JOSIF BRODSKI
Demokracja! – akt II

Demokracja! – akt II

Osoby:
BAZYLI MODESTOWICZ, Głowa państwa
PIETROWICZ, minister spraw wewnętrznych i sprawiedliwości
GUSTAW ADOLFOWICZ, minister finansów
CECYLIA, minister kultury
MATYLDA, sekretarka

Dialogi nie są zamarkowane. Aktorzy i reżyser powinni na podstawie akcji sami określić, kto wypowiada którą kwestię.

Gabinet Głowy niewielkiego państwa kapitalistycznego.
Na ścianach – fotosy gwiazd rock and rolla albo aktorów filmowych. Wnętrze to samo, co w pierwszym akcie, wypchany niedźwiedź nadal ten sam.
Rogi jelenie.
Wysokie okna, w stylu regencji, zasłonięte białymi firankami; za oknami połyskują iglice luterańskich kościołów i reklamy – Cinzano, Coca-Cola, McDonald’s itp.
Długi stół posiedzeń, zastawiony butelkami piwa i jedzeniem.
Biurko Głowy państwa: piramida telefonów.
Wieczór. 
Trzej mężczyźni w średnim wieku i kobieta w wieku nieokreślonym pochłonięci są jedzeniem.

– Niezłe te ostrygi, co?

– Uhm, świeże.

– Samolotem, jak by nie było. 

– Jakieś dwie, trzy godziny.

– Trzy.

– Zależy od linii lotniczej.

– Tak czy inaczej – świeże.

– Z cytryną są jeszcze lepsze.

– Nie ma to jak dobre położenie geograficzne.

– Co tu dużo mówić, Europa.

– No tak, chociaż Środkowa.

– A niechby i Wschodnia. 

– Nawet jeśli Azja, to – Zachodnia.

– Prawie Wspólny Rynek. 

– Brak tylko mercedesów.

– No, ale i drogi… takie sobie.

– Autobanę kiedyś tam zbudują.

– Niełatwa sprawa.

– Bądź co bądź tysiąc kilometrów przez błota.

– Ale tylko do granicy zachodniej.

– Do wschodniej i tak nie potrzeba.

– Kawał świata – hen, za górami, za lasami.

– Z cytryną te ostrygi, najlepiej z cytryną.

– Chyba, że traktorem. 

– Albo czołgiem. 

– Czołgiem to nie tam się jedzie, ale stamtąd.

– To już przeszłość, Gustawie, po co to wywlekać? 

– Zapominać o tym też nie wolno.

– Przestalibyście.

– No właśnie. 

– Tym bardziej, że historia się skończyła.

– Tak, czytałam ten artykuł. Matylda przetłumaczyła z angielskiego.

– Została tylko geografia.

– I jej zalety.

– Jak się czegoś jeszcze pragnie, to historia się nie kończy.

– Na przykład mercedesa.

– Albo rolexa.

– No, Bazyli Modestowicz rolexa już ma.

– W końcu jest prezydentem. W celach reprezentacyjnych.

– Tyle ich się tu zjeżdża. 

– Raczej przylatują.

– Królowa angielska.

– Kanclerz Niemiec.

– Prezydent Egiptu.

– Ajatollah.

– Papież.

– Mikado.

– Bez roleksa nie wypada.

– Można się spóźnić na lotnisko.

– Coś pierwsze danie się spóźnia.

– Nie mówiąc już – do pracy.

– Można przegapić coś ważnego.

– Jakieś wydarzenie historyczne.

– Ich wizyty są zawsze historyczne.

– Nawet tych z Belgii.

– Dopóki lotnisko funkcjonuje, historia się nie kończy.

– I jeżeli jeszcze czegoś się pragnie.

– A czego jeszcze pragniesz, Cecylio? Poza mercedesem?

– Wzięłabym jeszcze ostrygi.

– Więcej nie ma. Przysłali tylko cztery tuziny.

– Tylko dla członków Rady Państwa.

– Tak, dla wierchuszki.

– Obserwują cały czas (kiwa głową w stronę niedźwiedzia). Transmisja na okrągło. 

– Przedtem też była na okrągło.

– Nie ma porównania! Przedtem tylko dźwięk nagrywali. A teraz doszedł kolorowy obraz. Czasem nawet w zbliżeniu. To się nazywa si-en-en.

– Pilnują.

– Raczej – śledzą.

– Ty masz jednak, Pietrowicz, manię prześladowczą.

– Zawsze ją miał.

– Wiadomo: minister spraw wewnętrznych.

– Albo on prześladuje, albo jego.

– Zdarza się.

– To już rodzaj kompleksu.

– Przypadek kliniczny!

– Coście się tak mnie uczepili! To nie nas śledzą, ale historię.

– A po co ją śledzić. 

– Szczególnie, jeżeli się skończyła.

– A zwłaszcza wtedy, jeżeli trwa.

– I jeżeli jej repertuar jest ograniczony.

– Właśnie. Demokracja albo tyrania. Tylko tyle. Prawda, Bazyli Modestowiczu?

– Poniekąd tak, Cecylio, ale w zasadzie nie… Pierwsze danie jakoś się spóźnia…

– To znaczy (szeroko otwierając oczy), że jest coś więcej?

– Zależy od geografii. W Europie, na przykład, wariantów jest niewiele. Im większy kraj, tym mniej wariantów, Cecylio. Duży kraj ma już tylko dwa. Albo mocarstwo i przykręcanie śruby, albo – na odwrót. Weźmy dla przykładu Deutschland, albo Russland. Raz potężny kraj, raz w rozsypce. Pół wieku tak, pół wieku siak. Upraszczam, oczywiście. Żeby to dobrze unaocznić.

– To tak, jak z Pietrowiczem? Raz on prześladuje, raz jego prześladują?

– Na to wygląda. Dlatego jest od spraw wewnętrznych.

– Słowianie mają dziś niewiele do powiedzenia w sprawach zagranicznych.

– Teraz w Europie rej wodzą protestanci.

– I dlatego Gustaw jest wciąż ministrem finansów?

– Właśnie.

– Teraz mamy tylko dwa resorty: spraw wewnętrznych i finansów. 

– Plus kulturę.

– No tak.

– W małych krajach kultura to duży plus. Nawet jeśli mają więcej wariantów.

– Kto je liczył!

– A jednak. Oligarchia, teokracja, partokracja, biurokracja, anarchia, okupacja, utopia. Co najmniej siedem.

– No, ale przy Bazylim Modestowiczu nam to nie grozi… Coś zwlekają z tym pierwszym daniem.

– Jakich tam siedem! Najwyżej – trzy.

– Tak czy inaczej, znajdujemy się między dwoma mocarstwami. To ogranicza wybór.

– Tak: strefa wpływów.

– Pod warunkiem, że nie są potężne jednocześnie.

– A jeżeli jednocześnie, to jeszcze prościej.

– Po prostu rozbiór.

– Eeeech.

– No, tak.

– I tak to jest…

– Po co wywlekać… 

Wchodzi Matylda w lamparcim futrze na gołe ciało, pchając przed sobą wózek z dymiącym jedzeniem.

– Pierwsze danie!

– Nareszcie!

– Valentino?

– Cardin.

– A szalik?

– Szalik od Hermesa. Lamparci…

– Gorące…

– Co mamy dzisiaj w jadłospisie, Matyldo?

– Kaczka po pekińsku, krewetki po seczuańsku, wieprzowina w sosie Hunan. I pierogi.

– Znowu chińskie!

– Nie grymaś, Pietrowicz.

– Okropnie smaczne.

– Najważniejsze, że urozmaicone. Pierwsze. Drugie. Trzecie…

– Ja nie grymaszę. Jeść pałeczkami – to po prostu tortura.

– Wam to jakoś nigdy nie przeszkadzało.

– Gustaw!

– Jednak jaka różnorodność!

– Po prostu gastronomiczny wariant demokracji.

– Z politycznym im jakoś nie spieszno.

– Nam też nie. Poprzestajemy na wariancie dietetycznym.

– Wyobraźcie sobie ich parlament. Przy miliardzie ludzi. Nie ma po co głosować.

– Tak, przypuśćmy, że jesteś w mniejszości. 70 procent jest za i 30 procent – przeciw. To wypada aż 300 milionów. 

– I wszyscy jedzą pałeczkami. Jeżeli pomnożyć przez dwa, to wychodzi 600 milionów pałeczek. Dla samej tylko mniejszości.

– A może powinniśmy im nasze lasy na pałeczki sprzedawać? Co o tym myślisz, Gustawie?

– Nie można, Bazyli Modestowiczu. W rok byśmy cały kraj ogołocili. I ludzi nam też nie wystarczy. Nawet z mechanizacją. A co dopiero – ręcznie. Chociaż praca ręczna lepiej się opłaca. Teoretycznie.

– No to może zapałki?

– Zapałki – to monopol Szwedów.

– Zresztą nie wszyscy Chińczycy palą.

– Ale ci, co są w mniejszości – powinni.

– To fakt. Weźmy chociażby u nas. Cały naród kurzy…

– Można by produkować zapałki razem z papierosami. Z jednej strony paczki ustnik, a z drugiej zapałki. Zawsze się ich szuka. Szwedzi nigdy na to nie wpadną.

