KATARZYNA WEINTRAUB
Karp pożydowski

Fot. Elżbieta Turlejska, Muzeum Historii Żydów Polskich Polin

Karp pożydowski

Tani i Oli

Po karpie poszłam z panią Keinertową. Jak zwykle ich zdobycie poprzedziło kilkugodzinne przytupywanie nogami przed Centralą Rybną na Poniatowskiego. Na szczęście tym razem dostawa była spora i wyglądało na to, że obędzie się bez dodatkowej wyprawy do centrum. Mimo to w kolejce panowało napięcie – a nuż wykupią? Co chwila przez zatarasowane ludźmi drzwi przepychał sie na zewnątrz kolejny spocony szczęśliwiec. Kolejka spoglądała na niego z zawiścią, podejrzliwie taksując wzrokiem zawartość siatki. Stojąca za nami kobieta w futrzanej czapce po kilku daremnych próbach nawiązania rozmowy zniechęciła się upartym milczeniem Keinertowej izwróciła się do jakiejś pani w gabardynowej pelisie, z którą już po chwili zagłębiła się w ożywionej konwersacji na temat jakichś „rolmopsów”.

Po przekroczeniu magicznej linii drzwi napięcie wyraźnie wzrosło. W dusznym, przesyconym zapachem śledzi i przepoconego wilgotnego sukna wnętrzu w miarę posuwania się do przodu milkły rozmowy. Wreszcie sklepowa lada i nieuprzejma sprzedawczyni w brudnym fartuchu, którą najwyraźniej irytował przedświąteczny tłok. Pani Keinertowa lekko ścisnęła mnie za ramię. Już! „Dwa karpie, ale nie większe niż półtora kilograma” – powiedziałam zgodnie ze wskazówkami mamy („bo większe mają błotny posmak!”). Brudny Fartuch spojrzał na mnie z nieukrywaną niechęcią, odwrócił się i ostentacyjnie zaczął grzebać siatką w okafelkowanym basenie. Kolejka  niespokojnie wstrzymała oddech. Trwało sporą chwilę, zanim sprzedawczyni wyłowiła dwie średniej wielkości ryby, rzuciła je na obity blachą stół i podniosła do góry dużą drewnianą pałkę. „Proszę nie zabijać!” – zdążyłam krzyknąć. Z kolejki dały się słyszeć syki, Futrzana Czapka spojrzała wymownie na Gabardynową Pelisę i jęknęła „O Jezu, nie mogę!” Sprzedawczyni wzruszyła tylko ramionami, odłożyła pałkę i sprawnie zawinęła w leżące na ladzie płachty Kuriera wyrywające się ryby. Pani Keinertowa bez słowa włożyła je do siatki, wzięła mnie za rękę, ale kierując się do drzwi przystanęła jeszcze na moment i omiotła  kolejkę triumfującym i lekko kpiącym spojrzeniem. „Frohe Weihnachten” – powiedziała uprzejmie.

Klęczałam przy wannie i patrzyłam na karpie. Już uspokoiły się początkowo spazmatyczne ruchy skrzeli. Smutne pyszczki z opuszczonymi do dołu kącikami miękkich warg otwierały się teraz miarowo i powoli. Do śluzowatej skóry przylgnęły strzępki gazetowego papieru. Odklejałam je delikatnie i głaskałam aksamitną skórę. Tymczasem Pani Keinertowa zdążyła zapastować podłogę w stołowym i teraz siedziała w fotelu robiąc na drutach pulower dla swojego Hansi. Czekała na listonosza.

