JÓZEF CZAPSKI, O przyjacielu

Józef Czapski, Sailly, lata 80-te. fot. dzięki uprzejmości Wojciecha Karpińskiego

JÓZEF CZAPSKI
O przyjacielu

Erunio! Takeśmy go nazywali od samego 1921 r., gdyśmy się poznali. Moje pierwsze z nim spotkanie miało miejsce w Akademii Krakowskiej, dokąd wówczas wstąpiliśmy prawie jednocześnie.

Mieliśmy tuż poza sobą krwawe walki polsko‑ukraińskie o Lwów. Bolesna o nich pamięć była jakby ściszona przez układy Piłsudskiego z Petlurą, wyprawę wspólną na Kijów i to krótkie braterstwo broni zakończone odparciem nawały bolszewickiej w roku 1920.

Ze wszystkich prowincji Rzeczypospolitej i zza jej granic spływali młodzi kandydaci na artystów do Akademii Krakowskiej. W tym tłumie, jakże różnolitym, zawiązywały się szybko węzły przyjaźni, więcej — powstał wśród nas zespół, nazwany później grupą kapistów, przetrwał on wszystkie przemiany, a także wszystkie klęski, które Polskę i Ukrainę od tego czasu dotknęły. Należał do niego Waliszewski, przybyły z Gruzji, Cybis z niemieckiego Śląska, Boraczok z Trembowli, Nacht z krakowskiego Stradomia, reszta ze wszystkich dzielnic Polski, co się zaś mnie tyczy, do Krakowa dotarłem z Białej Rusi, przez Petersburg, gdzie przeżyłem dwie rewolucje.

Krzyżowały się wśród nas kultury, tradycje narodowe, dzielnicowe, klasowe, nasze przekonania, nieraz gwałtownie odrębne, polityczne, społeczne, religijne, łączyło nas malarstwo. Czy jedno malarstwo? Łączył nas także podświadomy pewnik młodości (w kraju, który po stu pięćdziesięciu latach zdobył niepodległość), że z nami razem i przez nas powstanie nowy świat, na pewno szczęśliwszy i lepszy, świat braterstwa.

Wspominając te czasy, uderza mnie, jak do naszego zespołu nie przeniknęły od pierwszej chwili żadne trucizny wrogości, czy choćby upartych obcości narodowych. Jeżeli chodzi o Polaków i Ukraińców (przecie walki o Lwów były tak bliskie), nie pamiętam wśród nas cienia urazów. Jakby się nasz świat zacząć miał od początku.

Dla mnie było to pierwsze zetknięcie z Ukraińcami, była ich w Akademii garstka. Pierwsze moje wrażenie naznaczyło mnie na życie. Uczucie ich odrębności. Mieliśmy wspólną pracownię, gdzie każdy nad swoim płótnem pracował, i tam właśnie przychodziły chwile, pod wieczór przeważnie, gdy się pracę kończyło, gdzie któryś z nich zaczynał coś nucić, inni koledzy się włączali, jakby niechcący, jeden za drugim; chwilę potem już pochłaniała nas wszystkich czysta fala ich muzyki, śpiewu rozłożonego na wiele głosów, który zdawał mi się zawsze tak bardzo muzycznie pełną i z cudem graniczącą zbiorową improwizacją.

Więc to są Ukraińcy? Te „straszne rezuny”, jak ich nieraz u nas nazywano, więc to był ich ukryty i odwieczny skarb, treść ich intymnego świata?

Przeżywaliśmy wówczas w naszej grupie odkrycia malarskie, odkrywaliśmy Paryż, naszą mekkę tamtych czasów, z opowiadań profesora Pankiewicza, który z Paryża powracał, z przeważnie jeszcze czarno‑białych ilustracji zagranicznych pism artystycznych, a bardziej jeszcze z opowiadań najbliższych nam kolegów, bo Waliszewski już się w Gruzji zapoznał i przyswoił sobie częściowo malarstwo zachodnie, ponad wszystko zakochany w malarstwie francuskim, od Maneta po Toulouse‑Lautreca, aż po Le Douanier Rousseau. Jan Cybis, na uniwersytecie we Wrocławiu i przejazdem przez Berlin, przeżył i nawet własnymi oczami oglądał van Gogha i Cézanne’a.

Mówiąc o sobie — odkrywałem wówczas również po raz pierwszy nie tylko ten świat malarski, ale i świat ukraiński, jego poezję i ten rzadki dar przyjaźni, natychmiastowej i bezinteresownej, którą nas Ero darzył.

Boraczuk był stale w centrum naszych prac, naszych wieczorynek, wszystkich imprez, któreśmy organizowali, żeby zdobyć pieniądze na wyjazd i studia w Paryżu. Przecie wszyscy byliśmy wówczas bez pieniędzy („bardzo jest trudno umrzeć z głodu” — mawiał Cybis, który musiał wywiać, tak jak stał, z Niemiec do Polski, po plebiscycie śląskim). Właśnie ten wspólny brak grosza ułatwiał nam zbliżenie i nas spajał.

