CLARE CAVANAGH
Miłosz, prowincja, Kalifornia

Miłosz, prowincja, Kalifornia

RODZINNA KALIFORNIA

Na początek wyznam, że ten tekst przynajmniej w pewnej mierze po­wstał z irytacji. Zarówno tutaj, w Sejnach, jak i na konferencji naukowej podczas Festiwalu Miłosza w Krakowie słuchałam, jak kolejni wybitni prelegenci omawiają Miłosza i jego spuściznę z każdej możliwej strony, z wyjątkiem perspektywy czterdziestu lat, które spędził w Ameryce niemal połowy bardzo długiego życia. W kontekście Miłosza nie powinno się cytować Majakowskiego. Ale Ameryka wyłaniająca się z poświęco­nych Miłoszowi dyskusji – kultura masowa, wyobcowany Europejczyk wyrzucony na brzeg antyhistorii… – kojarzy mi się z frazą Majakowskie­go zapośredniczoną przez Ilfa i Pietrowa: „adnoetażnaja Amerika, Ame­ryka jednopoziomowa.

Miłosz szybko zrozumiał, że homogeniczny, sterylny kraj – „klima­tyzowany koszmar”, jak nazwał go Arthur Miller – ma niewiele wspól­nego z miejscem, w którym się znalazł (co nie powstrzymało go przed częstym i przekonującym narzekaniem na liczne wady przybranej ojczy­zny). Ameryka, jak pisze Miłosz w autobiograficznej Rodzinnej Europie, to kultura na wskroś regionalna. Atmosfera powieści Faulknera ukształto­wana przez „przemiany w stanach południowych Ameryki po klęsce kon­federatów” jest bliższa Polakom niż ta, którą znajdą w dziełach Balzaka czy Zoli. Ale nawet Południe Stanów Zjednoczonych jest dalekie od jed­nolitości. Dla zobrazowania „regionalności w regionie” dam przykład z wojny secesyjnej, której historię Miłosz znał dobrze. Generał Robert E. Lee, poproszony przez Lincolna o przejęcie dowództwa nad armią unio­nistów, odmówił nie dlatego, że popierał poglądy konfederatów – był przeciwnikiem secesji, a niewolnictwo uważał za „zło moralne i politycz­ne” – lecz dlatego, że, jak powiedział Lincolnowi, był „synem Wirginii”. Był zatem przede wszystkim lojalny nie wobec ojczystego kraju, nawet nie wobec Południa, z którego pochodził, lecz wobec rodzinnego stanu. Lojalność Faulknera, jak przypomina Miłosz, miała charakter jeszcze bar­dziej lokalny: Faulkner nie pisze nawet o jednym z amerykańskich sta­nów, Missisipi, lecz o historii skupionej w jednym tylko hrabstwie, jed­nym „powiecie”, fikcyjnym Yoknapatawpha, którego nazwa, na co Miłosz zwraca uwagę, pochodzi z dialektu miejscowych Indian.

Do Miłoszowskiego ujęcia Faulknera jeszcze powrócę, tymczasem chciałabym nawiązać do własnej biografii. W programie konferencji przy moim nazwisku widnieje nazwa miasta: Chicago. Na ten widok natych­miast się jeżę. Wcale nie jestem z Chicago, a jedynie od dwunastu lat tam mieszkam. Pochodzę z Kalifornii i tak zawsze odpowiadam, kiedy ktoś mnie o to zapyta. Na Środkowym Zachodzie wylądowałam przypadkiem (chociaż tamtejsza rdzenna ludność sprostowałaby zaraz, że Wielkie Je­ziora to nie jest prawdziwy Środkowy Zachód, a już na pewno Chicago nie można uważać za część Illinois). Jeżeli tak się składa, że pytający też pochodzi z Kalifornii, uściślam, że wychowałam się w Bay Area, czyli w północnej Kalifornii: mieszkańcy północnej Kalifornii na ogół uważa­ni są, przynajmniej przez swoich ziomków, za lepszych od tych z Kalifor­nii południowej (z kolei mieszkańcy Oregonu gardzą nami po równo, niezależnie od różnic). Jeżeli ten, kto pyta, jest miły, a pochodzi z połu­dniowej Kalifornii, w geście swego rodzaju uprzejmości dodaję, że moja rodzina mieszka teraz w Los Angeles. Wyjątkowo jak na osobę angloję­zyczną nie mówię z charakterystycznym akcentem, po którym można po­znać, gdzie znajdują się moje korzenie. Kalifornijczycy jednak słyszą w mojej wymowie wyraźny ślad północnej Kalifornii z domieszką Kanady: moja matka pochodziła z Ottawy. W każdym razie nie jest to Chicago. Ani broń Boże Boston. Ani Michigan, ani Wisconsin, ani żadne inne miejsce, w którym przez jakiś czas mieszkałam.