Panią Keinertową przyprowadził do domu tata. Wyciągnął ją spod gradu kamieni gdzieś na Niebuszewie, gdzie miała nieostrożność krążyć po ulicach i pytać po niemiecku przygodnych przechodniów o adres najbliższego Domu Dziecka. Do Szczecina przybyła w poszukiwaniu zaginionego synka, który zawieruszył się w tłumie uciekinierów, a którego – jak twierdziła – porwali polscy żołnierze. Mama obmyła z niej krew i zajodynowała dwie rany na twarzy, po których zostały potem różowe, płaskie blizny. Pani Keinertowa zamieszkała w niewielkim pokoju za kuchnią i codziennie słała niezliczone pisma do Czerwonego Krzyża i rozmaitych urzędów, dopytując się, czy „ktoś wie cokolwiek o losie zaginionego 23 lutego 1945 roku 12-letniego Keinerta Hansa, narodowości niemieckiej, urodzonego w Berlinchen 21 lutego 1940 roku, włosy ciemnoblond, oczy zielone, znaków szczególnych brak”. Ustawicznie czekała na listonosza i pomagała w domu mamie, która wieczorami zajmowała się tłumaczeniem i przepisywaniem na maszynie jej obszernej korespondencji. Do miasta wychodziła rzadko i najchętniej spędzała czas w domu ze mną i bratem. Prowadziła nas do swojego pokoju, pokazywała stosy małych kolorowych sweterków, z tekturowej walizki pod łóżkiem wyjmowała owinięte w celofan fotografie. Jedna z nich przedstawiała szczupłego młodego mężczyznę w jasnym garniturze. Prawy dolny róg przecięty był szerokim czarnym paskiem. „Das ist mein Karl …. Mein Mann ….Tot……Bu-chen-wald”. Druga fotografia była wyblakła i pomięta. „Hansi. Drei Jahre alt”. Keinertowa długo wycierała nos, przytulała nas mocno i zaczynała coś nucić. „O Tannenbaum, o, Tannenbaum, wie grün sind deine Blätter!” – wydzieraliśmy się potem na podwórku, imponując – jak nam się wydawało – dzieciakom sąsiadów. W końcu pani Kalinowska z pierwszego piętra powiedziała mamie, że to jednak „nie wypada” i że „są granice”.

List przyszedł latem 54 roku, kiedy się go już nikt nie spodziewał. Hansi odnalazł się w jakimś Domu Dziecka pod Poznaniem. Keinertowa szybko zebrała się i pojechała. Wróciła z płaczem. Hansi nazywał się teraz Janek i nie chciał być Niemcem. Zobaczyliśmy go, kiedy po długich korowodach związanych z jakimś „ustaleniem tożsamości”, zjawił się u nas na Jakuba Wójka na krótko przed ich wyjazdem do Lubeki. Z matką porozumiewał się na migi. Pokazał nam, jak się puszcza „frygę” i opowiedział  kawał „o trzech grubych Niemcach”. Keinertowa nic nie rozumiała, patrzyła na niego z rozrzewnieniem i razem z nami pokładała się ze śmiechu.

Odwróciłam się w przeczuciu tego, co za chwilę musi nastąpić. I już tylko oczami wyobraźni widziałam, jak za moimi plecami ryba spazmatycznie łapie powietrze okrągłym pyszczkiem, podczas gdy jej obłe ciało podryguje rytmicznie na marmurowym blacie kuchennego stołu. Mama właśnie skończyła owijanie tłuczka do mięsa czystą ściereczką. Usłyszałam jeszcze tylko kilka miarowych klaśnięć mokrego ogona o zimny blat i stłumione „buch”. Odwróciłam się: mama stała nieruchomo z tłuczkiem lekko uniesionym do góry i badawczo obserwowała karpia, którego ciało przebiegały teraz lekkie drgawki. Najwyraźniej uznała, że to wystarczy, bo przytrzymując drgającą rybę jedną ręką, drugą rozcięła biały, miękki brzuch i jednym wprawnym ruchem wygarnęła na stół śliskie wnętrzności. Odcięła głowę i natychmiast włożyła ją i ciągle jeszcze rozpaczliwie wyrywający się bezgłowy tułów do stojącego już w zlewie durszlaka, aby z ryby wypłynęła cała krew. Leżały w nim już dwie głowy, które przed chwilą przyniosła z góry pani Kalinowska.

