JAROSŁAW IWASZKIEWICZ
Tatarak

Tatarak

Tatarskie ziele ma dwa zapachy. Jeżeli się potrze w palcach zieloną jego Wstążkę, miejscami przymarszczoną, poczuje się zapach, łagodną woń „wierzbami ocienionej wody”, jak mó­wi Słowacki, trochę tylko zatrącającą wschodnim nardem. Ale kiedy się takie pasmo tataraku rozetrze, kiedy się włoży nos w bruzdę, wyłożoną jak gdyby watą, czuje się obok ka­dzidlanej woni zapach błotnistego iłu, gnijących rybich łusek, po prostu błota.
Zapach ten na początku mojego życia skojarzył się z obra­zem gwałtownej śmierci. W dzieciństwie tatarakiem wykła­dano podłogi sieni i balkonu, panował on niepodzielnie w dniach wesołych i naprawdę zielonych świąt. A jednocześ­nie przypomina mi on zawsze śmierć mojego pierwszego przyjaciela, który nosił dziwaczne imię Gracjan i utopił się mając trzynaście lat.
To było o świtaniu mojego życia, we wczesnym dzieciń­stwie. Ale i dzisiaj wywołuje ten podwójny zapach niewesołe myśli. Koniec ma jakieś tajemnicze związki z początkiem. Ton, dźwięk, woń jak echo odpowiadają z końca w koniec żywota. Zapach dzieciństwa odnajduje odpowiednik w zapa­chu starości, młodość odbija się w zielonym lustrze wieku dojrzałego. Taką jest w moim życiu historia tataraku.
Na ogół ludzie się dziwią, że aby uciec od zgiełku miast i podróży, aby oderwać się od nużących i jałowych zajęć, spę­dzam część lata (raczej późnej wiosny) w małym miasteczku Z., położonym nad wielką rzeką. Oprócz rzeki i łąk nad­rzecznych, oprócz nadbrzeżnej wikliny, oprócz lekkiej kon­strukcji mostu, który łączy dwa brzegi – w miasteczku nie ma dosłownie nic. Zakurzony rynek, parę domów i domków – owszem, jest dużo ogrodów i sadów, które są jedyną ozdobą osiedla. Dla mnie największą atrakcją jest to, że mogę tam mieszkać (w przytułku dla starców) nie podając nikomu mego adresu, nie męczony telefonami i depeszami, otrzymu­jąc codziennie listy od żony.
Mam też jeszcze jedną atrakcję, której ludzie mniej mnie znający przypisują większe niż ma naprawdę znaczenie: jest nią przyjaźń z doktorową M. Jest to prawdziwa przyjaźń, po­parta wielkim argumentem tego, że widujemy się raz na rok dwa lub trzy tygodnie, nie pisujemy do siebie i nie jesteśmy zupełnie zainteresowani w naszych żywotach. Pomaga to za­równo szczerości naszych wyznań, jak też pewnemu wzajem­nemu egzaltowaniu swoich charakterów. Jesteśmy dla siebie zawsze czymś osobliwym, w ciągu całych dwudziestu pięciu lat naszej znajomości.

Doktorowa M. – p. Marta – straciła w czasie okupacji dwóch synów i teraz jest zupełnie samotna. Mąż potwornie zapracowany. Oprócz szpitala ma olbrzymią praktykę wokół miasteczka. Dawniej widywałem go na chłopskich furkach jadącego po 15, 20 kilometrów do chorych. Teraz ma samo­chód i może odwiedzić w ciągu dnia znaczną ilość pacjentów. Wpływa to dodatnio na poziom codziennego życia doktoro­stwa. Mimo tego „poziomu”, pewnej łatwości życiowej, pani Marta odczuwa bardzo swoje opuszczenie. Parę tygodni mo­jego pobytu w miasteczku Z. nie może zaradzić jej uczuciu zbędności istnienia. Trzeba zresztą dodać, że pani Marta nigdy nic narzeka, nie daje wyrazu swoim uczuciom. Pilnie zaj­muje się domem, przyjmuje telefony, zapisuje pacjentów i stara się, aby zziajany doktor przychodząc do domu zasta­wał ład, spokój i zewnętrzny wygląd mieszkania doprowa­dzony do najwyższego porządku.
Dom doktorostwa – to staroświecki dworek, jakich jest wiele w miasteczku. Niewygodny rozkład obszernych pokoi sprawia, że nikt nie może tu mieszkać oprócz doktorostwa. Pokój chłopców zamknięty jest na klucz i nikt tam nie zaglą­da. A inne pokoje, niskie, ale jasne, zastawione są mnóstwem staroświeckich mebli i doniczek z egzotycznymi roślina­mi.
Doktorowa przyjmowała mnie zawsze w salonie, gdzie stoi garnitur simmlerowskich mahoniowych mebli, krytych szafirowym pluszem, gdzie wisi na ścianie parę oleodruków i portret pani Marty, sporządzony przez miejscowego mala­rza, który powąchał kiedyś paryskiego powietrza. „W czarnych żardinierach gęsto zieleniały rośliny, jakby zrobione z jedwa­biu i blachy. Ogromny fortepian, przez nikogo od wieków nie tykany, stał tu także. Na podłodze leżał czerwonawy dy­wan” przedstawiający kobietę niosącą dwa wiadra wody na koromyśle.
Nie był to pokój stworzony do zwierzeń. A jednak tu mi opowiadała pani Marta historię swego życia. Tu też – ostat­nio, kiedy skonstatowano u niej objawy chronicznej a nieule­czalnej choroby – opowiedziała mi sprawę, która jest przed­miotem niniejszej relacji. Oczywiście – spisałem to wszystko jak literat, uzupełniając, dodając, to co Sobie wyobrażałem – i nawet czasami, prawem od bardzo dawna uświęconym, a w gruncie rzeczy nie umotywowanym, zaglądając do wnę­trza działających osób. Być może potraktowałem całą sprawę zbyt dramatycznie, jak gdyby było tu coś wyjątkowego. A przecież to historia codzienna, jakich tysiące zdarzają się po naszych miastach i miasteczkach.