– Ale tytoń u nas nie rośnie!

– Można naklejać na marlboro. Ręcznie albo maszynowo.

– Co o tym myślisz, Gustawie?

– A skąd weźmiemy tyle marlboro?

– Rzeczywiście.

Jedzą.

– Szkoda tracić taki rynek. Nawet jeżeli nastawiać się na mniejszość.

– Nie mówiąc już o tym, że podtrzymywalibyśmy demokrację.

– Pietrowicz, a może im kajdanki sprzedawać? Leżą tylko i rdzewieją.

– Po pierwsze, te kajdanki są nierdzewne. A po drugie, nie mamy ich znowu tak dużo. Robiliśmy zakup na jedną trzecią ludności. A w samym Szanghaju jest więcej ludzi niż u nas, nawet jeśli wliczymy niemowlęta. I w ogóle – handel kajdankami to podtrzymywanie większości. Czyli tyranii. Zachodowi to się nie spodoba. 

– Szkoda, Pietrowicz, że o tym wcześniej nie pomyślałeś.

– Kupowałem przecież ze zniżką. Jako zaprzyjaźnione mocarstwo.

– To nie ma znaczenia. Oto, gdzie przepadły nasze rezerwy złota.

– No i teraz pijemy to piwo.

– A nie można by tak sprzedawać kajdanków dla większości, a kluczyków dla mniejszości?

– Byłoby to, Bazyli Modestowiczu, podtrzymywanie status quo. Zachodowi to się nie spodoba.

– Szkoda jednak tracić taki rynek. Tym bardziej, ze kaczka jest doskonała.

– Nie mówiąc już o krewetkach.

– A baranina?

– Jeśli chodzi o baraninę, są jeszcze kraje arabskie. Tam wszyscy palą.

– Tak, i większość, i mniejszość.

– I wszyscy mają ronsony.

– Nawiasem mówiąc, też nierdzewne.

– I ich odzież jakaś taka, nie wiadomo gdzie ręce podziewają.

– Tam gdzie ronsony.

– Nie mówiąc już o czarczafach.

– Chodzi o to, żeby każdej babie zapewnić chłopa. Niezależnie od powierzchowności. Żadnych tam szekspirowskich dramatów. W najgorszym razie – szok pierwszej nocy, w dodatku obustronny.

– Pietrowicz, jak wam nie wstyd.

– Im nie kajdanków potrzeba, ale…

– Pietrowicz!!! Jak można, przy stole…

– Niech wam już będzie. A ty czego, Cecylio? Wiesz przecież lepiej od innych, że z literaturą u nich krucho. Ani Lutera, ani Wertera.

– Co racja, to racja.

– Szkoda jednak tracić taki rynek. Gustaw, a może by im sprzedawać nasz bekon?

– Należałoby najpierw zwiększyć pogłowie trzody chlewnej. Chociażby do skali przedwojennej. 

– To się da zrobić, w końcu świnie nie wojowały. Odbudujemy…

– Można wziąć pożyczkę.

– Z drugiej jednak strony, Bazyli Modestowiczu, 16 sura Koranu mówi: „Kto je świnię, sam jest świnią”.

– I ryb też nie lubią. Szczególnie węgorza.

– Szybko się psuje.

Jedzą.

– A w ogóle, to pożyczkę nie na to nam dają.

– ???

– Tam wszystko jest dokładnie opisane.

– ???

– Po pierwsze, na potrzeby Rady Państwa.

– Tak, to jasne. To znaczy – nasze.

– Po drugie, na zbudowanie nowych struktur demokratycznych i przeprowadzenie reform.

– Czyli mniej więcej to samo.

– Następnie, na rozwój nowoczesnej technologii.

– To z tej samej opery.

– I na koniec najważniejsze – na zagospodarowanie krajowych zasobów…

– Właśnie to, Gustawie, miałem na myśli.

– W szczególności, wodnych. „Wodnych” jest podkreślone.

– Słusznie. Wybrzeże jest w okropnym stanie. Aż mi wstyd wyprowadzać mojego pudla.

– Przestań, Cecylio… O co im chodzi, Gustawie?

– Że woda – to nasze główne bogactwo naturalne.

– No pewnie! Mają rację! Same jeziora ile są warte?! Nie mówiąc już o dostępie do morza.

– A rzeki? Nie mówiąc już o błotach.

– Wystarczy spojrzeć na mapę i od razu pić się chce.

– Albo popatrzeć ze sputnika.

– Pilnują jednak. Mam na myśli w sensie geograficznym. 

– Należałoby przynajmniej wiedzieć, jak je zagospodarować.

– W warunkach pożyczki to jest powiedziane. Powinniśmy rozpocząć produkcję wody sodowej na skalę europejską.

– Choć moglibyśmy i na azjatycką.

– Jeśli dobrze przyjrzeć się mapie – to i na światową. Wszędzie niebieskie żyłki.

– Jak na udach Cecylii.

– Pietroooooowicz!

– Zakładają, że za kilka lat możemy przejąć monopol w produkcji wody sodowej.

– To odległa przyszłość.

– Najpierw musimy dożyć. 

– Mnie już został tylko rok do emerytury.

– Poza tym będą wybory.

– A pożyczka już jest.

Wszyscy patrzą na Gustawa. 
Gustaw cofa się, przyciskając do siebie grubo wypchaną teczkę.

– Co się tak na mnie wszyscy gapicie?

– Jak?

– Tak właśnie.

– Jak „właśnie”?

Krąg wokół Gustawa stopniowo się zacieśnia.

– Sam wiesz.

– Nic się nie bój.

– To nie boli.

– Nikt ci nie zrobi krzywdy.

– Cecylio, zasłoń niedźwiedzia.

– Przecież on jest nieżywy.

– Tego jeszcze nie wiadomo.

– Ojoj! Troje na jednego!

– To się nazywa większość.

– Oj!

– Nie bój się, mówię.

– Oj! Oj! Oj!

Krótka szamotanina. Pietrowicz trzyma teczkę Gustawa.

– Ludzie giną za kawałek metalu. Jak mawiał Szalapin.

– Gounod, Faust. Aria o złotym cielcu.

– Muzyka francuska.

– Tekst niemiecki.

– Śpiewak rosyjski.

– Były czasy.

– A jednak za socjalizmu do rękoczynów nie dochodziło.

– …Bazyli Modestowiczu?

– Mam na myśli – na posiedzeniach gabinetu.

– Waluta była inna. 

– I bogactwa też były inne.

– Raczej ich wcale nie było.

– Właśnie dlatego nie dochodziło.

– Uhm. 

– No, tak…

– Ile tam jest, Pietrowicz?

– Według banderoli – dwa miliony.

– Czego: dolarów?

– Nie, marek.

– Czyli po pięćset tysięcy dla każdego.

– Dlaczego dla każdego? Dla Gustawa też?

– Dla Gustawa też.

– Ale przecież nie chciał ich oddać, panie Prezydencie! Bazyli Modestowiczu, dlaczego jemu? Stawiał opór!

– Jest takim samym członkiem gabinetu jak ty, Pietrowicz, Cecylia, czy ja.

– Tak, po prostu znalazł się w mniejszości. 

– To demagogia! Demokracja wam mózg rozmiękczyła, czy co?! Nasza dola zwiększa się o pięćset tysięcy. Jeżeli podzieli się to na trzy…

– Nikt tego równo na trzy nie podzieli. Nawet Gustaw. Nie mówiąc już o tobie.

– I nie będę! (Wybucha.) Ani na cztery, ani na trzy, ani na połowę! Idźcie wy wszyscy w cholerę! Burżujskie mięczaki! Zgnilizna! To wszystko jest moje! Ja to odebrałem, to moje! Do zobaczenia w Paryżu! Do widzenia.

Pietrowicz rzuca się do wyjścia. Drogę zastępuje mu Niedźwiedź z rewolwerem w ręku.

– Nie wygłupiaj się, Pietrowicz. Siadaj i dokończ pierogi, bo wystygną.

Pietrowicz, zupełnie oklapły, zawraca, rzuca teczkę na stół i siada. 

– Kosołapy pracuje więc teraz dla ciebie.

– Daję ci słowo honoru, Pietrowicz, że dla mnie to taka sama niespodzianka jak dla ciebie.

– Po prostu uczony niedźwiedź, Bazyli Modestowiczu. Przeżytki folkloru. Dawniej Cyganie występowali z takimi na jarmarkach.

– Ale ten jest nieżywy.

– To jedyna pociecha. Jednak trzeba to jeszcze sprawdzić.

– Zapewne robot wielofunkcyjny. Transmisja na okrągło plus ochrona interesów akcjonariuszy. Logiczny rezultat działania ukrytej kamery.

– Ja to stale powtarzam: pilnują.

– Ale tylko gospodarki, Pietrowicz.

– Cecylio, podaj Gustawowi wody.

– Danke, już mi lepiej.

– W takim razie siadaj i kończ krewetki.

– Zostało jeszcze trochę piwa, Gustawie. Nalej sobie.