„Pani Ewo, jak pani może jeść to świństwo?” –  w głosie pani Kalinowskiej brzmiało nie tyle zdziwienie, co pobłażliwe politowanie, któremu towarzyszył wymowny wahadłowy ruch głowy. Mama jednak nic nie odpowiedziała, tylko się lekko i jakby nieobecnie uśmiechnęła, a na jej twarzy pojawił się przedziwny wyraz . Jakby wywołało go jakieś nagłe wspomnienie czy może poczucie „wyższego stopnia wtajemniczenia”.  Na czym, jak na czym, ale na rybach mama się znała i  w i e d z i a ł a, jak je jeść: „Karpia od głowy, leszcza od ogona, każdą inną rybę od wielkiego dzwona”. 

Teraz sprawnie, ale z uwagą, aby nie uszkodzić cennej skóry, mama oskrobała jednego karpia  z łuski, opłukała wodą  i pokroiła na szerokie dzwonka. Włożyła je do miski i obficie posoliła, aby wyciągnąć z ryby resztę krwi. Odfiletowała drugiego karpia i pozostałe resztki włożyła do dużego rondla, w którym pływały już rybie pęcherze i obcięte płetwy. Dodała pietruszkę i marchew oraz stos pokrojonej w grube plastry cebuli i zapaliła gaz. Czekałam, aż pęcherze wypłyną na powierzchnię i zaczną podskakiwać w gotującej wodzie. Lubiłam przekłuwać je szpilką i patrzeć, jak powoli flaczeją. Tymczasem mama przekręciła przez maszynkę filety z ryby, dodała drobno posiekanej cebuli, zielonej pietruszki i kilka żółtek. Otworzyła drzwi do spiżarni i z najwyższej półki zdjęła starą zieloną puszkę z zatartymi ze starości napisem „Echte Nürnberger Lebkuchen”, w której przechowywała mąkę macową. Otworzyła ją, ze skupieniem odmierzyła trzy kopiaste łyżki i wsypała do miski z rybą. Dodała cukier, sól i pieprz. Wreszcie wrzuciła namoczone rodzynki, garść posiekanych migdałów i na koniec delikatnie wmieszała pianę z ubitych „na sztywno” białek. „Fertig” – powiedziała z zadowoleniem i z przekrzywioną na bok głową jeszcze przez moment przyglądała się swemu dziełu. Na koniec umyła ręce, wytarła je do sucha i dwoma palcami sięgnęła do szerokiego białego pudełka, z którego wyłuskała eleganckiego spłaszczonego  „belwedera” ze złotym ustnikiem. Schyliła się, przypaliła papierosa od płonącego pod garnkiem gazu i zaciągnęła się z lubością. „Kochany jednak ten Zylbersztajn”. Wiedziałam, o czym mówiła.

Lubiliśmy, kiedy przychodził. Zawsze starannie wycierał buty przy wejściu, potem długo kaszlał i spluwał do zakręcanego słoiczka, który wyciągał z przepastnych kieszeni o wiele za dużego płaszcza. Mył ręce i dopiero wtedy witał się ze mną i bratem. „Nu, wus is? Jak tam u was, rebiata? Wsio w pariadkie?” Chyba nie miał pamięci do imion, bo do mamy nie wiadomo dlaczego mówił „Chawa” zamiast po prostu Ewa. W ogóle słabo mówił po polsku, posługując się przedziwną mieszanką języków. Chodził po pokojach i patrzył z podziwem na wysokie sufity z odpadającymi stiukami. „Ca, ca, ca, ca ca! A szejne wojnig!” – cmokał z uznaniem i nieodmiennie dodawał – „Aber tajer cu hajcen”. Wtedy mama mówiła, że wcale nie tak „tajer” i że obiad na stole.