Jarema, Boraczuk, Nacht, Cybis w noce przed balami akademickimi do świtu zamalowywali ściany sal, Boraczuk malował dekoracje, kostiumy dla naszych imprez teatralnych i popisów. Miał złote ręce, niepohamowany zapał i pomysły, wszystkie prądy epoki docierały do niego: fowizmy, futuryzmy, kubizm, Léger, sztuka murzyńska poprzez jego ścienne improwizacje i do mnie docierały jakby namacalnie. Jak w każdym zespole tego typu wypracowały się względnie szybko ostre kontury naszych miar malarskich, broniliśmy ich bezwzględnie. W największym skrócie chodziło tu o budowanie obrazu kolorem, wartość obrazu zależna była dla nas jedynie od jego qualité malarskiej, nie zaś od treści jego literackiej, która według nas w uprzednim pokoleniu została nie ożywiona tematem, a stłumiona. Boraczuk, ze swą intuicyjną, zmysłową wrażliwością na kolor, i na wszystkie nowe prądy w sztuce, włączył się bez wahania do naszej grupy.

I tak w tymże zespole wyruszyliśmy w 1924 r. razem do Paryża, po uciułaniu nareszcie drobnej sumy z loterii (szkice malarskie, którymi obdarzyli nas nasi profesorowie), z imprez teatralnych i balów akademickich. Suma ta musiała wystarczyć nam na najdalej sześć tygodni pobytu w Paryżu. Przetrwaliśmy tam ponad sześć lat! Jechaliśmy w euforii zdobywać Paryż, niczym Rastignac Balzaca. Nasze złudzenia szybko się ulotniły i nie będę tu tych lat uróżawiać — były bardzo trudne. Czegośmy się nie chwytali, żeby żyć. Od rysunków (fachowych) do modnych damskich żurnali, parawanów dla bogatych Amerykanek, rączek do parasoli ręcznie malowanych czy napisów czarno‑białych na filmach do podrzędnych kin, aż po jazz, w którym poważną rolę jako spiritus movens odegrał Ero z trąbą, aż po wielki bal malarski, pod protektoratem Picassa, o dekorowanych ścianach przez Boraczka między innymi. Ten bal odwiedzili Picasso, zapewne Cocteau, który figurował na liście zapraszających, i nawet Bonnard. Ten ostatni w wytartym, starym smokingu obszedł wszystkie malowane przez kolegów dekoracje, mrucząc pod nosem „Mais c’est mieux que partout”. Ten bal, który, jak wszystkie przeważnie nasze imprezy, skończył się plajtą finansową, niemniej był sukcesem, bo Paryż ówczesny, który zapełnił największą wówczas salę na prawym brzegu Sekwany, nas, jako zespół młodych malarzy, zobaczył po raz pierwszy, co się nam w przyszłości przydało.

To wszystko się działo w atmosferze prawie nieustannego niedostatku, nawet głodowania niejednego z nas. Wszystko to razem z nami przeżywał Boraczuk z dobrą miną, a nawet z humorem.

Przez krótki czas mieszkaliśmy razem z nim w robotniczej dzielnicy Paryża. Moja siostra, która przyjechała do Paryża, by pisać pracę doktorską, i napisała wówczas poza tym po francusku Życie Mickiewicza, do dziś czytane, zamieszkała tam ze mną, Waliszewski do nas dołączył, już wtedy bardzo ciężko chory, między dwoma amputacjami; przez próg mieszkali Cybisowie, Boraczuk zaś stał się naszym lokatorem. Był on chyba najmilszym z lokatorów. Zawsze wesoły i tak uładzony i schludny, jakby do bohemy nie należał, gotów do pomocy każdemu i nietracący humoru w najtrudniejszych chwilach. Takeśmy dotrwali, malując, ale nie wystawiając, aż do wiosny 1930 roku. Wtedy dopiero zdecydowaliśmy się wystawić, jako grupa, w Paryżu w Galerie Zak na Saint‑Germain‑des‑Prés. Nasz katalog był poprzedzony wstępem znanego poety Léon‑Paula Fargue’a. Wystawę odwiedził nawet, już półślepy, Vollard i głośna w tych czasach w świecie malarskim Gertrude Stein. Do kraju dotarliśmy dopiero o rok później, po wspólnej wielkiej wystawie w Genewie i w Warszawie.

Już chyba od 1929 roku Boraczuk zaczął dojeżdżać na swoją Ukrainę i restaurować freski po cerkwiach. Ostatni chyba raz w paryskim okresie, gdzie się już widywaliśmy o wiele rzadziej, większość naszych kolegów już wróciła do Polski, spotkaliśmy się w małej, tłumnej restauracyjce na Montparnassie. To był chyba okres w jego życiu szczęśliwy. Opowiadał mi o Dixi, którą wówczas poznał, i wkrótce z nią się ożenił, opowiadał mi o swoim życiu materialnie bardziej uregulowanym i mówił przede wszystkim o swoim malarstwie: „Wiesz… ja to moje malarstwo lepię jak wielką świecę, wszystko w nią wkładam, żeby ta świeca była wyższa i więcej świeciła”.