– I ty też, Pietrowicz. Żebyś trochę ochłonął.

– Piłem i mam już dość, Bazyli Modestowiczu.

– A tak na marginesie, Pietrowicz, po jakiemu chciałeś w tym Paryżu rozmawiać?

– Po naszemu. Tam przecież pełno naszych emigrantów. Połowa do tej pory dla mnie pracuje.

– A z pieniędzmi co?

– Chyba do banku.

– Jakiego?

– Czy to nie wszystko jedno? Dlaczego mnie tak męczycie, Bazyli Modestowiczu?

– A czy ty wiesz, jakie tam są podatki? Migiem by zdarli z ciebie skórę, szczególnie bez obywatelstwa. Oskubaliby cię bardziej, niż próbowałeś oskubać nas.

– Dlaczego mnie tak męczycie?

– A dlatego, Pietrowicz, że lepiej pieniądze pomału inwestować, niż trzymać w banku. Najwyższy czas, żebyś o tym wiedział, bo emerytura za pasem. Dobrze byłoby kupić ziemię, albo, powiedzmy, dom. Krótko mówiąc, nieruchomość. I lepiej to zrobić stąd, niż na miejscu: znowu ze względu na podatki.

– Aleście się na mnie uwzięli, Bazyli Modestowiczu…

– No cóż, Pietrowicz, wszyscy jesteśmy tu tylko czasowo. I ty, i Gustaw, i Cecylia, i ja. I to wcale nie ze względu na demokrację i wybory – z tym byśmy sobie poradzili. Po prostu jesteśmy za starzy. Za kilka lat nas już tu nie będzie i monopolu na wodę sodową – nawet jeżeli do niego dojdzie – nie doczekamy. W najgorszym razie nas obalą, jak to kiedyś było w siedemnastym roku, dobrze wiesz, gdzie, w najlepszym – wypuszczą znaczki pocztowe w nagrodę za to, że wprowadziliśmy demokrację. Nie trzeba więc zgarniać wszystkiego samemu, o innych też trzeba pomyśleć. Nie mówiąc już o tym, że łatwiej jest dzielić na cztery, niż na trzy.

– Bazyli Modestowiczu, jakiś ty kochany…

– Pietrowicz, nie rób z siebie baby.

– Tak, Pietrowicz, dopijcie piwo.

Wchodzi Matylda w cętkowanej kombinacji à la lampart, pcha przed sobą wózek z dużym tekturowym pudłem, na którym leży taca z deserem. Niedźwiedź „nakierowuje” się na Matyldę. 

– Deser, proszę państwa. A to (wskazuje na pudło) dla pana, panie Prezydencie. Z Londynu. Aha, jeszcze coś, panie Prezydencie: jest duża demonstracja na mieście. Idzie w stronę pałacu. Bon appetit, proszę państwa.

– Hermes?

– Givenchy.

Matylda wychodzi.

– No proszę, nauczyli się teraz szwendać wieczorami.

– To chyba nic poważnego.

– Tym bardziej, że zagraniczni korespondenci jedzą o tej porze kolację.

– Nie to, co miejscowi!

– Może im chodzi o ceny?

– Wątpię. Dzisiaj ceny nikogo nie dziwią.

– Może kanalizacja znowu nawaliła?

– Tak, wczoraj w nocy był silny mróz.

– Prędzej to te moje nowe ustawy przeciwko żebrakom.

– Wezwać policję, czy jak?

– Rzeczywiście, Pietrowicz, zadzwońcie do swoich i dowiedzcie się, o co chodzi.

– Dobrze, tylko zostawcie mi trochę tortu czekoladowego z morelami.

Pietrowicz podchodzi do biurka Głowy państwa, podnosi słuchawkę i wykręca numer; w tym samym czasie Niedźwiedź obraca się w stronę okna i zadziera  pysk.

– Gustawie, podziel tort na cztery części.

– Chętnie.

– To nie to samo, co teczkę, hę?

– Teczki nie da rady.

– Ale nóż już masz.

– Ha-ha.

– Nie mogę, panie Prezydencie. Majątek narodowy.

– Gustaw, rozczula mnie pan. Narodowy!

– A naród, proszę – maszeruje na pałac.

– Może to on sam ich namówił.

– To niewykluczone.

– Jak pan może tak myśleć, Bazyli Modestowiczu!

– No cóż, zasada prawdopodobieństwa.

– A moja lojalność, Bazyli Modestowiczu!

– Lojalność nie jest zasadą, Gustawie.

– Kiedyś była, ale dziś już nie jest.

– Podczas gdy zdrada – jest.

– Jak możesz tak mówić, Cecylio? Ty, minister kultury!

– Nie bez powodu, Gustawie. Zdrada to główny temat literatury.

– No i co tam, Pietrowicz?

– Policja zajęta.

– Co? Policję już zajęli?

– Nie, telefon.

– Telefon i telegraf?

– Uspokój się Cecylio. Linia jest zajęta. Przerywany sygnał.

– A-a-a…

– Weź swój tort. Doskonały. Gustaw ci odkroił.

– Najpierw muszę się dodzwonić.

– Nie denerwuj się tak. Kosołapy przecież czuwa.

– Tort to tort, ale co z tym? (Pietrowicz pokazuje głową na teczkę)

– Tym bardziej, że idą na pałac.

– Gustaw mówi, że nie wolno. Majątek narodowy.

– Coooo? Ten drań znowu swoje?

– Wszystkiego dwa miliony.

– A gdzie reszta?

– Dziesięć procent wysokości pożyczki, panie Prezydencie. Gotówką. Na przyspieszenie zakupu szkła w Szwecji. 

– Jakiego szkła?

– W jakiej Szwecji?

– On oszalał!

– Szklane opakowania dla fabryki wody sodowej. Butelki po waszemu.

– Oddamy swoje.

– Mój ordynans wyprowadził na ludzi trójkę swoich dzieci na moich butelkach. Wykształciły się.

– A ja zbieram. Piękne nalepki. Martell…

– Rzeczywiście. Ogłosimy kampanię zbiórki butelek, Gustawie. Na skalę krajową.

– Czego jak czego, ale butelek w kraju nie brakuje.

– Zakasujemy Szwedów.

– Ale one są różnej wielkości.

– Guuuustaw! Nie udawaj głupiego!

– Idą na pałac!

– Mamy mało czasu!

– Podaj mi teczkę.

– Cecylio, zasłoń niedźwiedzia.

– On i tak patrzy teraz w drugą stronę.

– To tym bardziej.

– Ja nie mogę! Protestuję!

– Masz tu pół melona i przymknij się.

– A to – dla mnie.

– A to dla pana, Bazyli Modestowiczu.

– Dziękuję.

Pauza.

– To jest naruszenie…

– Ale nudziarz!

– A mówiłem: nie trzeba mu dawać.

– Niezależnie od jego poglądów, Pietrowicz, Gustaw nie jest małym dzieckiem.

– Tak, tak – chrześcijańskie uczucia…

– Raczej – zasady.

– Tak, w końcu to demokracja.

– W ten sposób to nigdy nie wstąpimy do Wspólnego Rynku.

– Skończ już z tym nudziarstwem.

– Tym bardziej, że idą na pałac.

– Rzeczywiście, Pietrowicz. O co tam chodzi? Dzwoń.

– Już, już.

Pietrowicz podchodzi do telefonu i wykręca numer.
Niedźwiedź odwraca się od okna. 

– Co? Czego? Ile tysięcy? Dwadzieścia–trzydzieści? Młodzież, mówisz? W skórach? Czego? Podnieceni? Na narkotykach? Transparenty i hasła? Aha. Nie rozumiem, powtórz. Nie rozumiem, przeliteruj. Co znaczy – w obcym? Go home, czy jak? Powtórz, mówię, litera po literze. Tak. Ha. E. A. Fau. I. Em. E. Te. A. El. Znowu El? Tak, zapisałem. Nie, nic nie rozumiem. To jakaś chińszczyzna. Hy-ewi mi-tall, czy jak? Cecylio! Hy-ewi mi-tall. Wygląda na lekarstwo. Żeby chociaż wiedzieć, do diabła, co to za język?

– Na pewno nie po niemiecku.

– Po rosyjsku też nie.

– No to już nieźle.

– A może to po angielsku?

– Matyldoooo!

Niedźwiedź nadstawia ucha. Wchodzi Matylda, ma na sobie tylko cętkowane, à la lampart, pończochy.

– Popatrz, Matyldo, co tu Pietrowicz zapisał.

– Żądania demonstrantów.

– Raczej hasło.

– Pewnie „precz”, tylko w jakim języku?

– Chwileczkę, chwileczkę.

– Szybciej!

– Podchodzą już pod pałac.

– HE-WI ME-TAL.

– Aaa, to jest po angielsku. HEAVY METAL.

– Co to znaczy?

– HEAVY METAL znaczy HEAVY METAL, taka muzyka rockowa.

Matylda miarowo kołysze biodrami.

– Valentino?

– Valentino.

Matylda wychodzi.

– Aaa, mają dzisiaj koncert na stadionie.

– Tak, tak, w ramach wymiany kulturalnej.

