.


Czy Czesław Miłosz też się tego spodziewa? Nie jest to jasne. Kilkakrot-
nie przyznaje się do swoich sympatii do wierzeń manichejskich, które wyrażają jakby jego własną odrazę do życia. Otóż narzekanie na teraźniejszość jest nader pospolite w naszych europejskich dziejach. Równie pospolite jest jednak wyczekiwanie na nowy świat, który nie tylko lepszy będzie, ale doskonały, na czas pełnego uleczenia nieszczęść naszych, jakkolwiek się ten świat nazywa: trzecia epoka, epoka Ducha Świętego, Harmonia, Socjalizm, Komunizm, Omnarchia. Prorocy nowego świata,
jak dotąd, mylili się niezmiennie, ale może dobrze jest, by istnieli obok bohaterów Becketta. Manichejska religia jednak jest inna. Możemy wyjść
z Ziemi Ulro, każdy na własny rachunek, przez wyzwolenie duchowe,
ale ostateczne wyjście możliwe jest tylko przez porzucenie tego szatańskiego wynalazku – materii. Nie będzie szczęśliwej Ziemi Nowej, ziemia jest przeklęta. Czy tak daleko Miłosz chciałby pójść w swoim manicheizmie? Nie wiem tego. Manicheizm, oczywiście, jest nie do pogodzenia z tradycją chrześcijańską, dla której cały byt materialny jest dobry, skoro z ręki Stwórcy dobrego się zjawił. Miłosz jednak do tradycji chrześcijańskiej także się przyznaje. Kiedy religia obumiera, nie przychodzi zwykle na jej miejsce dobroczynny humanizm oświecony, ale raczej różne złowrogie karykatury religii.

W książce Miłosza rzeczy nie są dopowiedziane i tak jest dobrze.
Nie ma to być bowiem żadna doktryna metafizyczna, lecz ujawnienie dokuczliwych aporii, których na Ziemi Ulro nie uleczymy.

Kiedym czytał teraz ponownie książkę Miłosza, wyjąłem z półki bardzo gruby tom pism teologicznych Swedenborga. Czytałem o jego peregrynacjach
w zaświaty, o rozmowach z anielskimi duchami, o architekturze nieba i piekła,
o końcu świata. Ale również on, wielki wtajemniczony, nie uważa, by zło mogło być wyniszczone ostatecznie.

Pomyślałem sobie przy tej okazji, jak się czuje młoda dziewczyna lub
chłopak, nastolatki, jeśli dowiadują się nagle, że są dziećmi adoptowanymi,
że nie są ich prawdziwymi rodzicami ci, co ich wychowali. Przypuszczam,
że jest to doświadczenie przerażające, jakieś okropne poczucie bezdomności, wydziedziczenia, odrzucenia – choćby ci przybrani rodzice byli najlepsi.
I pewnie jest to poczucie podobne do tego, które ma człowiek na Ziemi Ulro.

LESZEK KOŁAKOWSKI


Tekst ukazał się po raz pierwszy w 75. numerze kwartalnika
„Zeszyty Literackie” (ZL 2001 nr 3/75)

LESZKOWI KOŁAKOWSKIEMU poświęciliśmy nr 107 „Zeszytów Literackich”,
również wydaliśmy poza serią numer specjalny 1/2012 Mądrość prawdziwa.
Pisał w „ZL” 2, 7, 15, 19, 23, 37, 48, 75, 80, 81, 88, 90, 101, 111, 120, 129.


fot. ZL