EWA BIEŃKOWSKA
O daktylach, niezapominajkach i wolności

Konstanty A. Jeleński, Saint-Dyye, 1985



Wydanie nowej książki Anny Arno Kot. Opowieść o Konstantym A. Jeleńskim to dobry znak. Prace podejmowane przez krytyków, biografów, eseistów nad działalnością grona emigrantów związanych z paryską (jak zwykło się mówić) „Kulturą”, rozpoczęte – przypominam – przez Wojciecha Karpińskiego pod koniec lat 1960. – przynoszą ciekawe pozycje i pozwalają oczekiwać dalszych publikacji. Również publikacja krzyżowych korespondencji daje znakomity wgląd w stały wysiłek intelektualny środowiska, którego działalność krążyła wokół przyszłej wolnej Polski, wolnego Polaka. Jeleńskiego, mimo średniego zainteresowania spekulacjami politycznymi, zaliczamy do tego grona, choć on sam uważał, że jest pracownikiem z zewnątrz. Anna Arno wnosi jeszcze jedno – szerokie – spojrzenie na tę osobę, która trzymała się z boku i której zdarzało się wchodzić w konflikt z Redaktorem Giedroyciem. Badania wstępne autorki, wysiłek ogarnięcia możliwie największej ilości źródeł budzi podziw. Publikacja książki jest wydarzeniem w naszej wiedzy o historii polskiej emigracji politycznej, narzędziem dla pasjonujących się tą nieuchwytną postacią oraz wydarzeniem dla współczesnej i przyszłej „Kotologii”.

Bo Jeleński to nie jest postać zwyczajna. Nawet czytając jego szczere (zawsze jest szczery) listy do najbliższych, np. do Józefa Czapskiego, odnosimy wrażenie, że to co ma do opowiedzenia, to jeszcze „nie wszystko”, co składało się na osobę. Dlatego każde rzetelne zbliżenie się do śladów – pozostawionych w pamięci, lub na piśmie – jest cenne. Ale jakoś zwodnicze. To co nazwano „migotliwością”, albo „cienistością” Kota było wyczuwalne w bezpośrednim kontakcie, ale bardzo trudno było to uchwycić inaczej niż w metaforze. Czy wobec tego milkniemy przez szacunek? To nie jest dobry wybór. W każdym razie warto się zająć zestawieniem pozostawionych śladów. To dużo, bardzo dużo: wszystko co pozostawił.

Witold Gombrowicz, Konstanty A. Jeleński, Vence 1968 (fot. B. Paczowski)

Biografia tamtego pokolenia (kilku pokoleń) jest rozbita na fragmenty: polska młodość – wojna – emigracja. Każdy z tych wybitnych działaczy lub pisarzy, prócz Gombrowicza, tkwił w narzuconym przez historię schemacie i szczególnie ważne było to, co z tą ostatnią fazą potrafili zrobić. Książka Anny Arno buduje opowieść poprzez rozdziały częściowo chronologiczne, częściowo tematyczne, często zrywając z następstwem czasu; ujęcie tematyczne wydaje mi się najciekawsze.  O matce, o związku z malarką Leonor Fini, o stosunku bohatera do Gombrowicza, Miłosza, Czapskiego. Do Iwaszkiewicza, którego nie potępiał za postawę wobec władz Polski Ludowej, ale podziwiał za wiersze i opowiadania, a zwłaszcza za jego pamięć o nieistniejącej Polsce. Anna Arno przypomina wysiłki Kota ażeby dzieła Gombrowicza były rozprowadzane i przekładane, sztuki teatralne grane. Przyjaźń tych dwóch skrystalizowała się dopiero w latach, gdy wielki pisarz był już w Europie i jego temperament złagodniał przed śmiercią. Przypomina, jak mocne było zaangażowanie Jeleńskiego w tę twórczość, gdzie odbijała się jego przedwojenna młodość (rodzina, szkoła). Przy okazji, ciekawa była postawa Jeleńskiego wobec trójki jego przyjaciół: Gombrowicza, Miłosza, Czapskiego. Z opisów autorki biografii wynika, że o ile ściśle indywidualna mistyczna wiara Czapskiego Jeleńskiego nie interesowała (autorka przypuszcza, że jego malarstwo nie było Kotowi najbliższe) – najważniejsza była osobowość. Interesowała go religijność Miłosza zawarta w poezji i w dziele Ziemia Ulro, o której napisał syntetyczny i osobisty szkic; stało się to dla niego okazją dla zastanowienia się nad sobą. I też nad cudem Miłoszowych wierszy, które nie przepadają nawet ze zniknięciem ostatniego możliwego odbiorcy – trwają nadal, przez sam fakt, że kiedyś były. A jednak Kot był przekonany o cudach: dlatego lubił surrealistów, malarstwo, do którego należały obrazy Leonor Fini; taką konstrukcję świata, żeby otwierała się szczelina do niewiadomego. Cuda znajdował na swojej drodze. To spotkanie z Leonor – jedyną – które od razu nadało ramy jego życiu. To szczęście, że jest się współczesnym Miłosza: cuda jawne, bez których jego życie, wyznaje, byłoby uboższe. Podobnie z wybuchem „Solidarności” w kraju, witał ją z zapałem, bo wydawało mu się, że to wydarzenie nie tylko otwiera przyszłość (w czym miał rację) ale też dowodzi przemiany społeczeństwa, odepchnięcie schematu nacjonalistycznego i klerykalnego (w czym racji nie miał). Dzielił się tym „cudem” z Miłoszem, który, bardzej sceptyczny na temat Polaków, dał się porwać przez młodszego przyjaciela…