– Niepotrzebnie się denerwowałaś, Cecylio.

– Bo to przecież tłum!

– Tłum, jak wiesz, Cecylio, przybiera różne formy. Albo ulicy, albo placu, albo też stadionu. Od tego one są. Żeby był wybór.

– Myślałam o placu.

– Jeżeli plac, to demonstracja.

– Albo wiec.

– Albo też rewolucja.

– Rewolucja jest wtedy, kiedy wdzierają się do pałacu.

– A do pałacu się wdzierają, jak nie ma stadionu.

– A u nas jest.

– Tak, od razu za parkiem pałacowym.

– To nie żaden siedemnasty rok.

– Tym bardziej, że historia już się skończyła.

– Coś jednak w urbanistyce osiągnęliśmy.

– Tak, nie mamy się czego wstydzić.

– Może w takim razie zwrócić pieniądze?

– Guuustaw?!

– Walą przecież na stadion.

– No i co?

– Będą słuchać HEAVY METAL.

– No i co?

– To znaczy, że do pałacu się nie wdzierają.

– Dopowiedz swoją myśl do końca.

– Czyli ich nie obchodzi…

– Czyli ich nie obchodzi, Gustawie, woda sodowa. Ani pożyczka. A dokładniej, dziesięć procent pożyczki.

– A nas obchodzi!

– Dziesięć procent, w każdym razie.

– My się na stadion nie pchamy.

– Nawet Cecylia. Chociaż jest ministrem kultury.

– Nie te lata, Gustawie.

– Nie ta muzyka.

– To nawet nie jest jazz.

– Tak, to nie Armstrong.

– Ani żaden Brubeck, ani Dizzy Gillespie.

– Nawet nie Oscar Peterson.

– Z jakiej racji mamy im oddawać pieniądze?

– Przecież to majątek narodowy!

– A to jest tylko tłum.

– Rozumieją tylko bum–bum.

– Decybele.

– Debile i decybele!

– Dla nich liczy się tylko HEAVY METAL!

– A to są przecież banknoty.

– Dzikusy.

– I jeszcze gotowi są nas obalić.

– W ten sposób to nigdy nie wstąpimy do Wspólnego Rynku.

– Ten w kółko swoje!

– A co w nim jest takiego dobrego?

– W pewnym sensie jednak przystąpimy.

– Oddamy im to, co od nich zabraliśmy.

– Tak, nabywając nieruchomość.

– Niektórzy już przystąpili.

– Gustaw, jak pan śmie!

– A kto ma dom w Biarritz i posiadłość w Prowansji?

– To oszczerstwo!

– Nie oszczerstwo, ale wycinki z gazet.

– Bulwarowa prasa!

– „Figaro” i „Le Monde”?

– A choćby i „New York Times”.

– Panowie ministrowie! I ty, Gustawie, w szczególności…

– A kto zajada ostrygi i chińskie frykasy? Burgundem popija?

– Na Zachodzie, Gustawie, cały proletariat tak się żywi. 

– W tym sensie rzeczywiście przystąpiliśmy.

– Raczej się połączyliśmy.

– Co najmniej z proletariatem jednego kraju.

– Właśnie, z francuskim.

– Ależ to korupcja! Grabież! Rozkradanie majątku narodowego! (Groźnym tonem.) Narodowi może się to nie spo-do-bać. Zachodowi – również. 

– Do czego pijesz, ty gnido teutońska? Bazyli Modestowiczu, trzeba go zaaresztować! (Wyciąga kajdanki.)

– Panowie ministrowie! Uspokójcie się, a ty, Pietrowicz, w szczególności. Nikogo nie będziemy aresztować. Mielibyśmy kryzys rządowy. Następnym razem, Gustawie, zamówimy parówki i piwo z Dortmundu. Zgoda? Mercedesa możemy ostatecznie też kupić, chociaż drogi mamy takie sobie. Różnimy się z Gustawem, panowie ministrowie, głównie na tle gastronomicznym. Do tego dochodzi naturalna przy jego pochodzeniu frankofobia. Gustawa razi zamiana marek na franki. Nie mówiąc już – na dolary. Razi go jak zapach czosnku. To protestancki nawyk, pochodzi od Lutra. Umiarkowanie i wstrzemięźliwość.

– Dlatego jest ministrem finansów.

– Po prostu jest przedstawicielem Bundesbanku.

– A mówi – „majątek narodowy”.

– Teraz to jedno i to samo.

– Wobec tego powinieneś, Gustawie, kupić dom nie w Prowansji, ale, powiedzmy, w Bawarii. Nieduży, jednopiętrowy, z ogródkiem. Floksy i georginie, latem brzęczą pszczoły, w dali błękitnieją Alpy…

– Bieleją.

– Niech będzie, że bieleją. Możesz go nawet nazwać Berchtesgaden…

– Lepiej w Turyngii.

– Może masz rację, że lepiej w Turyngii. Klimat bardziej umiarkowany i teren łagodniejszy, bo wiesz, pod górę w naszym wieku …

– Przecież tam każdy ma mercedesa! 

– No właśnie. Chociaż, prawdę powiedziawszy, ja bym osobiście kupił w Schleswig-Holsteinie. Po pierwsze – morze; po drugie – hanzeatycka architektura. W Hamburgu są dobre teatry, nie mówiąc już o porcie. Długie ulice dobre dla przechadzek.

– Rano w radiu słychać Dietriecha Fischer-Diskau’a…

– Ale w Hamburgu są wysokie ceny. To już lepiej w Lubece. Tym bardziej, że tam mieszkał Tomasz Mann.

– Napisał tam Buddenbroków

– Brawo, Cecylio!

– Chociaż ja wolę Doktora Faustusa.

– A ja Czarodziejską górę.

– A ja jednak Buddenbroków i Poddanego.

– No, tak, Buddenbrokowie

– Wiesz, o co mi chodzi…

– Ech…

– A jak nas obalą, albo, dajmy na to, nie wybiorą… Rozjedziemy się po szerokim świecie, będziemy pisali do siebie listy… Przyjemnie będzie dostać od Gustawa kartkę z Lubeki. Prawda, Cecylio? Albo z Turyngii? 

– Naturalnie. Jak w dawnych czasach. W dziewiętnastym wieku. Przed tym wszystkim.

– Nie uważasz, Pietrowicz?

– A co mi tam. Choćby i z Bawarii…

Pauza.

– Nie, ja już wolę z Lubeki… (Pauza). A jeżeli nie obalą… Jeżeli, mówiąc z grubsza, znowu wybiorą? W końcu to my wprowadziliśmy demokrację. Przecież to Pietrowicz wypuścił ludzi spod klucza. I Cecylia zezwoliła na HEAVY METAL.

– I do Wspólnego Rynku, w pewnym sensie, przystąpiliśmy…

– W końcu ktoś powinien powiedzieć „a”… 

– Tak? I co cię niepokoi, Gustawie?

– Że przyślą inspektora skarbowego. Będą sprawdzać. Nie mówiąc już o wprowadzeniu wojska…

– A po kiego licha wprowadzać wojsko, Gustawie? Zadłużony kraj to pewniejsza forma okupacji, niż inwazja wojskowa.

– Tak, to nie Słowianie.

– Nie są zacofani.

– Przodująca technologia.

– Tym bardziej, że historia się skończyła.

– Miała już dosyć powtarzania i się skończyła.

– A jeśli chodzi o inspektora, to zapoznamy go z Matyldą.

– Damy mu wejściówkę na Jezioro łabędzie.

– Zasoby wodne, jakby nie było.

– Żeby mógł się zapoznać.

– Już Matylda go zapozna.

– Nie! Na Jezioro łabędzie to ja go zaprowadzę.

– Dobrze, jeżeli chcesz.

– Minister kultury, bądź co bądź.

– I to będzie twój łabędzi śpiew, Cecylio.

– Ha-ha!

Pauza.

– Zresztą, jeżeli ponownie wybiorą, to – żadnej Lubeki.

– Ani Biarritz, ani Prowansji.

– Mogą ponownie wybrać.

– Przyznano nam przecież stałe etaty.

– W końcu jesteśmy w nomenklaturze.

– No, tak. I Paryża też nie będzie.

– Hm, w takim przypadku, drodzy ministrowie, mamy inne wyjście. (Puka w kartonowe pudło.) Dobre zarazem dla całego narodu.

– Co pan ma na myśli, Bazyli Modestowiczu?

– To.

– Co znaczy – to?

– To, co jest w tym pudle.

– A co w nim jest?

– Jest tam…

– Zaraz, zaraz, Bazyli Modestowiczu, nie mówcie. Ja wiem! Zaraz powiem… W środku jest…

– Arbuz!

– Teleskop!

– Magnetowid!

– Trafiacie jak kulą w płot, drodzy ministrowie. I to ma być mózg państwa, główny ośrodek nerwowy… W tym pudle jest, ogólnie rzecz biorąc, przyszłość naszego kraju, i nas tutaj zebranych w szczególności. Krótko mówiąc, jest to komputer. 

– W jakim sensie – nas tutaj?

– Będziemy na nim pracować, czy jak?

– Uderzać w klawisze?

