ITALO SVEVO, „Ulisses” urodził się w Trieście

ITALO SVEVO
„Ulisses” urodził się w Trieście*

James Joyce przyjechał do Triestu we wrześniu 1903 roku1. Zupełnie przypadkowo. Szukał pracy i znalazł ją w Berlitz-School w naszym mieście. Posada licho płatna. Ale przybywał do Triestu, mając w kieszeni, poza niewielką sumą pieniędzy potrzebnych na długą podróż, także kilka rękopisów: poezji, które miały zostać opublikowane pod tytułem Muzyka kameralna i kilku nowel z tomu Dublińczycy. Cała reszta jego dzieł, z Ulissesem włącznie, narodziła się w Trieście. Chamber Music wydana została w 1907, Dubliners w 1914, a Stefan Dedalus, jak brzmi tytuł francuski, a właściwie Portret artysty z czasów młodości, nosi podwójną datę: Dublin 1904–Triest 1914. Ulisses też po części narodził się w cieniu San Giusto2, bo Joyce po wojnie mieszkał wśród nas przez kilka miesięcy3. W 1921 to ja zawiozłem mu z Triestu do Paryża notatki do ostatniego epizodu. Chodziło o parę kilogramów luźnych kartek, których bałem się tknąć, by nie zmienić kolejności, bardzo, moim zdaniem, istotnej.

W 1903, tuż przed opuszczeniem Dublina, Joyce ożenił się i jego dwoje dzieci przyszło na świat w Trieście4. To jasne, że nam triesteńczykom wolno go kochać, jakby był trochę jednym z nas. A także trochę Włochem. W kulturze Joyce’a jest jakaś nuta zdecydowanie włoska, uwydatniona może przez pragnienie, bardzo żywe w pewnych okresach jego życia, czucia się mniej angielskim. W Ulissesie, gdy mu to pasuje, używa swobodnie naszych wyrażeń, uznając, że angielski czytelnik, jeśli będzie ciekawy, sprawi sobie słownik włoski. To wielki honor dla naszego miasta, że niektóre ulice Dublina ciągną się w Ulissesie krętymi zaułkami naszego starego Triestu. Ostatnio Joyce napisał mi, że gdyby Anna-Livia [rzeka w Dublinie] nie została połknięta przez Ocean, uszłaby z pewnością do Canal Grande w Trieście. W jego żywym umyśle, między dwoma miastami powstała niewątpliwie jakaś więź. Co nie było trudne: Triest stanowił wówczas rodzaj małej Irlandii, której mógł się przyglądać z większym spokojem niż własnej. Toteż Valery Larbaud, w odpowiedzi krytykowi angielskiemu Boydowi, który stwierdził, że Ulisses był nie czym innym, jak produktem irlandzkiej myśli okresu przedwojennego, oświadczył niedawno: Tak, ponieważ mogła ona dojrzeć w Trieście. We wspomnieniach — lubię się tym chwalić – pobyt w Trieście był dla Joyce’a bardzo miły. Czasem wspominał go z żalem. Może ten właśnie żal leży u podstaw jego słynnej sztuki Exiles (Wygnańcy, tłum. [włoskie] C. Linati). Wygnańcy? Zapytałem, oglądając sztukę wystawioną przez Stage-Society w Londynie. Wygnańcy — ci, którzy wracają do ojczyzny? A Joyce powiedział: A to pan nie pamięta, jak syn marnotrawny został przyjęty w rodzinnym domu przez brata? Niebezpiecznie jest opuszczać ojczyznę, ale jeszcze niebezpieczniej do niej wrócić, bo wtedy nasi rodacy, jak tylko będą mogli, wbiją nam nóż w serce.

Kiedy po długiej nieobecności w kraju znajdę się w Paryżu i pójdę odwiedzić Joyce’a w jego spokojnym i pięknym mieszkaniu na Square Robiac, mam wrażenie, że jestem w ojczyźnie. Pani Joyce też jest bardzo przywiązana do miejsca, gdzie spędziła u boku męża najpiękniejsze lata swego życia. Lata pełne uroku nawet w zestawieniu z obecnymi, które są dla niej o tyle łatwiejsze i zabarwione życiem paryskiej elity

Tak! Autor, którego publiczność zna jako zuchwałego wolnomyśliciela, jest dobrym ojcem rodziny. Pamiętam, jak Joyce, zirytowany autodafé swoich Dublińczyków5, powiedział mi: Ja z całą pewnością jestem cnotliwszy od nich wszystkich, ja, który jestem prawdziwym monogamistą i zakochałem się tylko raz w życiu.

Joyce znał nasz język i literaturę zanim jeszcze przyjechał do Triestu. Znam pewien artykuł osiemnastoletniego Joyce’a, w którym zacytowany jest nolańczyk6. W tym samym artykule mamy niezaprzeczalne naśladownictwo z Alighieriego. Pisze: Dwóch jest wielkich dramaturgów żyjących, Ibsen i Hauptmann, a trzeci dołączy do nich, kiedy przyjdzie jego czas. Ten czas jest bliski. Prawdziwe tłumaczenie, z krwi i kości, w nowoczesnym stylu, podobne do późniejszych prób z Homerem.