Pani Marta nigdy nie bywa na „przystani”. Tak się nazywa dość duży drewniany budynek, stojący w pewnym oddaleniu od rzeki. Składa się on z dwóch sal. W jednej z nich stoi bufet, gdzie sprzedają papierosy, piwo i    znakomity tutejszy „płynny owoc” – gospodarczą podstawę tego pełnego sadów rejonu – a obok sal istnieje duży taras, a raczej drewniany pomost, na którym odbywają się tańce. Wszystko to stoi jak chatka na kurzej nóżce na wysokim pod­murowaniu, które zabezpiecza „przystań” przed porwaniem przez wezbrane wody powodzi.
Ten taras właśnie jest największą atrakcją miasteczka Z. Tu przychodzi wytańczyć się i wyszumieć młodzież znudzona monotonią pracy czy nauki w położonym daleko od wszelkich centrów kulturalnych mieście. Dzieje się to zwykle w so­boty i niedziele. Przy czym w soboty obowiązuje chłopców strój bardziej swobodny, kolorowe kraciaste koszule i po­targane „egzystencjalistycznie” czupryny. W niedzielę nato­miast włosy są pobożnie przygładzone, koszule są białe i ma­rynarki ciemne. W jednym i drugim stroju chłopcy piją „płyn­ny owoc” i wbrew temu, co się mówi o pijaństwie w Polsce, wódki z sobą nie przynoszą. Są na to za ubodzy. Grają także w bridża, po pół grosza punkt. Dziewcząt jest zazwyczaj bar­dzo mało, tyle tylko, ile do tańca potrzeba.
Gdzież mogła zaprowadzić pani Marta przybyłą ze stolicy przyjaciółkę? Cóż jej miała pokazać w zrujnowanym przez wojnę miasteczku? Oczywiście zaprowadziła ją na „przy­stań”.
Księżyc świecił, rzeka połyskiwała, czasami głośniej klap­nęła fala o brzeg. Ale nikt nie patrzył w tamtą stronę. Na drewnianym tarasie tańczyły pary, chociaż megafon chrypiał niemiłosiernie. W środku prawie wszystkie stoliki były zajęte. Młodzieńcy grali w bridża.
Panie zajęły wolny stolik z boku i rozejrzały się po sali. W kącie za „szynkwasem” uprzejma blondyna sprzedawała wodę sodową i ów „płynny owoc”, sławę miejscowej prze­twórni. Trzeba było sobie samemu przynosić te butelki.
Pani Marta skierowała się do bufetu i wzięła dwie butelki jabłecznego soku. Wracając do swojego stolika mijała grupę grających, jeden z chłopców, uderzając kartą o stół, wysoko podniósł rękę i trącił butelkę niesioną przez panią Martę. Bu­telka omal nie wyśliznęła się jej z rąk, a chłopak podniósł na nią oczy i przeprosił uprzejmie. Pani Marta usiadła obok przyjaciółki i milczała przez chwilę. Potem rozlała do szklanek płyn o pięknej, dojrzałej bar­wie i znowu się zamyśliła. Spojrzała w stronę, gdzie siedział ów chłopiec, który ją potrącił. Zwrócony do niej bokiem, ukazywał swój profil nieregularny o zgniecionym nieco, jak u boksera, nosie. Miał obfite włosy, zaczesane do góry. Ręka, w której trzymał karty, palce drugiej ręki, którymi przebierał po damach i waletach wahając się, czym ma zabić lewę, były piękne i smukłe. Znajdowały się one w wyraźnym kontraście ze złamanym nosem, dość dużą, masywną głową i wulgarnie rzeźbioną szyją, wynurzający się z czerwonej koszuli (była Sobota).
Pani Marta szybko spostrzegła, że z ową „przyjaciółką” niewiele mają sobie do powiedzenia. Łączyły je kiedyś wspo­mnienia młodości, ale pani Marta zauważyła, że od jakiegoś czasu nie znosi wspomnień. Postarzały ją one – i mówiły o wszystkim, co się obróciło w proch. A w pani Marcie żyły jeszcze jakieś niejasne nadzieje na dzień dzisiejszy. Słuchała więc opowiadań przyjaciółki, która miała czworo dzieci roz­sianych po wszystkich częściach świata, otrzymywała od nich paczki i listy i uważała za stosowne poinformować panią Martę o tym wszystkim bardzo szczegółowo. Doktorowa słuchała piąte przez dziesiąte, od czasu do czasu zadawała jakieś pytanie, a nudząc się obserwowała chłopców grają­cych w karty.
W pewnej chwili zobaczyła niezwykle uroczą dziewczynę, jak szybkim krokiem weszła na salę (o ile tak można nazwać niskie i drewniane pomieszczenie „przystani”) i zatrzymując się przy tamtym stoliku położyła rękę na ramieniu chłopca, który uderzył w butelkę pani Marty. Chłopiec się odwrócił – i wtedy pani Marta ujrzała jego twarz enface. Nie odpowiadała ona zupełnie – jak to czasem bywa – jego profilowi. Szero­ka, o wystających kościach policzkowych, miała ta twarz w oczach jakiś specjalny błysk, który zainteresował panią Martę.
Powiedział parę słów do przybyłej dziewczyny, potem zno­wu zwrócił się ku kartom. Ona postała chwilkę nad nim, jak­by się wahała. Potem powoli odeszła.
Ubrana była w czarny sweter i kolorową spódnicę. Miała nawet włosy upięte w modny „koński ogon” – a jednak było w niej coś opuszczonego i zaniedbanego, jakaś omdla­łość ruchów, jakieś zniechęcenie w całej postaci. Obciśnięty sweter ukazywał piękne linie ciała, ruchy miała trochę kocie, skradające się a obojętne. Mogła bardzo interesować.
Chłopak przerwał grę w karty i ku oburzeniu kolegów wy­biegł za dziewczyną. Zastąpił go mały, chudy, przebiegły chłopaczek, który kibicował przez cały czas przy bridżu i wi­docznie tylko czekał na nadarzającą się okazję, aby wpakować się na opuszczone miejsce przy stoliku. Pani Marta z przyjaciółką także wkrótce wyszły.