– Od tego jest Matylda.

– Tak, ja nie Horowitz.

– A ja mam artretyzm. W stawach mi trzeszczy, panie Prezydencie. Chce pan posłuchać?

– Mnie też trzeszczy. (pauza przez około pół minuty; ogólny chrzęst stawów) Ale pracować na nim nie trzeba, on sam pracuje. 

– Jak to?

– A tak to. Wystarczy go podłączyć do sieci, i sam zaczyna pracować, bo jest zaprogramowany.

– Przez kogo?

– Jak?

– Po co?

– Już nie pamiętam gdzie, chyba w Harvardzie albo w Oksfordzie. Mają tam całą serię „małe kraje”. Software się to nazywa. Program na gospodarkę, strukturę polityczną, na obronę, ekologię, mniejszości narodowe itd. Takie plastikowe dyski, jak u nas płyty. Nastawiasz taką płytę, a ona gra. Siedzisz sobie w domu czy w Lubece, na przykład, i się delektujesz.

– Jak to?

– Słuchasz sobie radia. Albo jeżeli chcesz – włączasz telewizor. Kosołapy przecież zbija bąki przez cały dzień.

– A jeżeli wyłączą prąd – to jak?

– Komputer przechodzi na baterię. Automatycznie.

– No i?

– No i już. Płyta gra, a naród rozkwita.

– A co z kulturą, Bazyli Modestowiczu?

– Na kulturę też jest specjalna płyta. Jezioro łabędzie, na przykład, w każdy wtorek. A może nawet częściej. Ogólnie rzecz biorąc, jak w naturze.

– To znaczy realizm?

– I realizm, i naturalizm, i nawet trochę impresjonizmu.

– Ale nie kubizm?

– Nie, kubizmu nie ma. Może czasami trochę taszyzmu.

– Mówiąc ogólnie, abstrakcjonizm.

– Tak, futuryzm.

– Cuda!

– Gdzie go pan zdobył, Bazyli Modestowiczu?

– Widziałem reklamę w gazecie i zamówiłem pocztą. 

– A jaką mamy gwarancję, panie Prezydencie, że nam to będzie pasowało?

– Bo wziąłem, Gustawie, „Małe kraje”. Nie wybrałem „Wielkich mocarstw”. Mają tam jeszcze „Trzeci świat”. A nawet „Wspólnotę pierwotną”. Dla tych różnych Pigmejów i Papuasów. Proponują też „Plemiona koczownicze”. A ja wybrałem wersję „Małe kraje”. 

– To znaczy?

– To znaczy, to znaczy! Mniej więcej z naszą liczbą ludności. I zbliżoną do naszego położenia geograficznego. Zamówiłem taki, żeby nie było żadnych gór. Ani pustyni. Bo najważniejsza jest geografia, Gustawie. Ludność nie może istnieć bez geografii.

– Chociaż geografia bez ludności może.

– Tak, na przykład, pustynia. Albo Kunlun. Albo Atlantyk. 

– Pustynia może być pionowa albo pozioma.

– My żadnej z nich nie mamy.

– Ale za to mamy historię.

– Tak, nie ma ludności bez historii.

– Historii bez ludności – także nie.

– Jak to nie! A rzymska?

– A grecka? A średniowieczna?

– Nie mówiąc już o Renesansie. Nie mówiąc o Oświeceniu.

– Ale takiej historii jak nasza – nie ma.

– Chociaż się skończyła.

– Tym bardziej nie ma. 

– Tak, nikt nie ma takiej historii jak nasza. Ale płyta nie zaczyna się w wieku dziewiętnastym. Ani w siedemnastym roku, ani w czterdziestym piątym. Gdyby tak było, ludzie tańczyliby charlestona i boogie-woogie. 

– I fokstrota, i tango, i sambę, i lambeth-walka, i twista, i sheika…

– Tak, to byłby anachronizm, Cecylio. Nawet lambada.

– No to kiedy się ta płyta zaczyna?

– Kiedy się ją nastawi i podłączy komputer do sieci. Przypuśćmy, że jutro znowu nas wybiorą, to jutro się podłączymy. Albo za rok. Albo za dwa lata.

– I co wtedy będzie?

– Nic specjalnego, Pietrowicz. No, najpierw nastąpi zrównanie cen z cenami Wspólnego Rynku. Powiedzmy, jeżeli kilogram kiełbasy kosztuje u nich dwa dolary, to i u nas będzie kosztował tyle samo.

– U nich spodnie za trzydzieści dolarów – i u nas także.

– Marek, panie Prezydencie.

– Tak, wybacz, Gustawie, marek.

– Albo ecu.

– A niechby i jenów.

– Ale jak się te ceny zrównają? Sztucznie?

– Automatycznie, Pietrowicz. Automatycznie.

– A jeśli ich nie ma?

– Kogo?

– No tych dolarów. Czy tam marek. Albo tych tam ecu.

– To wtedy albo komputer bierze pożyczkę, albo mennica je drukuje. Znowu automatycznie.

– A ile?

– Komputer sam wylicza. W oparciu o liczbę ludności i jej potrzeby. Dajmy na to, ile przeciętny człowiek zjada rocznie kiełbasy. Albo ile wypija piwa. Ile par spodni potrzebuje, ile razy chodzi do kina. Komputer wylicza to wszystko i potem albo bierze pożyczkę, albo sam drukuje pieniądze.

– A co potem?

– Potem, potem… Potem śmotem! Potem człowiek idzie do pracy. Po co w ogóle człowiek chodzi do pracy? Żeby zarabiać pieniądze. A tam mu już mówią, co ma robić, żeby je dostawać.

– A oni skąd wiedzą?

– Komputer im to mówi. Automatycznie.

– A on skąd wie?

– Wspólny Rynek go informuje.

– A Wspólny Rynek wie skąd? 

– Znikąd. Siała baba mak, nie wiedziała jak…  A dziad wiedział, nie powiedział… Uczepił się jak rzep psiego ogona… Nieważne, Pietrowicz, skąd Wspólny Rynek wie, grunt, że komputer to wie. Jak ci się wydaje, co jest ważniejsze: przyczyna czy skutek?

– Skutek, oczywiście.

– No właśnie, Pietrowicz. I komputer wie. Co należy produkować, w jakiej ilości, skąd wziąć surowce, gdzie sprzedawać.

– Sypie? To znaczy, donosi?

– Można tak powiedzieć. Głównie chodzi o to, żeby sobie głowy nie łamać: bekon czy woda sodowa, a może przemysł ciężki? Komputer decyduje, co, gdzie i kiedy. Automatycznie. Ustala terminy.

– Czyli orzeka?

– Można tak powiedzieć. Najważniejsze, że automatycznie. Nikt nie musi łamać sobie głowy. Ani my, ani ludność.

– Wystarczy się tego trzymać?

– W zasadzie tak. Chociaż różnie bywa. 

– Tak, ludzie są różni.

– Aha, u nas też.

– Mają wymagania, i ciągle im się czegoś zachciewa.

– A to im daj to, a to tamto. 

– Ciągle mają jakieś żądania.

– Ale to wszystko jest zaprogramowane. Wszystko jest wzięte pod uwagę. Z marginesem błędu, rzecz jasna.

– Liczba ludności też się zmienia.

– Właśnie. Chociażby przyrost naturalny, śmiertelność, emigracja.

– To jest uwzględnione, Gustawie. Zwłaszcza śmiertelność. Najłatwiej uwzględnić śmiertelność. 

– Nawet nam to się kiedyś udawało.

– Reguluje poziom życia, jeśli się nad tym głębiej zastanowić.

– W niektórych krajach po prostu gwarantuje jego wzrost. 

– Albo stabilizację. Na przykład w Etiopii.

– Albo w Bangladeszu.

– Nie, tam mamy wzrost.

– Makabra.

– A jeżeli ktoś postanowi nie iść do pracy?

– Tak, jeżeli odmówi?

– Uzna, że za mało mu płacą i nie pójdzie. 

– Albo też uzna, że nastał Wiek Złoty.

– Ja mówię poważnie – jeżeli związki zawodowe ogłoszą strajk?

– W końcu to demokracja.

– Skąd ja mam to wiedzieć, panowie ministrowie! Przecież to nie ja wpisywałem te dane na dysk. No, albo wezwą policję, albo podkupią związkowców. Jak w życiu. 

– No tak, technologia.

– Najważniejsze, że automatycznie.

– Wariantów zresztą i tak jest niewiele.

– Weźmy na przykład liczbę urodzin.

– Nie mówiąc już o śmiertelności.

– Generalnie rzecz biorąc – każdemu według jego potrzeb.

– I potrzeb, i zdolności.

– Szkoda, że wcześniej nie wpadli na ten pomysł z komputerem.

– Jak to nie! Właśnie, że wpadli. Weźmy na przykład państwo. To przecież odmiana komputera. Tyle, że bardziej nieporęczna. Nie możesz podłączyć państwa do sieci i pojechać sobie do Lubeki. Zawsze jest jakiś rząd. Różne systemy polityczne, nie mówiąc już o partiach.

– I demokracja? 

– I demokracja. Tyle, że zajmuje więcej miejsca.