Przybycie Zylbersztajna do dziś kojarzy mi się z czymś smacznym. Miał dla nas zawsze pyszne jagodzianki albo placki z cebulą z piekarni Jankowskiego, która mieściła się przy Żupańskiego. Albo najlepsze na świecie małe landrynki ze sklepiku głuchej Fajgi na Wilsona, gdzie kupował dla mamy jej ulubione farfelki. Przynosił też mąkę macową w małych papierowych torebkach, którą dostawał w Gminie na Niemcewicza. „Widzisz, Róźka?” – wodził gruzłowatym palcem po dziwnych literach – „Tu stoi po jidysz napisane, że to jest mą-ka ma-co-wa. To się czyta na abarot – z prawo do lewa”. Czasami przynosił macę. Wtedy paczki były duże i lekkie i wiedzieliśmy, że zbliża się żydowska wielkanoc – tak przynajmniej mówił Zylbersztajn. Ale kiedyś tata powiedział „Salek, nie mieszaj dzieciakom w głowach. Żydowska wielkanoc – też mi coś! Wielkanoc jest Wielkanoc, a Pesach jest Pesach!”. Było nam to całkowicie obojętne – najważniejsze, że znowu miał być Pesach, gefilte fisz, malowanie pisanek, maca i lany poniedziałek.

Zylbersztajn przyjechał do Szczecina w 46 roku. Mama opowiadała, że kiedy Hitler napadł na Polskę, pan Salek uciekł z żoną z Częstochowy do Lwowa. A stamtąd wyjechali aż do Kazachstanu. Dlaczego akurat do Kazachstanu – o tym mama nie opowiadała. Ale to chyba nie był dobry wybór, bo w Kazachstanie zaraz po urodzeniu umarło na „dezynterię” jego dwoje małych dzieci. Wkrótce po nich umarła też pani Zylbersztajn. Ale nie na „dezynterię”, tylko z głodu. A może wcale nie z głodu, bo usłyszałam kiedyś, jak pani Glikowa mówiła do mamy, że biednej Zylbersztajnowej serce pękło. Po wojnie Zylbersztajn wrócił do rodzinnej Częstochowy tylko po to, żeby się dowiedzieć że śladu nie zostało ani po jego starych rodzicach, ani po siostrach Malce i Feli, ani po ich mężach i dzieciach, ani po młodszym braciszku Motku. Przyjechał więc do Szczecina, bo ktoś mu powiedział, że stąd najłatwiej wyjechać do Palestyny. Mieszkał na Niemcewicza w sublokatorskim pokoju – „padumajesz, na czort mi na te kilka miesięcy asobaja kwartira?” – i póki co pracował jako krawiec w „Trykocie”. Leczył się z gruźlicy i z roku na rok odkładał swój wyjazd. Wyjechał wreszcie „po październiku” – tak to się nazywało, chociaż było wtedy lato. Przyszedł się jeszcze pożegnać, przyniósł kilka jagodzianek dla mamy, a dla nas starą, rozpadającą się Hagadę po polsku i hebrajsku z pięknymi obrazkami i złoconymi literami. Wychodząc powiedział jak zwykle: „zajt gezunt” i tyle go widzieliśmy. Nigdy do nas nie napisał, ale po jego wyjeździe – zawsze przed Nowym Rokiem – jeszcze przez wiele lat przychodziła pocztą niewielka skrzyneczka z pomarańczami. Pomarańcze owinięte były w szeleszczące pachnące bibułki z napisem „Jaffa”. Na próżno jednak szukaliśmy w paczce jakiegoś listu, choćby paru słów, choćby malej karteczki z pytaniem: „nu kak rebiata – wsio w pariadkie?” Na skrzynce widniał tylko obcy napis HARTWIG.

Powoli w dominujący zapach świeżo wypastowanego parkietu zaczęła wkradać się woń gotowanych jarzyn, cebuli i listka bobkowego.

Siedziałam cicho w kącie kuchni i obserwowałam misterium, jakie dokonywało sie przed moimi oczami.