Nazajutrz poszły na daleki spacer wałami ochronnymi roz­ciągającymi się wzdłuż rzeki na całe kilometry. Jedyną rzeczą, która miała w miasteczku jakiś charakter, była ta rzeka. Jej piękno mogło okupić kurz, brud i pospolitość małomiastecz­kowych uliczek. Kiedy się schodziło nad wodę, zapominało się nie tylko o domach, ale i o ludziach. Szeroka i majestatycz­na, płynęła rzeka wielkim łożyskiem, obrzeżona z obu stron zaroślami wiklin. I to nawet, że zaraz z początkiem lata wy­łaniały się z szarawej wody mielizny, niby obłe grzbiety po­tworów, nie pozbawiało jej owego majestatu. Gdy się stało na brzegu, czuło się siłę i wartkość prądu, który po deszczach wzbierał pianą i szybko pokrywał wyłonione piaski. Widok rzeki był zbyt potężny i jakby nieludzki. Pani Mar­ta wolała, idąc wałami ochronnymi, położonymi dość daleko od głównego koryta, oglądać zielone łąki wynurzające się spod wiklin jak inna, łagodniejsza woda. Wzdłuż wału ciągnę­ły się nie zarośla, ale gaiki wierzbowe, gdzie odróżniało się już poszczególne osobniki. Od czasu do czasu spośród wierzb strzelał ku górze olbrzymi, stuletni pień białodrzewu. Gdy się przechodziło koło takiego olbrzyma nawet w bezwietrzny pozornie dzień – koronę jego napełniał zawsze swoisty, mu­zykalny szelest, nie tak suchy, jak szelest starych palm.
Zresztą i tu także znajdowały się okrągłe zarośla wikliny i iwy. To było w tych miejscach, gdzie na łące tworzyły się duże stawki, „oka” porośnięte rzęsą i trzcinami, pełne wod­nych lilii i grążeli.
Pani Marta specjalnie lubiła zatrzymywać się przy tych wodnych zbiornikach, ciemnych i niezmiernie głębokich. Czasami na dnie takiego jeziorka biło podwodne źródło, zaznaczając się na powierzchni bąblami i kręgami na wodzie. Zwłaszcza pociągały ją te „oka”, które, otoczone gęstą gmat­waniną wiklin, na brzegach zarosłe tatarakiem, ukryte jak gdyby przed człowiekiem, pociągały go tajemniczością i tym, że na ich brzegu osiągnęło się zupełną samotność. Zdawało się nad takim jeziorkiem, że się jest zupełnie poza życiem.
Kiedy pani Marta ze swoją przyjaciółką wyszły na wał, było olśniewające majowe popołudnie. Niebo było bez­chmurne, a wierzby stały nieruchomo. Tylko białodrzewy szeleściły.
Przyjaciółki szły w słońcu po miękko wygiętej linii wału. Po lewej stronie ku łąkom spadało zbocze niebieskie od nie­zapominajek, po prawej w kwitnących sadach stały domki ogrodników i błyszczały okna inspektów. Pani Marta znowu obojętnie słuchała słów swej dawnej koleżanki.
W pewnym momencie ujrzała siedzącą na skraju wału parę. Byli to owi znajomi z przystani. Dziewczyna miała na sobie jasną sukienkę, chłopiec koszulę koloru khaki, byli codzien­ni, powszedni. Dziewczyna mówiła coś przekonywająco, chłopiec gryzł trawkę i odwracał się w stronę rzeki, która w tym miejscu przebijała niebiesko przez zarośla wikliny.
Pani Marta ujrzała ich z daleka i zwróciła uwagę na styl ich rozmowy. Kiedy dwie kobiety zrównały się z siedzącymi, młodzi zamilkli. Gdy panie wracały ze spaceru – już ich na brzegu wału nie było. Pani Marta wiedziała, w jakim miejscu siedzieli, i ujrzała tam zgniecione koniczynki i niezapomi­najki.

Po paru dniach przyjaciółka wyjechała. Któreś z jej dzieci miało przyjechać z Ameryki, musiała być w Warszawie, Pani Marta znowu została sama.
I pewnego popołudnia wybrała się ną przechadzkę wałem. Zdawało jej się, że znowu spotka tę parę, która ją fascynowa­ła swoją urodą i młodością. I rzeczywiście, prawie w tym sa­mym miejscu, co wtedy, siedział ów młodzieniec, ale bez dziewczyny. Pani Marta już wiedziała, jak się nazywa i co robi: był to Bogusław K. i pracował od dość dawna, choć miał może dwadzieścia pięć lat zaledwie, w zarządzie wod­nym. Boguś był bardzo popularny w mieście i znał go każdy. Pani Marta też była wszystkim znana. Toteż, kiedy uważnie popatrzyła na chłopca, ten zarumienił się i pozdrowił ją. Pani Marta zatrzymała się przy nim.
– I cóż to dzisiaj pan sam?
Boguś zarumienił się jeszcze bardziej i chciał, wstać.
– Niech pan siedzi, niech pan siedzi – powiedziała pani Marta – ja też usiądę. To jest prześliczne miejsce.
Usiadła na trawie i popatrzyła. Przed nimi stał wysoki roz­łożysty białodrzew. Wiatr ukazywał jasną podszewkę jego liści.
– Sam pan? – powtórzyła swe pytanie pani Marta.
– Halinka wyjechała – niechętnie bąknął Boguś.
Pani Marta z przyjemnością skonstatowała, że głos ma ni­ski i bardzo uroczy.
Było bardzo gorąco i Boguś miał na sobie tylko sportową koszulkę. Miał piękne ramiona – ale twarz z załamanym no­sem z bliska zdawała się bardzo brzydka, a nawet dzika. Pani Marta przyglądała się uważnie Bogusiowi.
– Kto to jest Halinka? – spytała.
– To nieważne – powiedział Boguś tym uroczym głosem, uśmiechając się.
Mimo różnicy wieku pani Marta, siedząc obok Bogusia, poczęła myśleć o swoim ciele. Czy on by mógł znaleźć jaką przyjemność w jej rozkwitłej – i przekwitłej – urodzie? Od­czuła nagle, a tak dawno o tym nie myślała, swoje biodra, uda; pomyślała o swoich piersiach. „On nawet nie wie, jak ja wyglądam.” I przypomniała sobie, że nałogowa po prostu mania gimnastykowania się pozwoliła jej zachować do doj­rzałego wieku prężność muskułów i elastyczność skóry. Piersi miała zawsze nieduże, stąpała szybko i równo. Czy to by się jeszcze podobało? Zawstydziła się swoich myśli, panowało między nimi chwi­lowe milczenie.
– Ona jest studentką – powiedział nagle Boguś nie patrząc na Martę – i strasznie się mądrzy. A ja przecie jestem prosty chłopak…
W głosie jego brzmiał wyraźny żal. Marta nie miała ochoty wysłuchiwać jego zwierzeń.
– Czy pan ma rodziców? – spytała.