– I żadnej automatyki. Całkowity indywidualizm i ręczne sterowanie.

– Ręczne, akurat! Podatki, na przykład, ściągane są automatycznie. 

– No to podatki.

– I wybory. Też automatycznie.

– Nie automatycznie. Okresowo.

– Masz na myśli rytmicznie?

– Rytmicznie i statystycznie.

– Praktycznie arytmetycznie.

– No, tak.

– A jeżeli, mimo wszystko, obalą… Jeżeli masy ludowe…

– Od tego jest stadion…

– Może nie masy… A jeżeli wojsko się zbuntuje?

– A dlaczego miałoby się zbuntować?

– Ma przecież trzy posiłki dziennie.

– Nie to, co niektórzy.

– Powinno nam jeszcze dziękować.

– Rzeczywiście.

– No dobrze. Ale jeżeli nastąpi zamach stanu? Przewrót pałacowy.

– Pucz. I w jego wyniku nas obalą…

– Oj, Gustawie, Gustawie. Obalić można tylko pojedyncze osoby. W najgorszym razie – rządzącą, jak się to mówi, klikę. Cara, tyrana, biuro polityczne, juntę wojskową. Cały urok komputera polega na tym, że to nie człowiek, tylko maszyna. Pod ścianę go nie postawisz, na latarni też nie powiesisz. Nawet w gębę nie możesz mu napluć. Jeżeli uosabia zło, to jest to zło nieożywione. Tak samo zresztą, jeśli uosabia dobro. A zło nieożywione, Gustawie, znosić jest łatwiej. Akurat my coś o tym wiemy.

– Chce pan powiedzieć, Bazyli Modestowiczu, że on będzie jeszcze trwał siedemdziesiąt – nie (przelicza na palcach) – siedemdziesiąt cztery lata?

– To jest minimum, Cecylio. Jedno mogę powiedzieć, że obalić się go nie da. Mimo najszczerszych chęci.

– To znaczy, że jest jakby nową nomenklaturą.

– Coś w tym rodzaju.

– A my jesteśmy jakby starą gwardią.

– Mniej więcej.

– Ale w takim razie można go zniszczyć.

– Teoretycznie.

– A nas nie można.

– Praktycznie nie. I teoretycznie też jesteśmy bardzo mocni.

– Ale, Pietrowicz, komu przyjdzie do głowy go niszczyć?

– Nie myśl sobie, będą tacy! On przecież cały rząd wyśle na zieloną trawkę. Cały aparat państwowy. I oni go załatwią.

– Nowi luddyści.

– To może powinniśmy go zaminować, Bazyli Modestowiczu?

– Niszczycieli maszyn to nie powstrzyma.

– A może mu wbudować bombę atomową?

– Myślałem już o tym, Pietrowicz. Ale to byłoby naruszenie konwencji genewskiej o nierozprzestrzenianiu broni jądrowej.

– Jakie tam rozprzestrzenianie! Bracia Słowianie pełno tego w bagnach zostawili.

– Ha! Coś w tym jest! To może być wyjście. W każdym razie – argument. Inni takiego nie mają.

– Dlatego tak miłują pokój.

– Tak, boją się go naruszać.

– Szczególnie supermocarstwa.

– No pewnie! Mają gigantyczny aparat państwowy.

– Żadne zaminowanie nie wystarczy.

– Raz-dwa rozwalą biedny komputer.

– Bezrobocie to straszna rzecz. 

– Niszczyciele maszyn.

– Tak, zawczasu. Jeszcze przed wprowadzeniem nowej technologii…

– Dlatego chyba wymyślili Konwencję Genewską.

– Żeby łatwiej było zniszczyć komputer.

– Chociaż on nic nie jest winien.

Pauza. 

– Ostatecznie można go i nie niszczyć.

– ???

– Można po prostu go nie włączać. 

Pauza.

– Krótko mówiąc – luddyści.

Pauza. 

– Minujemy, Bazyli Modestowiczu? Co?

– Obawiam się, że nie ma innego wyjścia. Panowie ministrowie, kto jest za?

Pietrowicz i Cecylia podnoszą ręce.

– Czy naprawdę nie ma innego wyjścia?

– Gustaw, pamiętaj o Lubece.

Gustaw podnosi rękę.

– Matyldaaaa! A ty, Cecylio, zajmij się Kosołapym.

– Jeżeli jej się uda…

– Pietrowicz!

Cecylia wstaje i podchodzi do Niedźwiedzia. Uwodzicielska pantomima.

Sprężyście, z tygrysim wdziękiem, wchodzi Matylda w stroju Ewy, ale z doczepionym lamparcim ogonem.

– Panie Prezydencie, czy pan mnie wzywał?

– Tak. Chcę podyktować pismo. Piszesz?

– Tak.

– Dyktuję: do ministra sił zbrojnych. Ściśle tajne. Proszę o dostarczenie do pałacu prezydenckiego bomby atomowej o mocy dwadzieścia megaton. Pożądany model portatywny. Termin wykonania – 24 godziny. W imieniu Rady Państwa: Prezydent. Zapisałaś?

– Uhm.

– Może lepiej bombę neutronową, Bazyli Modestowiczu?

– Chyba masz rację, Pietrowicz. Matylda!

– Słucham, panie Prezydencie.

– Przekreśl „atomowej” i napisz „neutronowej”.

– Zrobione.

– A dlaczego lepiej, Bazyli Modestowiczu, neutronową niż atomową?

– Wyjaśnij mu, Pietrowicz.

– Widzisz, Gustawie, bomba atomowa albo, powiedzmy, wodorowa, zniszczy wszystko. A bomba neutronowa wykończy tylko nas, ale butelki będą nadal stały.

– Daj, Matylda, podpiszę. (Podpisuje.) Czekaj, czekaj, a co to za maskarada? 

Niedźwiedź odpycha Cecylię i zbliża się od tyłu do Matyldy.

– To nie maskarada, panie Prezydencie. Postanowiłam przyłączyć się do drapieżników.

– Coooo?

– Jezus Maria!

– Zwariowała!

– Ale przyładowała!

– Tak, do drapieżników, z rodziny kotów. Ściślej mówiąc – lampartów.

– A mogę wiedzieć, dlaczego?

– Przede wszystkim dlatego, panie Prezydencie, że historia się skończyła.

– No i?

– Kiedy kończy się historia, zaczyna się zoologia. U nas już jest demokracja, a ja jestem jeszcze młoda. W takim razie moja przyszłość to przyroda. Ściślej mówiąc – dżungla. W dżungli przeżyją najsilniejsi, albo ci z lepszą mimikrą. Pantera idealnie łączy obie cechy. A ponadto jestem samicą. Okres ciąży trwa dziewięćdziesiąt dni, pomiot do pięciu kociąt. Przyzna pan, że to dużo lepiej, niż moje dane wyjściowe. Potrafię już pływać i łazić po drzewach. Długość ogona, nawet sztucznego, dochodzi do dziewięćdziesięciu centymetrów. 

– I w jaki sposób masz zamiar przekształcić go w prawdziwy ogon?

– Przede wszystkim trzeba się utożsamić wewnętrznie. Maksymalnie się upodobnić. Stosować odpowiednią dietę. Surowe mięso…

– Masz na myśli befsztyk tatarski?

– Tak, bo nasze położenie geograficzne… Następnie – medytacja. No i wypady na łono natury. Ćwiczenia na orientację bez kompasu i na wyostrzenie węchu. Plus biegi na przełaj po nierównym terenie. Jeżeli chodzi o kamuflaż, to najlepiej od Diora lub Givenchy, lepiej jednak nic, bo dostawy są w kratkę. 

– Ależ to czysty Stanisławski!

– Tak, goły człowiek na gołej ziemi.

– Raczej goła baba na gołej…

– Pietrowicz!

– Tak, jak to bywało w partyzantce…

– Ale bez patriotycznego patosu.

– No właśnie…

– Ech… 

– Czyli coś w rodzaju Mowgli, ale na opak?

– Dokładnie tak, panie Prezydencie. Szczerze mówiąc, w przyszłości widzę wyłącznie zwierzęta. Połączenie ludzkiej postaci ze zwierzęcymi obyczajami mnie nie interesuje, podobnie zresztą jak kombinacja odwrotna. Opowiadam się za czystością teorii ewolucji, nie mówiąc już o praktyce. Widzę przyszłość jako absolutną swobodę i pantera, być może, jest moją utopią. Ponadto, występuje w Chinach, Indiach, Azji Środkowej i w północnej Afryce. Znalazła odbicie w malarstwie i rzeźbie, nie mówiąc już o heraldyce. W czasach antycznych Pompejusz i cesarz August przywieźli panterę do Rzymu. Dlatego studiuję teraz łacinę.

– To godne pochwały. A co będzie z twoim francuskim, angielskim, niemieckim? Nie mówiąc już o językach słowiańskich i języku miejscowym. Masz w końcu dyplomy. Studiowałaś muzykologię.