Już sam widok mamy w kuchni był czymś niezwykłym. Piegowata jak indycze jajo, z burzą rudych włosów i nieodłącznym papierosem w kąciku ust, moja wychudzona „po obozie” mama nijak nie pasowała do kuchennego otoczenia. Wstydziłam się jej trochę przed koleżankami z klasy, których mamy w naturalny sposób królowały przy garnkach o każdej porze dnia. Szerokie w pasie, o dużych miękkich biustach, coraz to podtykały nam jakieś smaczne kąski. Fakt, że mama zupełnie nie umiała gotować, był również wśród przyjaciół rodziców powodem bezustannych żartów. Tajniki kuchni poznała dopiero po marcu ‘68, kiedy w ramach kampanii antysyjonistycznej wyrzucono ją z pracy i nareszcie mogła zająć się domem (lub raczej tym, co po nim pozostało). Ale wtedy, na początku lat pięćdziesiątych, jej popisową potrawą była jajecznica i tę potrafiła wyczarować nawet w pokoju hotelowym na gorącym kaloryferze. Mała emaliowana patelenka była podstawowym elementem jej podręcznego bagażu podczas niezliczonych wyjazdów „w teren”. Do domowej kuchni na dłużej wkraczała tylko dwa razy w roku, aby dokonać obrządku przyrządzenia karpia po żydowsku – gefilte fisz. Tajemnica tej zadziwiającej umiejętności u kogoś, kto nie potrafił nawet ugotować garnka kartofli, wyjaśniła się, kiedy ją zapytałam. „Przepis po babci” – odpowiedziała krótko, nie wdając się w szczegóły.

Przepis “po babci” wymagał, aby teraz ryba zalana częścią przecedzonego wywaru z jarzyn, cebuli i rybich resztek “mrugała” co najmniej 3 godziny na wolniusieńkim ogniu. Tymczasem mama umoczonymi w zimnej wodzie rękami formowała z rybnego farszu wrzecionowate i lekko spłaszczone pulpety, które wkładała do pozostałego gotującego wywaru. Uważała przy tym, aby woda w garnku ani na moment nie przestawała lekko wrzeć.

Babcia razem z dziadkiem i młodszym rodzeństwem mamy podzieliła los 33 tysięcy wileńskich Żydów, których jesienią 41 roku Niemcy zamordowali i spalili w odległym o 12 km od miasta lesie w Ponarach. Z całej licznej rodziny przeżyła tylko mama, którą wybuch wojny zastał w Krakowie. Mama miała szczęście. Aryjskie papiery pomogły jej – jako „rdzennej Polce” – przeżyć spokojnie 5 lat w Ravensbrück, gdzie znalazła się w ekskluzywnej grupie „królików doświadczalnych”. Tatę poznała nad Odrą w maju 45 podczas przeprawy przez most pontonowy pod Siekierkami. Tata wracał z Sachsenhausen i mimo, że ważył tylko 43 kilo obydwoje uznali, że dla mamy będzie bezpieczniej dalszą drogę odbywać w męskim towarzystwie. Do Szczecina, gdzie mama miała nadzieje dowiedzieć się czegoś o swej rodzinie, zabrała ich przygodna ciężarówka. Ulokowali się wygodnie pod plandeką na wyszabrowanych z jakiegoś pałacu, wyściełanych biedermeierach. Meble były obite jedwabną materią w kremowo-niebieskie pasy i przypadkiem idealnie pasowały do ich ubrań. Droga trwała długo, co raz to trzeba było wysiadać i pomagać kierowcy przepychać samochód przez głębokie wyrwy po pociskach artyleryjskich. Był już wieczór, kiedy na horyzoncie pojawiło się samotne światełko. „To Szczecin” – powiedział tata. Mama trochę się zdziwiła, bo pamiętała Szczecin sprzed wojny jako rozświetlone, pulsujące nocnym życiem miasto. Była tam w 1935 r. w odwiedzinach u kuzynki Idy. Ida mieszkała w eleganckiej kamienicy przy Bismarckstrasse, tuż przy Königs Platz. Wieczorami chodziły razem do teatru i na koncerty. Ojciec Idy, brat mojej babci, był znanym chirurgiem-ortopedą, a Ida studiowała germanistykę i grała pięknie na skrzypcach. Ale i tak zdało im się to jak psu na budę, kiedy wczesnym rankiem 28 października 1938 roku musieli w ciągu 20 minut spakować parę najpotrzebniejszych rzeczy i pod policyjną eskortą udać się na punkt zborny, skąd wraz z 130 innymi „obywatelami polskimi narodowości żydowskiej” w ramach Polenaktion zostali odtransportowani do Ujścia. Tam Niemcy zabrali im wszystko poza pięcioma markami na osobę i przez Piłę odstawili do granicznego Miasteczka Krajeńskiego. Znaleźli się w Polsce, gdzie pozostawieni swemu losowi, po kilku tygodniach zdołali jakoś dotrzeć do Wilna. Ale trafili jak z deszczu pod rynnę, bo w 1940 roku wywieźli ich Rosjanie i wszelki słuch po nich zaginął.