– Nie mam – odpowiedział – zginęli w powstaniu. Bab­cia mnie wychowała.
– Wychowała chłopca na schwał – powiedziała z prze­konaniem pani Marta i zaraz się połapała. „Skąd mi do głowy przychodzą takie głupie rzeczy?”
– Gdzie się pan uczył? – spytała rzeczowo, dla zatarcia tamtego niemądrego zdania.
Boguś popatrzył na nią z niechęcią. Wyglądał, jakby my­ślał: „Przecież nie jestem na egzaminie”.
– W Elblągu – powiedział – na wodniaka.
– A nie chciałby pan czego innego?
– Zaczyna pani – dość niecierpliwie powiedział Bogu­sław – jak Halina. Nic ze mnie innego nie będzie, rozumie pani? Nic. Jestem urodzony na wodniaka – mierniczy wod­ny i już.
– A ona czego chce od pana? – spytała Marta, ucieszona ostrym tonem chłopca. Nie zauważył nawet tamtego idio­tyzmu.
– No, chce, żebym czytał książki i chodził z nią nad rzekę przy księżycu.
– A pan woli bridża?
– Pewnie.
– Widziałam pana wówczas na „przystani”.
– No, właśnie.
Dołem, u stóp wału pędzili krowy. Objedzone, z pozielenionymi wysoką trawą wymionami szły pomału i nie pod­dawały się woli poganiaczy, wołających co chwila: „a nu!”, Jedna z nich trzymała w pysku pęk niezapominajek – i nie połykała go.
Pani Marta położyła swą dłoń na ręce Bogusia.
– Ja bym też chciała, żeby pan się uczył, żeby pan czytał książki.
Boguś nie zabrał swej ręki, komar gryzł go w ramię, pani Marta zabiła go, kropla krwi ukazała się na pięknej okrągło­ści muskułu.
– Ja czasem czytam – głębokim basem powiedział Bogu­sław – ale nie mam skąd brać. Kupować nie mogę. Jeszcze babce muszę posyłać forsę – dodał jak gdyby dla wyjaśnienia.
– Niech pan bierze książki ode mnie – powiedziała nie­spodziewanie dla samej siebie Marta. – My mamy trochę książek. Mój mąż sprowadza i kupuje w „Domu Książki”, a sam nie ma czasu na czytanie. Leżą najczęściej nie rozcięte.
– Dziękuję – zmieszał się Boguś, który bynajmniej do książki się nie palił.
– Kiedy pan przyjdzie? – spytała Marta.
Nic jej nie powiedział. Siedział nachmurzony i gryzł traw­kę. Dotknęła jego przedramienia. Nie zauważył tego, myślał o swoim. Nagle wybuchnął:
– Bo jej się zdaje Bóg wie co. Ona będzie profesorem uni­wersytetu i powiada, że jej wstyd takiego nieuka. Niech sobie będzie nieuk. Mnie tam żadnej filozofii nie trzeba. Mnie jest dobrze, jak jest. Chce iść za mnie za mąż, to dobrze, a nie chce, to drugie dobrze.
Marta zdziwiła się:
– Pan jeszcze za młody na małżeństwo.
Boguś spojrzał na nią z pewną irytacją.
– Za młody, za młody – powtórzył – ona tak samo mó­wi. Ja inny nie będę.
– Niech pan przyjdzie jutro – powiedziała na to dość na­tarczywie Marta i wstała. Boguś też się zerwał. – Pan wie, gdzie my mieszkamy? Za Krakowską Bramą.
Podała mu rękę. Widziała w wycięciu koszulki, jak mu drgała skóra na piersi.
– Pan pływa? – spytała.
– Pływam, oczywiście – odpowiedział i pocałował ją w rękę.
– To może spotkamy się kiedy nad rzeką? – spytała.
Boguś nic nie odpowiedział. Był trochę zdziwiony, ale nie zmieszany.

Pani Marta okazała niezły humor przy kolacji. Doktor był bardzo zmęczony, ale się rozchmurzył. Mówili o bieżących sprawach, ale z pewnym ożywieniem, którego już dawno nie było przy ich smutnym stole.
Wspólne ich pożycie od dawna już nie miało sensu. Pani Marta spełniała wszystkie obowiązki dobrej gospodyni, ale w kuchni panowała stara Zosia, która wychowywała chłop­ców – i teraz jakby z litości została przy rodzicach. Układa­nie kwiatów w wazonach i przyjmowanie telefonów to nie była zbyt absorbująca praca. Pani Marta odczuwała tę pustkę, ale nie umiała jej zaradzić. Od czasu do czasu sprowadzała jakąś dawną koleżankę ze stolicy, ale najczęściej taka osoba uciekała z domu doktorstwa po kilku dniach. Jedna z nich puściła taką gadkę po Warszawie: „Nie mogę wytrzymać w takim ibsenowskim nastroju”. I określeniem atmosfery domu pani Marty odpędziła chętne jeszcze do tej wizyty przy­jaciółki. A doktor nie miał wielkich wymagań: lubił dobrze zjeść, i niedzielami czytał gazety i pisma medyczne. Z żoną nie rozmawiał na żadne tematy, zresztą był tak ogłupiony nad­mierną pracą i zbijaniem pieniędzy, że po prostu nie miał dość sił wieczorami, aby usta otworzyć.
Tego dnia jednak coś się między nimi odmieniło: To chwilowe ożywienie obojgu sprawiło niespodziankę – i siedząc naprzeciwko siebie jak gdyby ujrzeli siebie na nowo. Dokto­ra to bardzo zainteresowało. Ujrzał, jak Marta podnosi obie ręce do głowy i poprawia sobie włosy z tyłu. Był to dawny, zapomniany gest młodości.
Doktor westchnął, odwrócił oczy i znowu patrzył w talerz. Jedzenie dzisiaj wieczór było bardzo dobre: potrawka z ra­ków i krem przypalany. I nagle po kolacji pani Marta wstała i wyjęła klucz z szuflady małego stolika stojącego przy forte­pianie. Mąż popatrzył na nią zdziwiony. Ale ona krokiem, który usiłowała uczynić obojętnym (pomyślała, że Boguś cho­dzi tak rytmicznie, jakby tańczył), podeszła do drzwi pokoju chłopców, otworzyła je kluczem i weszła do środka. Zapaliła światło. Pokój był martwy i pusty i mało w nim zostało z daw­nej atmosfery. Pani Marta usiadła przy stole, który chłopcom służył do nauki. Parę lat temu spędzała przy tym stole po parę godzin dziennie, teraz nie przychodziła tu bardzo dawno.