– Mamy przecież podświadomość, panie Prezydencie. Czyli, mówiąc potocznie, pamięć. Jej siedliskiem u człowieka jest  móżdżek, a właściwie hypothalamus, czyli zredukowany ogon. U pantery, jak już powiedziałam, jego długość dochodzi do dziewięćdziesięciu centymetrów.

– Ach tak. I kiedy zamierzasz zakończyć proces zezwierzęcenia? To znaczy złożyć wymówienie?

– Biorąc pod uwagę tempo treningów, panie Prezydencie, przed następnymi wyborami.

– Również jeżeli zostanę ponownie wybrany?

– Obawiam się, że tak. 

– Okay, dziękuję, że mnie uprzedziłaś. Zabieraj się do pisania.

– Tak jest.  (Do Niedźwiedzia) Zjeżdżaj, ty ćwoku. A wrrrr! A wrrrrr! RRRRRRR!

Niedźwiedź cofa się przestraszony.
Matylda wychodzi tym samym posuwistym krokiem. 

– No cóż, różnica pokoleń.

– My więdniemy, a oni kwitną.

– Najwyraźniej jej odbiło.

– Napięcie, co tu dużo mówić.

– Po prostu wskaźnik ogólnego zezwierzęcenia.

– No, jednak przeholowałeś, Gustawie.

– Tak? A kto pędzi na stadion?

– To przecież motłoch, demonstracja.

– W waszym języku ten motłoch to demonstracja, według nas to jest stado.

– No, jeżeli popatrzeć z bliska…

– Właśnie! Nosorożce, barany, bawoły.

– Kozły!

– I wszyscy się gdzieś pchają! Blokują ruch. Mojego pudla…

– Wijący się sznur samochodów…

– Nie mówiąc już o taksówkach. Wszystkie w cętki.

– Rzeczywiście, zezwierzęcenie.

– Nic dziwnego, że tym nasiąkła.

– Zaskakujące, że wciąż jeszcze są między nimi różnice.

– Kozioł myśli, że jest lepszy od barana!

– Czysty nacjonalizm.

– Raczej – rasizm.

– W każdym razie – szowinizm.

– Daj im wolność, a zaczną skakać sobie do gardła.

– Nieźle jednak Kosołapego poskromiła, co?

– Uhm! Skutecznie.

– Tym bardziej, że jest nieożywiony.

– To wobec ciebie, Cecylio, jest nieożywiony, ale wobec Matyldy…

– Pietrooowicz!

– Co „Pietrowicz”? Popatrzcie na niego – ma erekcję.

– Pietrowicz, przecież to kamera.

– Co za różnica!

– Taka, że kamera jest w akcji non stop.

– Wielka mi sztuka! Non stop! Bateria i tyle.

– „Wielka mi sztuka”? Transmisja na okrągło! Co chwila zbliżenia! Zbliżenie – cofnięcie, zbliżenie – cofnięcie.

– Zapomniałaś widocznie, Cecylio, jak to się robi.

– Pietrowicz, jak pan śmie!

– Rzeczywiście, Pietrowicz…

– Eee tam… (macha ręką.) Siedzą sobie pewnie na tym Zachodzie, gapią się w telewizor i szczerzą zęby. A na ekranie mają nas.

– No tak, i nic z tego nie rozumieją.

– Tego, Gustawie, nikt nie zrozumie.

Pauza.

– Ale z drugiej strony, oni widzą jaśniej.

– Chociaż program przerywany jest reklamami.

– To po co to gadanie, że na okrągło.

– Na okrągło, ale przerywany reklamami!

– Może rozbierzemy się do majtek i pokażemy im cornflakes?

– Albo ketchup.

– To ich tylko zbije z tropu.

– Tym lepiej.

– Dlaczego lepiej, Pietrowicz?

– Bo jeśli my nie rozumiemy, co się dzieje, to oni też nie powinni.

– No cóż, to teraz chyba jedyny sposób, żebyśmy zamienili się miejscami… 

Przy tych słowach cała czwórka wraz filmującym tę scenę Niedźwiedziem zbliża się do rampy, każdy trzyma w ręku jakieś opakowanie: cornflakes, butelkę ketchupu, paczkę marlboro itd. 
Pantomima reklamy – z gestykulacją i szczerzeniem zębów – trwa około 30 sekund.
Przez pewien czas patrzą na widownię.

– Widzisz coś?

– Nie widzę.

– A ty, Pietrowicz?

– Śnieg pada. A może to zakłócenia?

– Zakłócenia mogą być tylko u nich. U nas to śnieg.

Wracają na swoje miejsca.

– Nie sądzę, żebyśmy mogli im coś sprzedać.

– Nie z naszym wyglądem.

– Nawet jeśli to są ich własne wyroby.

– Nie mówiąc już o naszych, krajowych.

– Kupić też niczego nie możemy.

– To chyba jedyna pociecha.

– Roszada się nie powiodła.

– Ciągle pat.

– Zostają tylko pożyczki.

– Z potwornymi procentami.

– Powiedziałem już – pat.

– Dziesięć procent to potworne? Uważasz, Gustawie, że nasze dziesięć procent to potworne?

– Nie mówię o was – eeeeeee – o nas. O całym narodzie.

– Ale przecież zostaje mu jeszcze dziewięćdziesiąt procent!

– Tak, ale te dziewięćdziesiąt procent obłożone jest 20-procentowymi odsetkami! Naród tego nigdy nie spłaci. Ani w tym pokoleniu, ani w następnym. Nawet jeżeli zaczniemy mnożyć się jak króliki. Pietrowicz ma rację: to rzeczywiście pat.

– W takim razie może nie zostawiać im dziewięćdziesięciu procent? Nie obciążać tym narodu? Zostawimy im osiemdziesiąt – chociaż to też sporo… Zostawimy im, powiedzmy, siedemdziesiąt, żeby baby nie wrzeszczały, co? W końcu możemy wziąć trzydzieści procent dla siebie. I dla komputera będzie łatwiej. Jak myślicie, Bazyli Modestowiczu?

– W ogóle to grzech pozbawiać naród dóbr materialnych. Szczególnie w demokracji.

– Przecież to nie demokracja je odbiera, ale Bundesbank!

– Jakoś załatwimy te trzydzieści procent.

– Przedyskutujemy to na jutrzejszym posiedzeniu, późno już…

– Ach, zawsze marzyłam o basenie pływackim. Dno wyłożone mozaiką, jak w starożytnym Rzymie. A jeszcze lepiej – wielki ekran telewizyjny. Można sobie pływać i oglądać dziennik. Albo film.

– Jutro, jutro wszystko omówimy, Cecylio… Matyldaaaa!

Matylda wbiega w podskokach, ciągnąc na smyczy trzy pluszowe lamparty.

– Ciągle ten teatrzyk kukiełkowy?

– Wchodzę w rolę, panie Prezydencie. Imitacja środowiska. Nic nie może zastąpić osmozy. Plusz jest sztuczny, ale deseń w dużym stopniu autentyczny. Pigmentacja zawiera zakodowaną informację, której do tej pory nie udało się rozszyfrować. Jest to jakby zwierzęca forma dowodu osobistego lub ankiety personalnej. Swego rodzaju urrr-pismo. (Pochyla się w stronę lamparta.) Urr, urr, urrr…

– Dobrze, dobrze. Co z moim pismem?

– Napisałam, zaszyfrowałam, wysłałam, przyszła odpowiedź, odszyfrowałam. Proszę bardzo. Tak, tak, tak… (Czyta.) Tak. Sztab generalny zawiadamia nas, że bomb dwudziestomegatonowych nie ma na składzie, są tylko stumegatonowe. Mają – cytuję – kilka modeli kompaktowych wielkości kozetki lub kuchennego kredensu.

– Kozetkę! Kozetkę, Bazyli Modestowiczu.

– Jak sobie życzysz, Cecylio. Kozetkę… Matyldo, przekaż do Sztabu Generalnego, że chcemy kozetkę. Termin dostawy – bez zmian. Ściśle tajne.

– A nic mniejszego nie mają?

– Mówią, że nie. Czy kozetka jest zła, Gustawie?

– Koszt transportu, panie Prezydencie.

– Przecież to kopiejki, Gustawie.

– Kopiejka do kopiejki i mamy rubel. Och, co ja znowu! Fenig do feniga i już jest marka. Benzyna drożeje.

– Za to kozetka jest za darmo.

– To fakt. 

– Na czym to stanęliśmy, Matyldo? Termin – 24 godziny, jak poprzednio. Ściśle tajne. Zaszyfrowałaś?

– Aha.

– Ładna mi tajność! A ci tutaj? (Pietrowicz wskazuje na lamparty.) 

– Przecież one nie są żywe. 

