KONSTANTY A. JELEŃSKI
Portret dekady z wizerunkiem autora w lewym rogu

Gustaw Herling‑Grudziński, Notre Dame, Paryż, 1965.
Dzięki uprzejmości Wojciecha Karpińskiego


KONSTANTY A. JELEŃSKI
Portret dekady z wizerunkiem autora w lewym rogu


Każdy z nas w większym lub mniejszym stopniu waha się między przekonaniem, że wszystko się zmienia i że nie zmienia się nic. Nie zależy to (jak zwykło się mawiać) od wieku jednostki (młodzi czuli na zmianę, starzy bardziej wrażliwi na déjà vu). Inaczej powtarza się historia oscylująca między tragedią i farsą, „lewicą” i „prawicą”, dążeniem do wolności i dążeniem do porządku, inaczej antropologiczny los człowieka, podległy odwiecznym cyklom natury. Żałuję, ze względów estetycznych, że drugi tom Dziennika pisanego nocą kończy się na grudniu 1979. Wystarczy dodać rozdziały już napisane w roku 1980, a całość wyda się spięta misternie symetryczną klamrą odpowiadających sobie wypadków różnego gatunku. Pierwsza część tomu 1971-1972 obfituje w rozważania o rewolucji robotniczej na Wybrzeżu z grudnia 1970. Herling porusza tu „zakazany temat sowiecki” i – od Kádára i Gomułki do Gierka – wskazuje na motyw kolejnego apelowania do racji stanu:

Zaczynam zawsze czytać „Kulturę” od Dziennika pisanego nocą1, tak jak dawniej zaczynałem od Dziennika Gombrowicza, choć nic jednego z drugim nie łączy prócz formy dającej całkowitą swobodę wyrazu. Nie jest chyba przypadkiem, że Gustaw Herling‑Grudziński zaczął pisać swój Dziennik, kiedy zamilkł Gombrowicz. Po wydaniu pierwszego tomu, siedem lat temu z górą, nosiłem się długo z zamiarem napisania o nim artykułu. Tym razem dobrze się stało, że częste u mnie odkładanie najlepszych chęci z dnia na dzień, aż do czasu, gdy przestaną być aktualne, daje mi teraz okazję do zajęcia się obu tomami. Tak się bowiem składa, że mamy dziś do czynienia z jedyną w swoim rodzaju całością, stanowiącą odbicie w świadomości jednego pisarza dekady 1970-1980, przełomowej dla Polski, a bodaj również dla naszych czasów na skalę uniwersalną. Herling‑Grudziński ma wyczulony zmysł historyczny, tym bardziej w moich oczach ważki, że nie przesłania mu on pozaczasowego wymiaru ludzkiej egzystencji. Spojrzenie historyka, nawet na jego własną epokę, ma zazwyczaj to do siebie, że jest spojrzeniem wstecz, co pozwala mu na dopatrzenie się sensu w minionych zdarzeniach, ale wywołuje podejrzenie, że sens ten jest narzucony ex post. Zaletą świadectwa Herlinga jest jego dosłowna współczesność, obserwuje on wypadki z miesiąca na miesiąc, sam jest pasażerem tego pociągu, nie może jednym rzutem oka z fikcyjnej galaktyki objąć trasy od stacji do stacji.

„Fali strajków robotniczych po grudniu nie powstrzymała kolportowana półgębkiem wersja urzędowa o rosnącej nerwowości bratnich czołgów sowieckich. Co w ustach Kádára mogło być uważane za odwołanie się do tragicznej wspólnoty w potrzasku, w ustach Gierka i spółki – po czternastu latach – stało się wyłącznie samozachowawczym wybiegiem, jeśli nie wręcz szantażem. Im dalej w las, tym gorzej spełniać będzie funkcję samoczynnego hamulca nasze zbrojne, sąsiedzkie Widmo”.