Doktor nie ruszył się od stołu i popijał na pozór spokojnie herbatę. Drzwi do pokoju chłopców miał przed sobą i wi­dział przy stole sylwetkę żony. Po chwili ukryła twarz w dło­niach i siedziała tak z łokciami wspartymi na stole. Gdy wypił herbatę, wstał ciężko i podszedł do Marty.
– Chodź – powiedział kładąc jej rękę na ramieniu – nie siedź tutaj.
Marta drgnęła. Odwróciła do niego twarz.
– Czy ty nie masz uczucia wstydu – powiedziała do mę­ża – czy ty nie wstydzisz się, że żyjesz?
Doktor wzruszył ramionami.
– Bo mnie jest wstyd mojego życia wobec wszystkich zmarłych – powiedziała Marta i wstała z miejsca. Zaczęła chodzić po obszernym i pustawym pokoju – Mnie jest wstyd wobec wszystkich zmarłych, a cóż dopiero wobec na­szych…
Doktor bezradnie stał pośrodku pracowni chłopców. Ręce jak kamienne opadły mu ku dołowi.
– I pomyśl sobie, taka masa jest młodych – mówiła Marta – a naszych nie ma.
– Nie byliby już tacy młodzi – westchnął stary lekarz.
– Jak myślisz? Byliby już żonaci? – spytała.
– No, na pewno. Mielibyśmy prócz nich młode kobiety w domu.
– Och, to okropne – wzdrygnęła się. – Nie cierpię mło­dych kobiet – dodała – to takie pretensjonalne.
Doktor znowu podszedł do niej. Wziął ją pod rękę.
– No, chodź stąd – powiedział – niepotrzebnie się de­nerwujesz.
Marta poddała się jego namowom.
– Mnie zawsze ogarnia taki straszny wstyd, kiedy widzę jakieś młode życie. Bo młodość jest bezwstydna. Prawda? – powiedziała idąc z mężem do sypialni.
Ale doktor zaprzeczył głową.
– Zapominasz o jednej rzeczy – powiedział – że życie tak łatwo może się stać śmiercią.

Nazajutrz przyszedł Boguś. Pani Marta nie zdawała sobie nawet sprawy z tego, że fakt ten bardzo ją ucieszył. Po chwili dopiero zrozumiała, czego chciał od niej: oczywiście wziął na serio to wszystko, co mu wczoraj mówiła o książkach. Chciał pożyczyć coś do czytania. Nie umiał tylko powiedzieć co. Po­wiedział tak dziwacznie: coś z polonistyki. Pani Marta domyśliła się, że chodziło o takie książki, jakimi interesowała się Halina.
Okazało się jednak, że nic nie czytał, a jeżeli czytał, to na­wet nie pamiętał tytułów przeczytanych książek. Można mu było wetknąć byle co w rękę, ale pani Marta chciała wreszcie wydobyć z niego jakieś wyznanie literackie. Pytała go, co lubi czytać, i nie bardzo chciała się zorientować, że on nic nigdy nie czytał i że nie umie po prostu wyrazić swego życzenia.
Siedzieli jakiś czas w tym saloniku z szafirowymi meblami, znowu było pięknie i znowu był zachód słońca. Przed okna­mi mieszkania od strony ulicy rosły olbrzymie jaśminy, praw­dziwe jaśminowe drzewa – jak mawiała pani Marta. Były teraz w pełnym kwiecie i zakrywały światło zachodzącego słońca biało-zielonymi, na wpół przejrzystymi bukietami.
– Widział pan nasze jaśminy? – spytała pani Marta. – Prawdziwe jaśminowe drzewa.
Było to jedno z jej ulubionych powiedzeń, powiedzenie jej młodości. Wtedy jaśminy nie były takie wielkie, chociaż nie bardzo urosły przez tych dwadzieścia lat. Ale i wtedy nazy­wano je jaśminowymi drzewami.
Boguś nie wiedział, zdaje się, o jakich krzakach czy drze­wach mowa. Miał właściwość niektórych prawdziwych męż­czyzn, że nie umiał zapamiętywać nazw kwiatów i drzew. Nie wiedział dokładnie, co to są jaśminy. Wiedział tylko, co to jest bez – i to z powodu głupiej a ordynarnej elbląskiej anegdotki.
– Rzeczywiście – powiedział i patrzył na panią Martę nie rozumiejącymi oczami.
– Pan jest strasznie młody – powiedziała Marta niespo­dziewanie dla samej siebie – ile pan ma lat?
– Już pani mówiłem: dwadzieścia pięć.
Pani Marta pomyślała, że sprawia jej specjalną przyjem­ność, jeżeli ktoś w jej obecności powiada, że ma dwadzieścia pięć lat. Sama ta liczba przyprawia ją o radość. To, że jest ktoś na świecie, kto ma taką dziwną i taką piękną liczbę lat. Przez chwilę chciała powiedzieć o tym Bogusiowi, ale wie­działa, że on nic z tego nie zrozumie. Więc zaniechała tego zamiaru.
Ale tematu do rozmowy nie brakowało. Znowu wrócili do kwestii pływania i do powodzi, która niedawno nawiedziła miasteczko Z. Jakoś im szło dzisiaj gładziej z rozmową aniżeli zeszłym razem na wale. Jednak wspomnieli i wał.
– Czy pan często tam chodzi? – spytała pani Marta.
– Nie mam z kim – powiedział Boguś i zaczerwienił się.
– Jak to? – zdziwiła się Marta.
Boguś nabrał oddechu i wypalił:
– Chyba żeby pani chciała ze mną iść na spacer.
Pani Marta zdziwiła się.
– Ależ bardzo chętnie – powiedziała, a potem doda­ła: – Cóż to, Halinka wyjechała?
– Wyjechała do ciotki i wcale się ze mną nie pożegnała – powiedział Boguś tonem dziecka. Był to u niego zupełnie nowy ton i pani Marta popatrzyła na niego życzliwie.
– No, chyba – powiedziała. – A więc dobrze. Ju­tro o dwunastej w dzień ma pan czas? To spotkamy się na plaży nad rzeką, pod samym mostem. Spróbujemy razem po­pływać.