Ugotowane pulpety stygły na dużym płaskim talerzu. Tymczasem mama wytarła do sucha kuchenny stół i teraz – klęcząc w stołowym przed otwartym kredensem – wyjmowała porcelanowe półmiski z odświętnego serwisu “po babci”.

Serwis był „poniemiecki”, podobnie, jak poniemieckie były meble, obrazy na ścianach, sztućce. Na bibliotecznej półce stały oprawione w półskórek opasłe tomy poniemieckiej encyklopedii Brockhausa i luksusowe wydanie „Mein Kampf” w granatowej okładce z wytłoczoną złotą swastyką. Poniemiecki był obrośnięty dzikim winem nasz dom na Pogodnie, krzaki zdziczałych róż pod werandą, latarnia przed domem i nierówne płyty chodnika, na których grałam w klasy z Moniką, córką pani Kalinowskiej z pierwszego piętra. W tej wszechobecnej poniemieckiej rzeczywistości określenie „po babci” było rodzajem przenośni, skrótem myślowym, odnoszącym się wyłącznie do serwisu Rosenthala z cienkiej porcelany koloru kości słoniowej. Taki sam serwis dziadek kupił dla babci w 32 roku podczas wspólnej podróży do Berlina. Ironia czy też może zrządzenie losu sprawiły, że poniemiecki serwis połączył nikłą nicią świat naszego szczecińskiego domu z domem nieznanych mi dziadków na wileńskim Antokolu. Kremowe, porcelanowe talerze, które w błyszczącym kredensie spokojnie przetrwały wojenną zawieruchę, przybliżyły nam ten zaginiony świat, który naraz stał się bardziej realny, nabrał konkretnego kształtu.

Dla moich córek te stare poniemieckie głębokie półmiski, te piękne „pałacowe” talerze, te brzuchate wazy i sosjerki w kredensie, te eleganckie filiżanki do herbaty w serwantce, ten Brockhaus (po śmierci mamy „Mein Kampf” wyrzuciliśmy z bratem komisyjnie do śmietnika) na półce naszego berlińskiego mieszkania są po prawdziwej, namacalnej babci, którą miały i możliwość i szczęście poznać. Ale ja w jakiejś maniackiej pasji rekonstrukcji rodzinnej ciągłości, z myślą o przyszłych pra-pra-wnukach mojej babci, niezmordowanie przemierzam pchle targi Europy; na straganach Brukseli, Amsterdamu, Paryża, Monachium, Londynu, Warszawy czy Berlina wprawnym okiem żaby (podobno żaba ma tak skonstruowane oko, że widzi tylko to, co nadaje się do zjedzenia) wyławiam natychmiast obiekty mojego zainteresowania. Lustra i meble, torebki i kapelusze, biżuteria art deco, salaterki z prasowanego szkła, przybory gabinetowe, stare książki i fotografie, srebrne kieliszki kiduszowe, sztućce i świeczniki, fajanse i nade wszystko – porcelana Rosenthala w kolorze kości słoniowej w oczekiwaniu swej przyszłej misji wypełniają wszystkie szafy i zakamarki mojego mieszkania.