W listopadzie 1980, kiedy rozwój wypadków po sierpniu potwierdził słuszność jego przepowiedni, Herling przechodzi do kolejnego motywu zgubnej ostrożności:

„Irytujące są częste ostatnio (u niektórych publicystów z Kraju, związanych z opozycją) wezwania do korowców, aby w imię nieobciążania «Solidarności» swą hipoteką polityczną wycofali się chwilowo w cień. Rzecz tu nie w niemoralnym posmaku takich wezwań, zważywszy, że wzywający deklarują z niewątpliwą szczerością swój podziw i respekt dla «historycznych zasług» KOR-u. Rzecz w ich naiwności i krótkowzroczności. Postulat «nieprowokowania władz» jest zawsze narzędziem w rękach władz, nigdy samoobronnym choćby narzędziem w rękach podwładnych”.

(Dodajmy, że Herling pisze to przed całkiem już niemoralnymi wystąpieniami tego typu Orszulika i spółki).


Przypadek sprawia, że druga klamra Dziennika pisanego nocą dotyczy zjawisk poza ludzką kontrolą. Herling opisuje groźbę trzęsienia ziemi wiszącą nad Pozzuoli (15 km od Neapolu) w marcu 1970: na czterech stronach mamy wspaniałą opowieść o „trzęsieniu ziemi, którego nie było”, a przy tej okazji błyskawiczne wprowadzenie do kluczowych aspektów włoskiego życia. Herling, który „pierwsze kroki we Włoszech stawiał w 1944 roku przy erupcji Wezuwiusza”, nie zapomina jednak, opisując ten fałszywy alarm, że „kto się tu urodził lub zdecydował osiedlić, musi mieć wrodzone czy nabyte poczucie kruchości ziemi i ludzkiego życia”. W listopadzie 1980 przeżywa on po raz pierwszy terremoto w jego katastroficznym wymiarze:

„Naraz ogarnęło mnie, a właściwie przeszyło, uczucie, którego nie umiem opisać… Tu otaczało coś bezkształtnego, nieodpartego i wszechobecnego, coś daleko poza mną, tu obok i jednocześnie we mnie”.


Przypomina, że często w swym Dzienniku pisał na ten temat, i dodaje: „Niby prawda, a jednak słowa, słowa, słowa”. Wreszcie konkluzja:

„Zamiast słów, słów, słów, zdanie, które zawiera może najwięcej: człowiek starty na proch jednym uderzeniem Nieznanej Ręki. To ona budzi uczucie inne niż strach, niemożliwe do opisania, obecne mgliście nawet w milczeniu”.


Przykładów kompozycyjnej symetrii jest w tym dzienniku dekady więcej. Zaskakuje ustęp poświęcony w kwietniu 1971 żalom Jarosława Iwaszkiewicza, że udzielona Sołżenicynowi Nagroda Nobla „znów nas odetnie (od tej nagrody) na dłuższy czas” i „manii prześladowczej pisarzy polskich” na ten temat w zestawieniu z przenikliwą analizą możliwych m a r g i n e s o w y c h konsekwencji Nagrody Nobla przyznanej Miłoszowi. Herling widzi tu jedno „niebezpieczeństwo”:

„Nie trzeba nadmiernego daru przewidywania, aby sobie wyobrazić, że u szczytu euforii narodowej ktoś powiąże październikowe wyniesienie Miłosza na tron literacki z październikowym (dwa lata temu) wyniesieniem Wojtyły na tron papieski. Po czym rozepnie nad tymi dwiema datami tęczę «Solidarności»”.


Może rzeczywiście nie trzeba – w sensie przenośnym. Ale faktem jest, że kartka życzeń „Znaku” na ostatnie święta była graficznie dosłownym spełnieniem tych przewidywań: po prawej stronie rysunku tom wierszy Karola Wojtyły, po lewej tom wierszy Czesława Miłosza, a co nad nimi rozpięte? Tęcza „Solidarności”! Herling pisze, że zdarza mu się słyszeć zarzut „nocnego czarnowidztwa” pod adresem jego dziennika. Nasuwałyby się raczej „nocne jasnowidzenia” (nawet jeśli czasem – nie zawsze – „na czarno”).