Boguś zgodził się skwapliwie. Zaraz potem poszedł sobie. I ostatecznie nie pożyczył żadnej książki do czytania.

Nazajutrz pani Marta otrzymała list. Był to kawałek papieru bez koperty, przyniósł go jakiś chłopaczek z zarządu wod­nego.
„Szanowna Pani,
Wczoraj byłem taki speszony, że umówiłem się z Panią na południe, ale ja przecież pracuję. Wolny będę dopiero koło czwartej. Czy pani może być o tej godzinie na plaży w umó­wionym miejscu? Łączę wyrazy prawdziwego szacunku
Bogusław K.”
List był napisany (przepisany?) starannym i dziecinnym pismem i sformułowany bez zarzutu. „Czy to Halinka pisa­ła?” – pomyślała pani Marta.
Około czwartej poszła więc na plażę pod mostem. Plaża była nieduża i o tej porze zupełnie pusta. Bogusia nie było.
Pani Marta rozebrała się w krzaczkach – jak wszyscy to robili bez względu na wiek i sytuację społeczną – i w kostiumie weszła do rzeki. Siła wody była tak potężna, że o płynięciu pod prąd nie mogło być mowy. Trzeba było płynąć jakiś czas z prądem, potem wychodziło się na brzeg i szło się z powro­tem łąką i piaskiem. Doktorowa zrobiła parę takich przecha­dzek. Nie chciała się przyznać przed sobą, że nieobecność Bogusia była dla niej dużą przykrością.
Za trzecim razem popłynęła trochę dalej, za most, i wra­cając piechotą zauważyła na moście, od przeciwnej strony niż leżała plaża, znajomą sylwetkę i taneczny krok. Boguś szedł mostem razem z Halinką – widać Halinka do cioci jeszcze nie wyjechała. Szli w stronę stacji rozmawiając wesoło.
Pani Marta wróciła do miejsca, gdzie zostawiła swoje ubra­nie, pod dużym krzakiem jeżyn, obok zarośli wiklinowych. Usiadła zmiażdżona i nie mogła oprzytomnieć. Zdała sobie sprawę z charakteru swoich uczuć do Bogusia i skonstato­wanie tego faktu spowodowało uderzenie jak obuchem w łeb. Trzęsła się jak w febrze.
Tyle lat spokój i smutek panowały w jej sercu. I teraz, kiedy czuła w sobie zarodek śmiertelnej choroby, postać (bo co inne­go?) młodego chłopca, który był młodszy od jej dzieci, sprowadziła taki zamęt w jej duszy. Gotowa była przeklinać Bo­gusia. Chociaż z drugiej strony powtarzała sobie: a co on winien?
Siedziała tak długo. Przez plażę przechodziły różne osoby, żołnierze kąpiący się w gaciach, dzieci. Chłopcy nieśli pęki tataraku, stamtąd, z łąk, gdzie leżały małe relikty wodne, resztki chronicznych powodzi. Jutro miały być Zielone Święta, tatarak niesiono do umajenia domów.
Siedziała długo. „I po tym trzeba będzie jeszcze żyć? – myślała. – To straszne, lepiej umrzeć od razu”.
Nagle usłyszała jakiś głos nad sobą:
– Proszę pani, proszę pani.
Spojrzała w górę, na moście stał uśmiechnięty Boguś.
– Przepraszam, że się spóźniłem – wołał do niej prze­chylając się przez kratę – ja zaraz zejdę. Narwiemy ta­taraku.
Pani Marta skinęła ku niemu ręką. Podniosła zielone pasmo wodnej rośliny, którą upuściło przechodzące dziecko. Po­wąchała wonny liść. Przepadała za tym zapachem.
Potem podniosła się i poszła w stronę, skąd miał przyjść Boguś. Czekała chwilkę, aż wyłonił się spomiędzy wiklin. Zdołał się już rozebrać i szedł ku niej swoim tanecznym kro­kiem, zupełnie nagi w malutkich slipach cytrynowego kolo­ru. Nie był opalony i ciało jego było białe i miękkie jak jed­wab. Mimo to spostrzegła, że jest niebywale pięknie zbu­dowany. Harmonia linii opisującej jego piersi i uda była tak doskonała, że pani Marcie odebrało mowę. W milczeniu po­dała Bogusiowi rękę, której ten nie ucałował. Patrzył jej pro­sto w oczy. Jego brzydka twarz, osadzona na tak pięknym ciele, nabierała innego wyrazu. „Byle tylko nic nie mó­wił” – pomyślała Marta.
Ale Boguś mówił.
– Przepraszam, że się spóźniłem, Ale musiałem odpro­wadzić Halinkę na dworzec..
– Więc ona nie wyjechała?
– Nie miała pieniędzy na bilet. Musiałem jej oddać wszy­stko, co miałem, i zostałem bez grosza.
Uśmiechnął się tak promiennym uśmiechem, że twarz mu się odmieniła. Uśmiech opromieniał całe ciało.
– Dam ci pieniędzy – powiedziała Marta.
– Naprawdę? – ucieszył się Boguś.
To było okropne.
Marta chciała jak najprędzej zamazać tę pospolitą, straszną rozmowę. Chciała jego i siebie odosobnić od całego świata. Chciała go okryć zielonym namiotem liści. I żeby milczał. Nagle plaża, most, wołające przeciągle dzieci, kąpiący się żoł­nierze stali się nie do zniesienia. Nie chciała spojrzeć na wi­doczne stąd domy miasteczka.
Gdzieś w dole rzeki wołała wilga. Na białodrzewie, nieda­leko mostu, migała złota jej łuska. Pani Marta trzymała Bo­gusia za rękę.
– Chodźmy, narwiemy na jutro tataraku – powiedziała i pociągnęła go w stronę łąk. Wzdłuż rzeki, między brzegami porośniętymi wikliną a szerokimi połaciami trawy, pokryty­mi w tej chwili gęstą siecią stokroci – ciągnęły się owe więk­sze i mniejsze „oczka” stojącej wody. Były to resztki jakichś dopływów, których ujścia się zamuliły, lub dziury, które wy­pełniały wezbrane fale powodzi. Wśród tych „oczek” niektó­re tworzyły prawdziwe jeziorka, malownicze, zarośnięte tata­rakiem i okryte wachlarzami płaskich liści lilii wodnych. Od­bijały się w ich zielonawej wodzie jak w lustrze wysokie, przystrzyżone wierzby, zarośla wiklinowe i białe obłoki – w wodzie zabarwiały się one zielonkawo – spokojnie sunące po wysokim niebie. Mijali je w milczeniu.