Pokrojoną w plasterki gotowaną marchewką dekorowałam ułożone na półmiskach w kształcie ryby dzwonka karpia. W jamie brzusznej każdego dzwonka znajdował się już rybny pulpet. Każdy półmisek wieńczył rybi łeb z kawałkiem pietruszki w pyszczku i zasłoniętym kawałkiem marchewki martwym okiem. Tymczasem mama przecedziła i odparowała wywar z ryby i na małym talerzyku robiła próbę: wlewała parę kropli rybnego rosołu i rozprowadzała na zimnej powierzchni talerzyka. Potem dotykała płynu opuszkiem wskazującego palca i przy pomocy kciuka sprawdzała lepkość. Jeżeli wywar szybko tężał i palce kleiły się do siebie, oznaczało to, że galareta szybko się zetnie. Czasami próba nie była zadowalająca i wywar należało dodatkowo zredukować. „Wielkie mi mecyje galareta! Pani Ewo, pani doda trochę żelatyny i spokój!” – mówiła pani Glikowa, która w każdy piątek przynosiła nam dwie chałki ze sklepiku przy Gminie. Teraz też stała oparta o framugę kuchennych drzwi z owiniętymi w czystą ściereczkę chałami w rękach i patrzyła na mamę z pobłażliwym politowaniem. Ale żelatyna nie wchodziła nawet w rachubę. „Pani Glikowa, żelatyna?! Do MOJEGO karpia?! Mowy nie ma!”

Glikowa urodziła się w Hrubieszowie i uważała się za „coś lepszego”, bo – co lubiła podkreślać – pochodziła z rabinackiej rodziny. Była przekonana, że sam ten fakt daje jej prawo pouczania wszystkich dookoła i – trzeba przyznać – robiła to z oddaniem. Żywiła organiczną niechęć do Keinertowej, której na każdym kroku słodkim jak miód głosem prawiła uszczypliwości. Spokojna zazwyczaj Keinertowa rewanżowała się jej w równie wyrafinowany sposób: „Frau Glück” – z lubością akcentowała umlaut – „ta chała z masłą i szynkiem – sag’ ich Ihnen – pycha! Einfach köstlich!” Glikowa aż się trzęsła z oburzenia i biegła do mamy na skargę. „To po to ja przynoszę na szabat chałę dla pani i dzieci, żeby ją ta obrzydliwa hitlerówka z masłem i szynką jadła?!” Glikowa nienawidziła Niemców i za nic nie mogła wybaczyć tacie, że uratował Keinertową przed sprawiedliwą karą, jaka się jej słusznie należała za wszystkie grzechy narodu niemieckiego. Fakt, że mąż Keinertowej jako przedwojenny socjaldemokrata i działacz związkowy zmarł w Buchenwaldzie, a ona sama przeżyła wojnę pod czujnym okiem gestapo i „życzliwych” sąsiadów, nie miał dla Glikowej najmniejszego znaczenia. Mimo to przychodziła nadal, przynosiła mięso „dla dzieci – bo zdrowsze”, które kupowała w jednej z kilku koszernych „jatkies” na Niebuszewie. Czasami przynosiła mięso też dla pani Kalinowskiej, kiedy po większych świętach czy imieninach męża brakowało jej kartek. „Najlepsze, koszerne!” – mówiła z dumą Glikowa, wręczając jej pakunek. „Nic nie szkodzi, pani Glikowa!” – odpowiadała Kalinowska – „My tam nie jesteśmy obrzydliwi”. Glikową martwiło, że ja i brat nie chodzimy „do Pereca” i rośniemy jak te chwasty – samopas i bez żadnej tradycji. Dawała temu głośno wyraz: „Pani Ewo, pani rób, co pani uważasz, ale czemu te dzieci winne? No, niech mi pani powie – czemu!?” Za przykład podawała zawsze swoją 13-letnią Reginkę. Po cichu zazdrościłam Regince. Nie – nie matki, bo nawet moja chuda mama była lepsza, niż wiecznie lamentująca i rozjazgotana Glikowa. Ale Reginka urodziła się w Taszkiencie, chodziła w szkole Pereca na lekcje baletu, była na żydowskich koloniach w Bartoszewie i miała już małe piersi. Poza tym Reginka wiedziała, co znaczy niezrozumiałe dla mnie słowo „geto” i jadła gefilte fisz w każdy piątek, a nie tak jak my – najwyżej dwa razy w roku.