Jeśli jednak zestawiłem to, co Herling pisze – na progu i u końca dekady – o przemianach w Polsce i o trzęsieniu ziemi w Neapolu, nie to miałem na myśli. Chciałem tym skrótem wyrazić zasadniczą w moich oczach o s o b l i w o ś ć zaangażowania Herlinga w sprawy polskie, rosyjskie, wschodnioeuropejskie w ogóle, w ideologiczno-polityczno-społeczny wymiar współczesności. Na pozór to zaangażowanie Herlinga zajmuje dużo miejsca w jego dzienniku. Powziąłem nawet naiwny zamiar obliczenia, ile zajmuje stron w stosunku do „innych spraw”: metafizyki, sztuki, obserwacji natury, osobistych wspomnień. Wnet jednak zarzuciłem te mozolne rachunki, bo nie wystarczy natknąć się na słowa „Wybrzeże”, „Hercen”, „Custine” (a nawet na słowa „Gierek”, „Żukrowski” czy „Trybuna Ludu”), aby wrzucić daną stronę do jednego z tych prymitywnych worków. Uświadomiłem sobie (dobre to polskie słowo, o wiele bardziej precyzyjne od I realised czy je me suis rendu compte, bo chodzi przecież o wydobycie na jaw czegoś, o czym się już „po jakiemuś” wiedziało), że sednem Dziennika pisanego nocą nie są takie czy inne „tematy”, a jednolita wrażliwość moralna i estetyczna autora. Zawsze mnie raziło tak rozpowszechnione wśród polskich (a jeszcze bardziej rosyjskich) pisarzy przekonanie, że mają monopol na pewien stopień wyższego wtajemniczenia za sprawą spowodowanych przez ustrój (czy historię) cierpień. Skrajnym przykładem tej postawy jest opowiadanie Iwaszkiewicza Wzlot, pomyślane jako odpowiedź na Upadek Camusa. Bohater tej noweli (najsłabszej chyba w jego dziele, obok Felka Okonia), mający oczywiście za sobą maksimum konspiracji, walk, więzień, tortur i – pod torturą – zdradę towarzyszy, prześmiewa się (pijany jak narrator Upadku) z „jakiegoś francuskiego pisarza” (parafrazuję tu oczywiście, bo nie mam książki pod ręką), który kręćka dostaje, dlatego po prostu że nie uratował baby, która rzuciła się do Sekwany. Dla Herlinga nie istnieje tego rodzaju naiwna hierarchia nieszczęść i geograficzna subordynacja sumień. Wie on, że „obozem koncentracyjnym” może być dom starców, sierociniec czy choroba, niezależnie od politycznego ustroju. Ba! Nie zapomina nawet, że istnieje także „nędza szczęścia ludzi” (20 maja 1976). Najpiękniejsze bodaj strony Dziennika pisanego nocą poświęcone są właśnie bólowi ludzkiemu w jego codziennych, najmniej dramatycznych czy malowniczych przejawach. Herling rozumie natomiast znakomicie specyfikę zbiorowych nieszczęść natury totalitarnej – to że zbyt często zwalniają one od indywidualnej odpowiedzialności, wywołując reakcję nihilizmu i paraliżu, jeśli nie kłamstwa i podłości.


A jednak wydaje mi się, że osobiste doświadczenie totalitaryzmu w jego skoncentrowanym (w obu znaczeniach tego słowa) wydaniu zaważyło na tej jednolitej postawie autora, która jest dla mnie zasadniczą cechą Dziennika pisanego nocą. Nie trzeba nigdy zapominać (bo Herling niemal to przemilcza), że pisze go autor Innego świata, książki, którą cenię wyżej od jakiegokolwiek innego świadectwa o sowieckich obozach, nie wyłączając Sołżenicyna. Czesław Miłosz zarzucił kiedyś Herlingowi moralizm. Nie zgadzam się z tym sądem, może dlatego że moralizmu nie znoszę. Myślę natomiast, że trudno inaczej jak przeżyciem Innego Świata wytłumaczyć to wyjątkowe współistnienie w Dzienniku pisanym nocą wyostrzonej inteligencji, subtelności, intuicji (i – nie lękajmy się tego słowa – Miłosierdzia) z tak pozornie prostym i niezachwianym sądem moralnym (chciałoby się powiedzieć „na zdrowe serce”, tak jak się mówi „na zdrowy rozum”). Nie, to nie jest moralizm. To jest plon doświadczenia n a
w ł a s n y m c i e l e tego, co pozostaje człowiekowi, kiedy żyje w warunkach stworzonych właśnie po to, by odebrać mu wszystko.