Nad jednym z tych jeziorek, położonym daleko od drogi i oddalonym nieco od innych, stał wielki białodrzew. Kiedy przechodziło się koło niego, nawet w bezwietrzny dzień, liście drzewa szeleściły bezustannie.
Była to osobliwa muzyka, którą nade wszystko lubiła pani Marta.
Tam się więc skierowała teraz z Bogusiem. W jednym koń­cu długiego, ciemnego i zapewne bardzo głębokiego jeziorka na brzegu było nieco białego piasku – taka mała plaża. Tam rzucili zabrane ze sobą ubrania i zostali w kostiumach. Dzień był gorący, ale świeży. Była już jakaś szósta po południu.
Boguś miał na sobie tylko te wąskie slipy cytrynowego ko­loru. Pani Marta wciąż była wstrząśnięta doskonałością jego kształtów, do których tak nie pasowała twarz pergamońskiego barbarzyńcy z małym, wzniesionym w górę nosem. Boguś leżał płasko na piasku, patrząc na rzadkie obłoki, wypływa­jące nad jeziorko, żaby skrzeczały gwałtownie, ale w innych jeziorkach, trochę dalej. W wiklinach nad rzeką bez żadnej przerwy kwiliły z przesadnym patosem słowiki. Milczeli.
– O czym myślisz? – spytała pani Marta.
– O niczym – z nieprzyjemnym pośpiechem powiedział Boguś.
– O Halinie? – powiedziała ona.
– O Halinie – potwierdził chłopak i usiadł.
– Masz całe plecy w piasku –oburzyła się Marta. – Daj, oczyszczę cię. – I zaczęła otrzepywać skórę Bogusia.
– Przecież zaraz się opłukę – zniecierpliwił się Boguś. Marta nie słuchała i starannie gładziła plecy chłopca. Potem mocno przytuliła do nich policzek.
– Co pani robi? – zaniepokoił się Bogusław. Szybko się odwrócił. Marta cofnęła głowę i odchyliła się w tył. Przez chwilę patrzyli sobie w oczy, aż wreszcie Boguś przyciągnął głowę Marty do siebie i pocałował w usta. Pocałunek trwał długo.
Kiedy oderwali wargi od warg, z kolei pani Marta powie­działa:
– Co ty robisz, Boguś?
Boguś uśmiechnął się i powiedział leciutko:
– Pani jest taka dobra.
Marta zapłonęła rumieńcem. Zirytowało ją to powiedzenie.
– Mężczyzna nigdy nie powinien mówić kobiecie, że jest dobra…
– A co ma mówić? – naiwnie, ale z pewnym zniecierpli­wieniem powiedział Boguś.
– Nic – przez zęby syknęła pani Marta i odwróciła się. Siedzieli przez chwilkę naprzeciwko siebie w milczeniu. Wreszcie Boguś westchnął.
– Trzeba nabrać tego zielska – zdecydował.
Zerwał się i wskoczył do jeziorka. Z miejsca była tutaj głę­bina. Nurkował, wypłynął na środek i po chwili znajdował się już w drugim końcu, gdzie rosły zielone pędy wonnej rośliny.

Pani Marta została sama na brzegu. Serce jej ścisnęło się rozpaczą. Właściwie, tak przynajmniej myślała, nie zostało jej nic innego, jak popełnić samobójstwo. Wszystko przepadło. Kiedy Bogusław przepłynął jeziorko z powrotem i zja­wił się przed nią z pękiem tataraku, spojrzała na niego jak na jakąś obcą, nie znaną istotę.
„Jedno z nas musi umrzeć” – pomyślała. I wyobraziła sobie, jak nieskończoną ulgę uczułaby, gdyby tęgo chłopca nie było. Nie byłoby wtedy człowieka na ziemi, który by znał jej tajemnicę. Piekąca męka i piekący wstyd ustąpiłyby, nie istniałyby po prostu.
– Niech pani trzyma – zawołał Boguś wesoło i bynaj­mniej nie zmieszany tym, co zaszło. Ja jeszcze przyniosę.
I rzucił do stóp Marty cały pęk zielonych pędów.
„Przyzwyczajony do takich rzeczy” – z goryczą pomyśla­ła Marta i nie chciała spojrzeć na Bogusława. Patrzyła na snop zielonej rośliny leżący na piasku.
– Chyba będzie dosyć – powiedziała.
– Nie, za mało. Potem pani będzie narzekać, że jestem le­niwy – zaśmiał się Boguś i nagle objął ją za szyję i lekko musnął wargami jej wargi. Marta chciała go zatrzymać.
– Zaraz, zaraz – powiedział porozumiewawczo – tylko przyniosę jeszcze tego świństwa.
Oderwał się od niej i z rozbiegu skoczył do ciemnej wody. Znikł pod nią i długo się nie wynurzał. Wreszcie Marta ujrza­ła jego głowę w samym środku wodnego oka. Posuwał się naprzód powoli i jak gdyby i trudem.
– Co mu jest? – powiedziała do siebie Marta.
Ale Boguś dopłynął spokojnie do końca. Jego ramiona klasycznie wynurzały się z wody i dłonie elegancko klepały powierzchnię. Drobne bryzgi wylatywały spod jego palców. Marta widziała, jak osiągnął dno, stanął przy tatarakach i wy­rywał długie pasma. Oczywiście z zielonym snopem trudno mu było płynąć z powrotem. Mógł wiosłować tylko jedną ręką. Toteż posuwał się powoli.
– Co mu jest? – powtórzyła Marta.
Nagle w środku jeziorka poszedł pod wodę.
– Po co on nurkuje? – zaniepokoiła się doktorowa.