Przypomnienie nolańczyka jest godne uwagi; to przekonania młodzieńca, którym dojrzały mężczyzna pozostaje nadal wierny. Przetłumaczę te słowa z angielskiego, jako że z Giordanem Bruno nie jestem szczególnie obeznany: „Nikt nie może kochać szczerze prawdy i dobra, jeśli nie czuje odrazy do tłumu, i artysta, chociaż może się tłumem posłużyć, pragnie się jak najszybciej od niego odsunąć”.

I tak rodzi się Stefan Dedalus; w Ulissesie należałoby mu przydać imię Telemacha (daleki od walki). I tak — mogę powiedzieć — narodził się James Joyce, którego życiem rządziła zasada arystokratycznej samotności. Ta niezależność i ta, powiedzmy sobie szczerze, arogancja, wiodły go zawsze na drogi, które przemierzał samotnie, nie osądzany i nie powstrzymywany przez nikogo. I z lat młodzieńczych pochodzi zapewne ta odpowiedź, skierowana do pewnego starego irlandzkiego poety: „To fakt, pan nie wywarł na mnie żadnego wpływu. Ale szkoda, że jest pan za stary, ażeby ulec mojemu”.

Tkwiące w tym młodzieńcu przekonanie o własnej sile, która wtedy musiała być jeszcze głęboko utajona, wprawia nas w zdumienie. Gdybym przeczytał ten artykuł w 1901, kiedy został napisany, pewno by mnie rozśmieszył. Teraz mnie zastanawia. Czyżby roślinka w szkółce mogła już wiedzieć, że wyrośnie na wysoką jodłę?

Wygląd fizyczny Joyce’a nie zmienił się zbytnio od czasów jego przyjazdu do Triestu. Przekroczył czterdziestkę. Szczupły, zwinny, wysoki, mógłby się wydawać sportsmenem, gdyby nie nonszalancja ruchów, właściwa osobom, którym na własnych kończynach nie zależy. Myślę nawet, że są to kończyny bardzo zaniedbane i nie poznały nigdy sportu ani gimnastyki. Chcę powiedzieć, że z bliska nie wygląda wcale na tak mężnego bojownika, jak by się tego kazały spodziewać jego odważne dzieła. Bardzo krótkowzroczny, nosi mocne szkła, powiększające oczy, i te niebieskie oczy, i bez szkieł duże, patrzą z wieczną ciekawością i równie wielkim chłodem. Nie mogę się powstrzymać od myśli, że te oczy z nie mniejszą ciekawością i nie mniejszym chłodem spoczęłyby na przeciwniku, z którym Joyce’owi przyszłoby się zmierzyć. I tak oto ja również zaczynam błędnie wyobrażać sobie Joyce’a zdolnego do walki fizycznej. To zapewne dlatego, że widuję go tak rzadko i że tyle o nim myślę.

Po Ulissesie nie można już wątpić, że Joyce ma nos niezbyt wrażliwy. Ale jego ucho jest uchem poety i muzyka. Wiem, że kiedy Joyce napisze stronę tekstu, uważa ją za odpowiednik jakiejś ulubionej strony muzycznej. To uczucie — o którym nie umiem powiedzieć, czy towarzyszy inspiracji twórczej, ale wiem, że jest jej następstwem — świadczy o jego aspiracjach. W kwestiach muzycznych jest wyjątkowo eklektyczny. Uznaje klasyków niemieckich, starą muzykę włoską, muzykę ludową, jaką słyszy u Ryszarda Wagnera, naszych twórców operowych od Spontiniego w dół i francuskich po Debussy’ego. Sam dysponuje wspaniałym tenorem i kto go kocha, jak tu obecny, długo miał nadzieję ujrzeć jego triumfalny przemarsz przez sceny operowe w roli Fausta czy Manrica. Pani Joyce do dziś żałuje, że mąż wybrał sztukę, która uczyniła z niego jednego z najbardziej znanych ale i najbardziej znienawidzonych ludzi świata anglosaskiego, do jakiego sam, chcąc nie chcąc, należy.

Muzyczny eklektyzm pozwala mu witać przyszłość z szeroko rozpostartymi ramionami. W ubiegłym roku panna Monnier z „Navire d’Argent” zgromadziła pewnego wieczoru wybranych muzyków, by posłuchali bardzo nowoczesnej muzyki amerykańskiego kompozytora nazwiskiem Antheil czy Anthil. Po kwadransie wielu z zaproszonych podniosło się z krzykiem i płaczem, i wyszło. A Joyce oświadczył: „Przypomina Mozarta”. W szczerość Joyce’a nie potrafię wątpić. Usłyszał, a może nałożył na tę muzykę jakiś swój sen literacki. To fakt, że związek literatury z muzyką nie może być wyłącznie muzyczny, bo jest również literacki. Życie Joyce’a w Trieście, widziane od zewnątrz, łatwo podsumować: szlachetna walka o byt rodziny. Życie wewnętrzne złożone, ale dziś już jasne: przemyślenie własnego dzieciństwa i lat chłopięcych. Kawałek Irlandii dojrzewający w naszym słońcu.