Tytuł mego artykułu jest parafrazą ustępu, w którym sam autor wyjątkowo pisze o swoim dzienniku (Gombrowiczowi zdarzała się częściej ta gra w otwarte karty – z wręcz odmiennej talii):

„Mój ideał dziennika, niedościgniony, to prawda, nie ma jednak powodu, by go nie wyznać. Przesuwa się w nim raz szybciej, raz wolniej, raz na scenie, raz w tle, «historia spuszczona z łańcucha», jak nasze czasy znakomicie określił Jerzy Stempowski. A w lewym dolnym rogu, wzorem niektórych malowideł renesansowych, miniaturowy i ledwie naszkicowany autoportret obserwatora i kronikarza”.


To prawda, że ten autoportret jest „ledwo naszkicowany”, gdyż Herling podziela niechęć Miłosza do zbyt osobistych wyznań. Ale (znów podobnie jak u Miłosza) nieraz niedomówione wyznanie przekazuje wymiar i gatunek przeżycia tak dokładnie, że czytelnik rozpoznaje w nim z wdzięcznością własne najtrudniejsze do sformułowania doświadczenie psychiczne:

„Czytam w odnalezionych niedawno fragmentach dziennika Szestowa: «Albo doświadczenia wewnętrzne, nawet najprostsze, tak są święte, że sama natura stoi zazdrośnie na ich straży; albo tak nędzne, że nie warto odsłaniać ich przed innymi». Święte czy nędzne, w obu wypadkach alergiczne wobec kartki papieru. Ale posiadają własną formę, jest nią rodzaj szeptanej w myślach, bezładnej, urywanej spowiedzi. Takie wyznania, jak strzępy snu po przebudzeniu, nie mieszczą się w mowie artykułowanej. Czym więc są? Półmodlitewnym bełkotem skierowanym w ciemność, do jedynego, niewidzialnego i milczącego słuchacza. W okresach jego nasilenia dziennik leży nietknięty”.


Pisząc artykuł o „Kulturze”, który ukazał się w lutowym numerze paryskiego miesięcznika „Le Débat”, nie wspomniałem o tym, co było dla mnie najcenniejsze w ciągu trzydziestoparoletniej współpracy z tym pismem. Mam na myśli formę zbiorowej komunikacji z kilkoma ludźmi rozrzuconymi po świecie, z którymi przeważnie nie sposób było spotkać się raz na tydzień w kawiarni. Mimo że redakcja „Débat” zamówiła u mnie ten artykuł do działu Lieux et milieux (czyli mniej więcej „ośrodki i środowiska”, albo krócej – „gdzie i z kim”), jak obcemu czytelnikowi nakreślić w paru słowach sylwetki (chciałem się w „Débat” ograniczyć do zmarłych) ludzi tak różnych i tak niezastąpionych jak: Zygmunt Hertz, Jerzy Stempowski, Stanisław Vincenz, Aleksander Wat, Stefan Zamoyski, Anatol Mühlstein? Żaden artykuł pisany do pisma obcego (łącznie z „Preuves”, gdzie byłem przecież członkiem redakcji) nie dawał mi tej satysfakcji, co pisanie do „Kultury”, bo wiedziałem, że kilku ludzi przeczyta to z równą uwagą, jak ja czytam ich teksty. Nie mam tych zahamowań, pisząc dla czytelnika polskiego. Pozwoliłem już sobie w szkicu o Ziemi Ulro i we wspomnieniu o Zygmuncie Hertzu na ton bardziej osobisty, autobiograficzny, który dawniej nie przychodził mi łatwo. Jeśli chodzi o Dziennik pisany nocą, nie mogę tego wymiaru ominąć, gdyż jest on dla mnie wszechobecny przy lekturze.