– Jednak sprawdzić nie zawadzi. Ten wasz Kosołapy też miał być nieżywy, a jak się napala na Matyldę… (Z tymi słowami Pietrowicz zbliża się do lampartów i głaszcze pierwszego z nich.) Urrr, urrr, kici, kici… (Nagle, szybkim ruchem, wkłada rękę lampartowi pod ogon, ten nie reaguje.) Chyba macie rację… (Zbliża się do drugiego.) Urrr, urrr, kici, kici… (Ten sam ruch i ten sam rezultat.) …wygląda, że nieżywy. (Zbliża się do trzeciego.) Dowieriaj, no prowieriaj… Można ufać, ale sprawdzać trzeba. Kici, kici, urrr, urrr, urrr, jaki wspaniały ogon, podobno dziewiećdziesiąt centymetrów, urrr, urrr… (Ten sam ruch i ten sam rezultat.) Dowieriaj, no prowieriaj. Urrr, urrr… Koteczek – puszysty ogoneczek, kici, kici… (Całkowicie pochłonięty tym zajęciem, Pietrowicz wkłada nagle rękę pod ogon Matyldy.)

– Oho-ho-ho-ho-ho!

– Ojejej!

– A mówiliście, ze nieżywy, tak?

– Pietroowiiicz! Pietrowiiicz! Pietrowicz! Pietrowicz!

– Nieżywy, tak?! Nieżywy?! Szpiegostwo! Mata Hari!… 

– Ojejej!

W stanie wielkiego podniecenia Pietrowicz wyszarpuje z kieszeni kajdanki, rzuca Matyldę na podłogę, chce ją zaaresztować i jednocześnie zgwałcić. Nagle zdaje sobie sprawę ze sprzeczności swoich zamiarów. Gustaw, Cecylia i Bazyli Modestowicz odciągają go.

– Mein Gott, jak wam nie wstyd, Pietrowicz. A fe!

– Proszę, jaki Stanisławski…

– Przecież to Matylda, Pietrowicz…

Pietrowicz jest kompletnie osłupiały.

– D-owwwwier-riaj, no pprrooowier-r-iaaj…

Matylda szlocha.

– Hm, obawiam się, że będziemy musieli zdać się na komputer, nie czekając na wybory.

Pauza.
Bazyli Modestowicz podchodzi do Matyldy. 

– Uspokój się, dziecko, on niechcący. To z tego całego napięcia. W demokracji trzeba myśleć o wielu rzeczach naraz.

– W każdym razie, o dwóch.

– A według mnie, Gustawie, on myślał tylko o jednym.

– Według ciebie, Cecylio, wszyscy myślą tylko o tym.

Matylda szlocha.
Bazyli Modestowicz nadal głaszcze Matyldę po gołym tyłku.

– Uspokój się, uspokój się. Zrozum, zbyt wielkie napięcie. Jeszcze gorsze niż przy tyranii. Trzeba myśleć, na przykład, o Zachodzie (strzela oczami w stronę Niedźwiedzia). O przyszłości. O teraźniejszości również. Przedtem wystarczyło tylko o Wschodzie plus o przeszłości. A teraz, dziecko, doszły (jego dłoń ślizga się po pośladkach Matyldy) jeszcze dwa nowe czasy. Straszne napięcie. Głowa od tego puchnie. Po prostu puchnie. (Ruch biodrami.) Nabrzmiewa… Tak, o czym to ja mówiłem? Tak, że on niechcący…

Matylda pochlipuje.

– Tak, niechcący! Co za bydlę…

– Ale to przecież nie drapieżnik, Matyldo, to nie drapieżnik. (Bierze się w garść.) Chociaż, oczywiście, zwierzę. Ze wszystkich zwierząt (na twarzy wyraz walki wewnętrznej) człowiek jest najbardziej niebezpieczny. Szczególnie w demokracji, bo demokracja, jak słusznie zauważyłaś, graniczy z zoologią. Budzą się instynkty, które przy tyranii tylko drzemią w człowieku. Demokracja daje w kość nawet drapieżnikom, nawet lampartom…

– W przyszłości (Matylda pochlipuje) wszystko będzie inaczej…

– Bez wątpienia.

– W przyszłości… Chciał mi ją zrujnować… (Matylda pochlipuje.) Chciał w nią wejrzeć… (Wybucha szlochem.)

– Uspokój się, uspokój… Rzeczywiście, dziecko jesteś… Po cóż miałby w nią zaglądać? Czy jest tam coś takiego (mruga do Cecylii i Gustawa) czego jeszcze nie widział? On o tym (jego wzrok ześlizguje się w stronę trójkąta Matyldy) w ogóle nie myśli, już ja go znam. Prędzej się jej obawia. Choroby, albo czy ja wiem, cmentarza… I dlatego krzyczy: szpiegostwo! żywi!

– I Mata Hari…

– To już raczej komplement.

– Szczególnie w wykonaniu Grety Garbo.

– Nie, ja wolę Jeanne Moreau.

– A ja jednak Marlenę Dietrich.

Matylda przestaje chlipać i pieści swoje zabawki. 

– Moje wy kochane, moje wy żywe-nieżywe…

– No tak, kino było dobre, ale historia się skończyła…

– Moje koteczki … W przyszłości wszystko będzie inaczej…

– Postaraj się, Matyldo, o więcej kotów. Bo jeżeli zwierzęta są w mniejszości, to się oswajają. Popatrz choćby na miejscową ludność…

– A jeżeli są w większości, panie Prezydencie?

– To też słodko nie jest. Żreć nie ma co, wszyscy się nawzajem tratują. Weźmy choćby supermocarstwa. 

– Ale one są trawożerne.

– No, jeżeli nie ma co żreć, to trawożerni mięsem nie gardzą. Kto wie, może w ten sposób pojawiły się drapieżniki.

– Ale to mięsożerne raczej napadają na trawożerne niż odwrotnie. Mięsożerne jedzą z reguły wszystko, podczas gdy trawożerne –  nie. Na przykład człowiek…

– Trawożerne, mięsożerne, wszystkożerne – mam tego po uszy!

– Tak, weźmy choćby człowieka…

– Przy takim rozumowaniu, moje dziecko, twoja zoologia bardzo szybko się skończy i znów stanie się historią…

– … według teorii Darwina. Przeżywa silniejszy, albo z lepszą mimikrą. Prawo dżungli…

– Ach, Matyldo, Matyldo. Silniejszy… słabszy… prawo dżungli… Nie przeżywa nikt, moja droga.. Na tym właśnie polega prawo dżungli. To samo odnosi się do lasów, równin, gór, pustyń. Nie przeżywa nikt. Nikt. Nigdy. Nigdzie. Zapamiętaj to sobie raz na zawsze. Albo zapisz na ogonie. Swoimi urr-literami… A w ogóle, to bierz ołówek i pisz, skoro już doszłaś do siebie.

– Już jest mi lepiej.

– A więc tak. Porządek dzienny jutrzejszego zebrania… Pietrowicz!

– Tak? (Pietrowicz budzi się z odrętwienia.) O co chodzi? 

– Zapnij spodnie i schowaj kajdanki; to ciebie też dotyczy.

– Co?

– Porządek dzienny jutrzejszego zebrania. Rozpoczniemy o zwykłej porze. Punkt pierwszy: kontynuacja dyskusji nad budżetem państwa. Punkt drugi: zredagowanie uchwały informującej naród o zastosowaniu bazy naukowo–technicznej w pracy Rady Ministrów, to znaczy wprowadzeniu komputera. Po trzecie: komunikat ministra spraw wewnętrznych o reakcji pewnych kręgów inteligencji na nowe ustawy przeciwko żebrakom. Punkt czwarty: sprawy różne. To wszystko. Na jutro wystarczy. A na dzisiaj – tym bardziej. (Wstaje.)

– A co z odsłonięciem pomnika, panie Prezydencie?

– Jakiego pomnika, Cecylio?

– Ofiar Historii.

– Zupełnie mi to wyleciało z głowy. O której?

– O trzeciej po południu.

– Chyba będę musiał to zlecić Pietrowiczowi. Ja nie dam rady. Muszę się zająć kozetką. Pietrowicz! Weźmiesz mojego rolexa.

– Ale on przecież jest od spraw wewnętrznych, panie Prezydencie. Nie bardzo wypada, żeby do Ofiar Historii… Może jednak Gustaw?

– Ale on jest od finansów. Chociaż na dobrą sprawę tylko on jeden potrafiłby je zliczyć.

– Gustaw!

– Tak?

– Weźmiesz mojego rolexa.

– Danke.

– Bazyli Modestowiczu, a może jednak ja to załatwię? Obejdzie się nawet bez rolexa, bo mieszkam w pobliżu.

– Świetnie. Idealne rozwiązanie. „Minister kultury odsłania pomnik Ofiar Historii”. To się spodoba zachodnim dziennikarzom… A propos, gdzie go w końcu postawiono? Naprzeciwko więzienia?

– Nie, nie, tam, gdzie był szpital położniczy.

Kurtyna

JOSIF BRODSKI
tłum. Barbara i Lucjan Śniadower


Tekst pierwotnie opublikowano w miesięczniku „Dialog” 12/2004.

JOSIF BRODSKI ur. 1940, zm. 1996. Poeta i eseista. Laureat Literackiej Nagrody Nobla (1987). Członek redakcji „Zeszytów Literackich”. Nakładem ZL ukazały się jego 82 wiersze i poematy (1988), Śpiew wahadła (1989), Znak wodny (1992), specjalne poświęcone mu numery kwartalnika (39, 55, 57, 92) oraz czterotomowe Dzieła zebrane z „Zeszytów Literackich” (2013-16).