W walce płacił własną skórą. Rozumie się, że życie sprzedawcy imiesłowów nie jest łatwe. Dopiero po wojnie sukces uwolnił go od wszelkich kłopotów. W Trieście próbował czasami ułatwić sobie życie, podnosząc rangę swojego zawodu lub zmieniając go. Pewnego razu przystąpił do egzaminu na Uniwersytecie Padewskim, gdzie ogłoszono konkurs na posadę kierownika katedry języka angielskiego. Nie wiem, jak się to mogło stać, ale faktem jest, że stanowiska nie dostał i nigdy nie zapomniał związanego z tym rozczarowania. Innym razem dowiedział się, że w jego Dublinie nie ma jeszcze kinematografu, gdy tymczasem w Trieście roiło się już od przybytków niemego kina. Skłonił zatem pewnego właściciela kinematografu do założenia filii w Dublinie, gdzie udał się także, by pomóc cudzoziemcom w poruszaniu się na innej wyspie Johna Bulla. Miał dostać udział w zyskach. Pech chciał, że właśnie zysków nie było i całe towarzystwo wróciło do domu biedniejsze niż przedtem. Ale Joyce współpracował też z jedną z gazet i prowadził korespondencję angielską w pewnym banku. W Trieście nie brakło mu przyjaciół. Młody cudzoziemski poeta, ze swoją kulturą, swoją oryginalnością i inteligencją wnosił w nasze środowisko mile widzianą nutę, która zdumiewała nas i urzekała. Potem przetłumaczył na włoski irlandzki dramat Rycerze morza, rozgrywający się w tragicznym krajobrazie jakiejś wysepki na Atlantyku, na wzgórzu, którego podnóże omiatają fale, znienacka i unosząc ze sobą rzeczy i ludzi. Mówi się tam nadal starym narzeczem; Joyce próbował zachować coś z tego w tłumaczeniu. Nikt nie chciał go wystawić. Słowem, można by powiedzieć, że Joyce stracił dużo czasu. „Ale” — mówi Stefan Dedalus w Ulissesie — „geniusz nie popełnia błędów. Otwiera szeroko wrota doświadczeniu”. To a propos Shakespeare’a: poślubił on kobietę starszą od siebie, i w dodatku, według Dedalusa, który ma zły język, był przez nią zdradzany. A żeby mogli Państwo ocenić całą przewrotność Joyce’a, dorzucę, że ekstrawagancka myśl Dedalusa ma dalszy ciąg: „Geniusz otwiera wrota, przez które następnie wchodzi niezdecydowany bibliofil, łysy, gorliwy, o długich uszach i słabych, lekko trzeszczących nogach”7.

ITALO SVEVO
tłum. Halina Kralowa

ITALO SVEVO właściwie Ettore Schmitz. Ur. 1861, zm. 1928. Ostatnio ukazała się po polsku jego powieść Starość (tłum. Halina Kralowa).

HALINA KRALOWA tłumacz Sciascii, Moravii, Gaddy, Tabucchiego, Ripellina, Baricco, Sveva. Znawca literatury triesteńskiej.


Odczyt o Joysie, wygłoszony 8 III 1927 w Mediolanie, ogłoszony w roku 1993. Publikujemy za: Italo Svevo, Joyce ed altri saggi. Rzym, Carlo Mancosu Editore, 1993, s. 44-49.


Zobacz także


Przypisy
1 Italo Svevo myli się: Joyce przybył po raz pierwszy do Triestu we wrześniu 1904, jadąc do Puli. Powrócił do Triestu dopiero w marcu 1905. Przypisy pochodzą od wydawcy francuskiego tekstu Italo Svevo.
2 Wzgórze triesteńskie.
3 Podczas wojny schronił się w Zurichu; do Triestu powrócił 1919–1920.
4 Joyce poślubił Norę Barnacle (1884–1951), poznaną w czerwcu 1904, dopiero w roku 1931.
5 W 1909 Joyce podpisał w Dublinie umowę na edycję Dubliners (wyd. Maunsel). Książka miała się ukazać w 1912, po naniesieniu żądanych zmian. Kiedy Joyce zgłosił się po książkę do wydawcy, ten poinformował go, że wykupił cały nakład i spalił go, z wyjątkiem jednego egzemplarza autorskiego, który mu wręczył.
6 Giordano Bruno (1548–1600) urodził się w mieście Nola, w Królestwie Neapolu. Joyce cytował go w Finnegan’s Wake.
7 W przekładzie Macieja Słomczyńskiego (Warszawa, PIW 1969, s. 204) fragment ten brzmi: „Bzdura!… człowiek genialny nie popełnia żadnych omyłek. Jego błędy są dobrowolne i stają się wrotami odkryć”. I dalej: „Wrota odkryć otworzyły się, aby wpuścić kwakierskiego bibliotekarza, miękkoskrzypostopego, łysego, wielkouchego i gorliwego”.