Spośród ludzi piszących stale do „Kultury” Gustaw Herling‑Grudziński jest najbliższy mi wiekiem (jesteśmy niemal rówieśnikami). Wiele tych samych (choć nigdy jednoczesnych) stacji naszego wygnania: Londyn, Neapol, Rzym (w Monachium również mieszkałem, co prawda przed wojną). Łączy nas (to ważne) identyczny stosunek do Wenecji. Nie ma chyba w dzienniku Gustawa pejzażu, obrazu, z a u ł k a, których bym nie znał lub nie rozpoznał. Podobnie z ludźmi. Najważniejsza jest tu nasza wspólna przyjaźń z Nicolą Chiaromonte (znów niezależnie jeden od drugiego – co dziwniejsze, nigdy nie spotkaliśmy się w trójkę). Powiem więcej – Gustaw był „na własną rękę” przyjacielem mojej matki, kiedy mieszkała w Rzymie, a ja już w Paryżu: zaprzyjaźniliśmy się z nim właściwie dopiero po jej śmierci. Niemal co strona pojawia się w Dzienniku nazwisko, pod które mogę podłożyć twarz, albo anonimowa sylwetka, której mogę nadać nazwisko, a nie chodzi o ludzi „sławnych” (pamiętam neapolitańskie przyjęcia u starego Rinaldo Dohrna, znałem „Rosinę L., gwiazdę włoskiego filmu niemego”, wiem, kim była naprawdę). Czytając Dziennik pisany nocą, mam zatem dziwne wrażenie, jakby los wyznaczył nam na wygnaniu identyczną niemal marszrutę, pod warunkiem że nie skrzyżują się na niej nasze drogi (Gustawa spotykałem i widuję właściwie wyłącznie w Paryżu). Podobnie z książkami. Nie mówię o dziełach, które są agorami kultury, bo spotkania na tym terenie są oczywiste (mimo że podział ludzi czytających na tych, którzy wolą Dostojewskiego, i tych, którzy wolą Tołstoja, jest jednym z zasadniczych). Do ulubionych przeze mnie zbiegów okoliczności zaliczam natomiast odnalezienie w Dzienniku pisanym nocą ukochanego przeze mnie Lichtenberga, Barona Corvo, którego The Desire and the Pursuit of the Whole w antykwarskim wydaniu (bo był jeszcze wówczas całkowicie zapomniany) czytałem w czołgu na normandzkich postojach, Listu lorda Chandosa Hofmannsthala, z którym się nie rozstaję.


Opisując katastrofalne pożary lasów w okolicach Dragonei, nieraz spowodowane zawieruszonym szkiełkiem, które w wyrębach między drzewami ogniskuje żar słońca w jednym punkcie suchego poszycia, Herling dodaje: „Przyznaję, że podoba mi się szkiełko. Jest trochę jak powieszony wróbel w Kosmosie”. Pełno dla mnie tego rodzaju szkiełek w Dzienniku pisanym nocą. Widzę w nich poszlaki nieokreślonych Wahlverwandtschaften.

„Kultura” 1981, nr 3

KONSTANTY A. JELEŃSKI

KONSTANTY A. JELEŃSKI, ur. 1922, zm. 1987. Nakładem Zeszytów Literackich ukazały się jego Listy z Korsyki. Do Józefa Czapskiego. Ogłosił Zbiegi okoliczności (Instytut Literacki, 1982; wydanie rozszerzone w opracowaniu Wojciecha Karpińskiego, 2018). Poświęciliśmy mu „ZL” 21 i 61.


Szkic pochodzi z książki Konstantego Jeleńskiego Zbiegi okoliczności w opracowaniu Wojciecha Karpińskiego, wydawnictwo Instytut Literacki Kultura/Instytut Książki, 2018, s. 41-46.
Pierwotnie ukazał się w „Kulturze” 1981, nr 3.


Przypisy
1 Gustaw Herling‑Grudziński, Dziennik pisany nocą (1971-1972), Paryż 1973; Dziennik pisany nocą (1973-1979), Paryż 1980.


Ewa Bieńkowska, Pisarz i los. O twórczości Gustawa Herlinga-Grudzińskiego. Zeszyty Literackie, 2019.

Do zamówienia w sklepie ZL: http://zeszytyliterackie.com/53.html