Pani Keinertowa wniosła półmiski z rybą z zimnej werandy i lekko ukośnie ustawiła je na stole. Na białym obrusie karp prezentował się imponująco. Wbrew obawom mamy galareta stężała na czas i teraz połyskiwała matowo. Pod białymi serwetami  z wyhaftowanym przez Keinertową niebieskim napisem „Guten Appetit” piętrzyły się dwie złociste chały od Glikowej. Mama zapaliła zapałkę i wzrok jej powędrował powoli wokół stołu, jakby chciała sprawdzić, czy wszyscy są. Jest Zylbersztajn w małej czarnej i lekko wytłuszczonej jarmułce na łysiejącej głowie. Obok niego zasiadła siostra Benedykta z Lasek, czyli Frania Majewska, przyjaciółka mamy z obozu. Pani Keinertowa zajęła miejsce “na wylocie” – blisko drzwi do kuchni. Koło niej starzy doktorostwo Naimscy z Krakowa – ci, co to w czasie wojny opiekowali się mamą i załatwili jej nową metrykę. Ich własny syn nie przeżył Auschwitz. Po drugiej stronie stołu tata, a koło niego wujek Tolek, który był razem z tatą najpierw w Auschwitz, a potem w Sachsenhausen. Brat i ja. Koło mnie puste krzesło, a przed nim jedno dodatkowe nakrycie. Mama lekko skinęła głowę i zapaliła dwie wstawione w kryształowe kieliszki świece. Następnie w ochronnym  geście uniosła nad płomykami świec obie dłonie i wykonując nimi kolisty ruch mocnym głosem powiedziała:

„Baruch Ata Adonaj Elochenu, Melech Haolam, aszer kidszanu bemicwotaw weciwanu lechadlik ner szel szabat”

Mamie z dumy aż piegi na twarzy pociemniały, tak wszyscy wychwalali babciny przepis na karpia. Wydaje mi się, że już wtedy ogarnęło mnie niejasne przeczucie. Ale pewność, że mama nigdy nie dostała od babci żadnego przepisu uzyskałam o wiele później, kiedy po nagłej śmierci mamy, gnana tęsknotą za smakiem i zapachem dzieciństwa postanowiłam odtworzyć z pamięci przepis, którego mama nie zdążyła mi dać, o który ja nie zdążyłam ją poprosić. W tej próbie rekonstrukcji ujrzałam nagle małego, piegowatego rudzielca w jakiejś nieznanej mi kuchni, który siedząc cicho w kąciku patrzy na matkę, odprawiającą cotygodniowy rytuał.

Karpia gotuję dwa razy w roku. Nigdy nie dodaję żelatyny, odparowuję wywar, dosmaczam solą i cukrem. Drżę, czy uda się galareta. W międzyczasie pastuję i froteruję w salonie dębowy parkiet. Kiedy zapach w mieszkaniu osiąga stan zbliżony do ideału, do kuchni zaglądają moje córki i krzywią nosy: „Co? Znowu ten karp pożydowski?”. I mimo że wiem, iż w ich ustach określenie to wynika z właściwej emigranckim dzieciom niedoskonałości językowej, nic nie mogę poradzić na to, że budzi ono we mnie melancholijne skojarzenia. Z Warszawą „po Marcu ‘68”, z żydowską restauracja „Amika” przy ulicy Kredytowej i z pewnym znanym warszawskim satyrykiem, który wchodził, rozglądał się po świecącej pustkami sali i pytał kelnera ze smutnym uśmiechem: „A karpie pożydowskie są?”

Berlin 2003

KATARZYNA WEINTRAUB


Opowiadanie ukazało się w 2003 r. w czasopiśmie „Pogranicza” z okazji 35. rocznicy Marca ’68.

KATARZYNA WEINTRAUB, ur. 1947 w Szczecinie. Z wykształcenia filozof i antropolog społeczny, opuściła Polskę na skutek antysemickiej kampanii w 1968 roku. Autorka, reporterka, korespondentka, publicystka i tłumaczka, od 1985 r. współpracuje z licznymi rozgłośniami radiowymi, prasą i wydawnictwami w Polsce i w Niemczech. Niezależna współpracowniczka Federalnej Centrali Oświaty Politycznej (bpb) i Domu Konferencji w Wannsee. Od 2001 mieszka w Berlinie.