Takim go wtedy pożegnałem. Okres, w którym wrócił do Trembowli, znam zbyt mało, aby o nim pisać. Wiem, że nadal malował z zapałem, jednocześnie restaurował i malował w cerkwiach ikonostasy w Iławczycach, Nastasowie i w samej Trembowli, skąd uciekać musiał przed zakończeniem rozpoczętej dekoracji cerkwi trembowelskiej przed falą bolszewicką we wrześniu 1939 r. Dowiaduję się, że cerkwie te są wszystkie zamknięte, wnętrze ich naturalnie niszczeje, jedna tylko z nich nie została zamknięta z powodu orzeczenia komisji artystycznej bolszewickiej, że ma wartość wysoce artystyczną.

Wojna — na wiele lat straciliśmy się z oczu zupełnie. Ogromna żywotność Boraczuka była u podstawy nieustannego, mimo klęsk i emigracyjnych wędrówek, rozwoju jego wielorakiej działalności artystycznej. Znam ją jedynie z opowiadań i paru krytyk przysłanych mi z Niemiec. Równolegle z pracą sztalugową Boraczuk stworzył na emigracji szereg prac dekoracyjnych. W Monachium, w kaplicy biskupiej, powstaje jego wielki ikonostas, już nie malowany, ale wykonany w mozaice z weneckiego szkła; w kościele św. Andrzeja — również w Monachium — maluje wielki, trzymetrowy obraz; wygrywa konkurs do drugiego obrazu na froncie tegoż kościoła. Inny jeszcze ikonostas Boraczuka znajduje się w jednej z cerkwi we wschodniej Francji. Ten okres, pono najdojrzalszy, jego twórczości to jeszcze nie ostatni. Po śmierci żony, najwierniejszej towarzyszki, wyrusza Ero do Ameryki i tam do śmierci, żyjąc na wsi, wśród najbliższej rodziny, która również wyemigrowała, maluje nadal. Listy, któreśmy stamtąd otrzymywali, miały tę samą co zawsze nie tylko serdeczność, były nawet wesołe, choć już wówczas ciężko chorował, to był ten sam Ero, młody, bez śladu zgorzknienia.

Dziś, po latach, zastanawiam się, czym zdobył sobie u nas Ero Boraczuk tę przyjaźń tak trwałą i żywą. To nie tylko wspomnienie wspólnego okresu „burzy i naporu” i wspólnych walk malarskich. Niosła tego człowieka zadziwiająca, nieopuszczająca go nigdy, miłość życia, dobroć i jakiś żywioł, którego nie umiałbym inaczej nazwać jak ukraiński. Żywioł o takiej sile, swoistej i odrębnej, że żadne klęski złamać nie potrafiły ani jego, ani jego narodu, który w tych okrutnych latach jedynie jeszcze głębiej się scalił i swoją twarz zachował.

JÓZEF CZAPSKI
podał do druku Paweł Bem

JÓZEF CZAPSKI ur. 1896, zm. 1993. Poświęciliśmy mu „ZL” 105 oraz 44 i 45 wznowione wspólnie pt. Pamiętając. Nakładem Zeszytów Literackich ukazał się tom jego dzienników Wyrwane strony, korespondencja ze Zbigniewem Herbertem oraz zbiór listów Konstantego A. Jeleńskiego do Józefa Czapskiego Listy z Korsyki.

PAWEŁ BEM ur. 1985. Pracuje w IBL PAN. Laureat Nagrody Archiwum Emigracji za pracę o Konstantym A. Jeleńskim. Ostatnio ogłosił tom Dynamika wariantu. Miłosz tekstologicznie (IBL PAN) oraz opracował korespondencję Czesława Miłosza z Ireną i Tadeuszem Byrskimi (IBL PAN).


* Maszynopis z odręcznymi poprawkami autora znajduje się w Archiwum Instytutu Literackiego w Maisons‑Laffitte. Sygnowany nazwiskiem Czapskiego, przez niego także ręcznie datowany: 14 IX 1976. Seweryn Boraczok zmarł w lipcu roku 1975. Informacja o jego śmierci ukazała się w „Kulturze” nr 9 z tego roku. Być może wspomnienie Czapskiego powstało w podobnym czasie i jego data jest mylna. Zachowujemy obecną w tekście oboczność nazwiska jego bohatera. W rozmowie z Piotrem Kłoczowskim Czapski wspominał: „Ten uroczy Ukrainiec Boraczok, który z dumą opowiadał o pochodzeniu swego nazwiska: jacyś szlachcice jechali drogą i zauważyli bardzo czerwonego chłopca, który się tam bawił, i nazwali go «Buraczek», zainteresowali się nim i go wychowali. To był jego ojciec”.


Zobacz także
JÓZEF CZAPSKI