Nie ma kluczy do otwierania osobowości Konstantego Jeleńskiego, albo też są nam dane przez wielkoduszność Kota. Jedno mam pytanie do autorki biografii: czy nie nadużywa ona tego, co jednostronne, zmysłowości, seksualności swego bohatera, który skądinąd przyznawał się do niej całkiem naturalnie? Czy nie myli się, układając jego los wedle przekonania, że wystarczało mu zmysłowe chłonięcie życia, służenie przyjaciołom? Nie wiemy. Szybko urywał swoje próby literackie, ale musiał lubić pisanie i układanie projektów. On, doskonale wielojęzyczny, przyznaje, że jedynie pisanie po polsku przynosi mu zadowolenie. Wiedział, że nie wkłada swoich esejów do dziupli – jak się obawiał o siebie Miłosz po zerwaniu z Polską w 1950 roku. Wiedział, że będą one czytane choćby przez kilku przyjaciół – to mu wystarczało. Entuzjazm dla twórców polskich, Gombrowicza i Miłosza, (obu na emigracji) wskazuje, jak wysoko był postawiony próg. Świat wokół niego był piękny: Włochy, Paryż, Korsyka, Normandia – był przywalony zawodowymi pracami i artykułami do różnojęzycznych pism. Troszczenie się o Leonor musiało zabierać dużo czasu, ale przecież był gotów na każde spotkanie, nie licząc się z etykietami politycznymi zgłaszających się do niego ludzi. W końcu pisał błyskotliwie o ideach, jego inteligencja była oszałamiająca.  Przejście do literatury zakłada wielki przeskok, gdzie nie inteligencja gra główną rolę. Może to było zahamowanie, które najtrudniej pokonać. Zwierzenie wobec przyjaciela nie jest ekshibicją, proza literacka nią jest.

Za dwa momenty w książce pragnę podziękować autorce. Jeden to przyznanie dużego miejsca sprawie Kongresu Wolności Kultury i jego odgałęzień.  W tej akcji uczestniczy Instytut „Kultura”, a Jeleński poświęcił jej dobrych kilka lat życia. To również dla niego okazja do nowych spotkań i związków. Ten człowiek, parafrazując znane powiedzonko „couvert de femmes”, był „couvert d’amis” – oblepiony przyjaciółmi. Jego spotkania, co charakterystyczne, oznaczały natychmiastowe działanie. Pomóc w znalezieniu pieniędzy, stypendiów, wydawców, zachęcić do pisania, wysłuchać dramatycznych zwierzeń tych, co porzucili raj na Wschodzie. Jest duchem wszędzie, gdzie znaleźli się polscy twórcy na wygnaniu, czuje wobec nich bliskość i poczucie obowiązku. Ta misyjna rola, podejmowana z całą oczywistością, lekko i skutecznie, zawsze najbardziej zadziwiała u Jeleńskiego – świecki brat franciszkański, mitologiczny Hermes, nosiciel dobrych nowin? Pasjonowało go zawiązywanie kontaktów między ludźmi, prowokowanie zbliżeń, które często były płodne w akcje, w artykuły o Polsce, wzbudzały do niej sympatię. Ile osób z różnych pokoleń zawdzięczało mu pierwszy wyjazd do Paryża! Pozostał mi dług, którego niestety nie spłaciłam.  Skłonił Pierre’a Emmanuela, zaangażowanego w pracach Kongresu Wolności Kultury, do przyznania mi miesięcznego stypendium – zaniedbałam sposobności, by podziękować poecie…