Głowa Bogusia wynurzyła się na chwilę z topieli. Było to dość daleko, ale Marta spostrzegła w jego oczach coś jakby przestrach. Zerwała się na równe nogi. Boguś znowu się schował. A kiedy się wynurzył, uczynił ręką w stronę Marty gest przerażający. Tonął. Marta wskoczyła do wody i płynęła w jego kierunku. Nic nie widać było nad wodą. Na samym środku jeziorka Marta zanurzyła się w głęboką, zimną wodę. Otworzyła oczy i ujrza­ła owo zielonawe, mętne światło, jakie zazwyczaj widzi się nurkując. Rękami falowała tu i ówdzie starając się natknąć na ciało topielca. Ale nic nie znajdowała. Poszła jeszcze głębiej. Nie mogła wytrzymać bez oddechu i już szła ku górze zamknąwszy powieki, kiedy o ciało jej musnęły bezwiednie i bezsensownie przebierające ręce. Po­dążyła za nimi i chwyciła jakieś ciało. W tej chwili dwa mocne ramiona otoczyły jej szyję. Chciała wraz z nimi wypłynąć na powierzchnię. Ale ramiona ciążyły, cisnęły i ciągnęły ją w dół, na dno. Traciła oddech i za chwilę mogła się napić wody.
Wówczas jednym uchyłem głowy w dół wyciągnęła szyję z dławiących ramion i podbiwszy się lekko w górę wypłynęła. Była pod samym brzegiem. Nie pamiętała, jak wyskoczyła na piasek. Obejrzała się na jeziorko: pośrodku czerniejącej wody bulgotało coś przez chwilę i pojawiły się pęcherze. Zakryła oczy rękami. Gdy je odjęła, woda była gładka.

Wskoczyła na wał nadbrzeżny i biegła nim krzycząc:
– Ratujcie, ratujcie!
Zza wierzb wyleciało dwóch chłopaków, którzy tam kosili łąkę. Krzyknęła do nich, wskazując na jeziorko.
– Tam, pod wysokim drzewem! Boguś się utopił! – wo­łała.
Chłopcy biegli prędzej od niej i kiedy doleciała do jeziorka, już się rozebrali i skakali do wody. Zaczęli nurkować, syste­matycznie obszukując dno. Wynurzając się pohukiwali na siebie.
– Po samym środku, po samym środku – wołała Marta. Chłopcy przemierzyli całe „oko” wodne do końca i potem ruszyli z powrotem. Nagle jeden z nich, Stasiek, zakrzyknął wynurzając się:
– Jest, jest!
– Ciąg za włosy, ciąg! – wołał drugi.
Obaj zanurzali się i wynurzali w jednym miejscu, aż potem razem płynęli ku Marcie ciągnąc pod wodą jakiś ciężar. Dobili do brzegu i wylazłszy na wierzch wyciągnęli Bogusia. Przewalili go przez cembrowinę i wyciągnęli ze strasznym trudem na piasek. Trwało to wszystko z pół godziny.
Zaczęli mu robić sztuczne oddychanie.
Woda wylewała się z ust topielca, ale nie dawał znaku życia.
– Czekaj – powiedział Stasiek – polecę po chłopaków, trzeba go pobujać.
– Ja z tobą – krzyknął drugi, niepewnie zerkając na ciało. Widział chyba, że daremne ich trudy. Boguś był zresztą do­brym pływakiem. Musiało go chwycić serce. A wtedy wszelkie „bujanie” było zbędnym trudem.
– Pani tu popilnuje – powiedział Stasiek.
Wrzucili na mokre ciała bieliznę i pognali. Słychać było jeszcze przez chwilę ich pokrzykiwania. Bose ich stopy dudniły po ubitej powierzchni ochronnego wału.
I oto nad jeziorkiem zapanowała śmiertelna cisza, której nie mąciły okrzyki oddalających się chłopców. Ciało Bogusia leżało na piasku obok pęków tataraku, tak jak je porzucili ratownicy. Ramiona miał rozrzucone na krzyż i na włosach pod pachami błyszczały okrągłe, zielonawe krople. Otwarte oczy nie patrzyły i były matowe jak u starożytnych posągów.
Z rozdziawionych ust wyciekał wąski strumień wody czy śluzu.
Pani Marta siedząc w kucki w pobliżu ciała przypatrywała mu się z napięciem, jakby na wieki chciała zawrzeć w oczach zarysy nieprawdopodobnej piękności. Cała postać topielca powlekała się jakby celofanem obcości i sztywności, ciało to z minuty na minutę przestawało być człowiekiem.
W jasnym słońcu czerwcowego dnia błyszczały ostrym ko­lorem żółte, szczelnie obciśnięte kąpielówki, których barwę tylko nieco przełamywał zielony nalot zgniłej wody.
Dlaczego nie utopiłam się z nim razem? – myślała po­chylając się nad ciałem. – Czy chciałam żyć? Żyć dalej – po co?”
I bez przerwy powracała w jej pamięci chwila, gdy jednym gwałtownym ugięciem wyśliznęła szyję z jego dławiących Uścisków.
– Żyć? – powtarzała. – Żyć!
Zrazu ostrożnie dotknęła jego piersi. Skóra topielca szyb­ko wysychała, choć słońce zniżyło się już ku zachodowi. Po­czuła pod palcami coś zimnego, jak gdyby marmur. Ściągnię­te mięśnie wypinały skórę. Każda linia przeprowadzona po tych wypukłościach była skończenie piękna. Pani Marta przy­łożyła usta w miejscu, gdzie na przełęczy pomiędzy dwoma wzgórkami porastał delikatny puszek. Już i on wysechł.
Kobieta stopniowo przeniosła swoje wargi poniżej piersi, gdzie przebiegały najpiękniejsze mięśnie gorsu, a potem nag­łym poruszeniem zaczęła całować piersi, przeponę, brzuch, pępek i w gwałtowności pocałunków, którymi obsypywała zmarłego, schodziła coraz niżej. Całe to zimne i kształtne jak rzeźba ciało pachniało tatarakiem.
Ale kiedy pani Marta poczuła pod wargami rąbek żółtych slipów, do nozdrzy jej doleciał zapach błotnistego iłu, gniją­cych rybich łusek i woń błota – aromat śmierci, która miała się stać niebawem również jej udziałem.

JAROSŁAW IWASZKIEWICZ

JAROSŁAW IWASZKIEWICZ ur. 1894, zm. 1980. W „Zeszytach Literackich” ogłosiliśmy jego wypowiedzi o Chopinie, Miłoszu i Muratowie, korespondencję z Hertzem, Herbertem i Mycielskim, szkic Sycylia oraz głosy o jego Dziennikach. Tomy Czesław Miłosz / Jarosław Iwaszkiewicz Portret podwójny; Jarosław Iwaszkiewicz / Andrzej Wajda Korespondencja; listy wymieniane z Pawłem Hertzem (w dwóch tomach), a także zbiór szkiców Rachunki włóczęgi ogłosiły Zeszyty Literackie.