Leonor Fini, Konstanty A. Jeleński, Korsyka, 1954

Drugi ważny dla mnie moment książki to dwa ostatnie rozdziały, które mogły by stanowić samodzielne eseje: Pudło z daktylami i Niezapominajki. Jeden, wskazując na rozpiętość zainteresowań Kota, relacjonuje jego najważniejszy esej o sztuce współczesnej, pisany jeszcze przez młodego autora, gdzie są wydobyte podstawowe założenia tej sztuki, jej spojrzenie na świat, jej spór z tradycją. Przeczytane dawno, dawno temu w numerze „Kultury” okazało się przewodnikiem, zwartym i celnym, dla ludzi mego pokolenia. Pozwalało zrozumieć, rozszerzało horyzont.  W muzeum sztuki współczesnej w paryskim Beaubourgu czyniło widza mniej bezradnym, dawało asumpt do lepszej obserwacji. Jeleński w ten sposób pozwalał nawiązać do tradycji, umieścić najnowszych malarzy jako jej późne odgałęzienie, jako odpowiedź na pytania zawarte u Mistrzów. Sam przyznaje, że jednak przygoda ludzkości, rozpoczęta od fresków skalnych w Altamirze, zamyka się dziwacznie („nielegalnie”) u abstrakcjonistów i konceptualistów. Dalecy nasi przodkowie chcieli dotrzeć do świata, do magii otwierającej świat; dzisiejsi wolą obywać się bez świata, są zbuntowani i wyniośli. Albo zajmują się sztucznym światem, który ich coraz mocniej atakuje wszystkimi wizualnymi bodźcami, tą rzeczywistością drugiego stopnia, przepuszczoną przez środki techniczne. Lekarstwo było na szczęście mniej groźne niż choroba acedii, sztuka przeżyła u innych malarzy, których nie zadawala abstrakcja czy konceptualizm. Ten esej Kota został pamiętny nie tylko dla mnie – cieszę się, że autorka biografii przyznała mu odrębne, jakby podsumowujące miejsce.

Cóż powiedzieć o ostatnim rozdziale o chorobie i śmierci… Dochodzi tu do głosu delikatność autorki, inteligentne snucie wątków, wrażliwe podejście do różnych tematów. Brzmi jak zakończenie powieści. Język jest oszczędny, wątki narracji splatają się, obejmując wszystkie pola, gdzie Jeleński zaznaczył swoją obecność, swoją ciekawość. Styl Anny Arno osiąga swoją pełną realizację. Opowieść o Kocie zamyka się w przyciszonym blasku empatii. Zamyka się smutnie jak każda ludzka egzystencja, jak te losy, w których czujemy, że zostały urwane zbyt szybko. Jeleński właśnie przeszedł na emeryturę i cieszył się z góry, że będzie więcej pisał i czytał. Krzyk rozpaczy Leonor Fini nad ciałem: nie odchodź! … W miasteczku normandzkim spoczywa trójka przyjaciół, którzy utworzyli „rodzinę” trwającą wiele dziesięcioleci. I jak się odważam pomyśleć: trwającą dla dobra każdego – mimo częstych wybuchów malarki. Dzięki Hermesowym darom Jeleńskiego, dzięki talentowi do miłości, choć opowiadał o swej oschłości, o ciemnym wnętrzu. Pierwszy odszedł malarz włoski Stanislao Lepri, potem Konstanty, Leonor dołączyła później, w 1996 roku.  I pomyśleć, że do istotnej cząstki kultury europejskiej, literatury polskiej, trzeba pielgrzymować do malutkiego Saint-Dye, przypominającego Kotowi i pewnym jego gościom polskie ścierniska jesienią.

Leonor Fini z matką i Konstantym A. Jeleńskim, Wenecja, lata 70.

Książka Anny Arno składa w całość bogactwo wątków, wydarzeń, ludzi, wokół tajemniczej w końcu postaci Konstantego Jeleńskiego. Dla obecnych i przyszłych czytelników Kota, jego esejów i korespondencji, jest to znakomite narzędzie. Jest się jej wdzięcznym i za dotarcie do źródeł, zresztą w sympatycznych miejscach: Maisons Laffitte, archiwa amerykańskich uniwersytetów, nawet skalna Korsyka, aby poznać smak krajobrazu, który przyniósł jej bohaterowi tyle szczęścia. I wdzięcznym za próbę wydobycia swoistej nuty najbliższych mu osób: matka, Fini, Czapski… Książka jest słoneczna, pomimo swych cieni, zakreśla jakby koło wokół jej bohatera, krajobraz jego życia. Pozostaje tajemnica, to do czego nie mamy dostępu i która sprawia, że temat pozostaje niewyczerpany.

EWA BIEŃKOWSKA


Zdjęcia pochodzą z kolekcji Wojciecha Karpińskiego i publikujemy je za jego zgodą.


EWA BIEŃKOWSKA autorka książek o Nietzschem, Michale Aniele, Tomaszu Mannie, Miłoszu, wspomnieniowej książki o swojej rodzinie oraz powieści Dane odebrane. Ostatnio opublikowała Po co filozofowi religia. Stanisław Brzozowski, Leszek Kołakowski (Znak, 2020). Nakładem Zeszytów Literackich ogłosiła tomy Pisarz i los. O twórczości Gustawa Herlinga‑Grudzińskiego; Spacery po Rzymie oraz Historie florenckie, za które otrzymała Nagrodę Magellana i Nagrodę im. Leopolda Staffa.