Mojemu dzieciństwu towarzyszył widok na Zatokę San Francisco ale nie ten sam, na który patrzył Miłosz z Grizzly Peak. I to nie tylko dla­tego, że wyrosłam jako mniej więcej rodowita Kalifornijka, a on był nie­chętnym przybyszem, przeniesionym z kraju, kultury i historii, o których nigdy nie słyszałam. Okna mojego domu wychodziły na południowo­-zachodni kraniec zatoki, Miłosza zaś na północno-wschodni. Ekologia, topografia, a nawet pogoda w jego części – słynącej ze swojej różnorod­ności klimatycznej i geograficznej – były inne niż u nas. W Berkeley, czterdzieści mil na północ, między innymi dużo szybciej i częściej pod­nosiła się mgła.

Wrócę teraz do Miłosza i Faulknera. Fragment, o którym wspo­mniałam, pochodzi z drugiego rozdziału Rodzinnej Europy zatytułowa­nego Przodkowie. Na początku Miłosz wyjaśnia, dlaczego zaczyna od swojego drzewa genealogicznego: „Jeżeli wspominam o moich przod­kach, to dlatego, że są oni dla mnie siłą”. To żadna niespodzianka; te­go właśnie się po Miłoszu spodziewamy. Dalej pisze tak: „Dzięki nim mogę dotknąć dawnych strojów, mebli, pisma na pożółkłych dokumen­tach jako rzeczy niezupełnie dla mnie martwych”. Tu też nic nie dziwi: w swojej dojrzałej twórczości Miłosz co rusz dotyka strojów i doku­mentów. Za to podany przez niego przykład takiego podejścia do pisa­nia jest już zaskakujący: „Pisarz naszej epoki, William Faulkner, dlate­go swoje dzieło umieścił i w nurcie czasu, i w ramach jednego powiatu nad Missisipi [sic]”.

Nie jest to pierwsza wzmianka o Faulknerze w twórczości Miłosza. W 1947 roku, w ramach zamierzenia, jakim było „wprowadzenie w Ame­rykanów” rodaków po wojnie, Miłosz poświęcił „największemu z żyją­cych pisarzy amerykańskich” długi esej (przedrukowany później w Kon­tynentach). Wskazuje tam wiele podobieństw między regionalną historią i kulturą Południa Stanów Zjednoczonych, które ukształtowały pisarstwo Faulknera – z przestrzegającą dobrych manier klasą wyższą i patriar­chalnymi plantacjami przynoszącymi zyski dzięki pracy przymusowej a swoim zakątkiem byłej Rzeczypospolitej. Kiedyś powiedział mi, że w jego poczuciu bliskości z drugą żoną Carol niemałą rolę odgrywały jej południowe korzenie. Mówił, że duża rodzina Carol, o długiej, moralnie złożonej historii, przypominała mu jego polsko-litewskie drzewo gene­alogiczne.

Wiele powiedziano o odbiorcach i o kulturze, z myślą o których Rodzinna Europa została napisana. Dwa przytoczone wyżej nawiązania do Faulknera podpowiadają nowy punkt widzenia: książka ta powstała między, jak to się miało później okazać, dwoma okresami amerykańskimi Miłosza i Ameryka na wiele nieoczekiwanych sposobów zmienia jego wizję stron rodzinnych. Warto pamiętać, że pierwszą część pobytu w Ameryce, oficjalnie w służbie PRL, Miłosz spędził na obsesyjnym czy­taniu, tłumaczeniu i pisaniu nie tyle o kulturze Ameryki, ile o jej kultur a c h. Dowody na to widać na wielu stronach Kontynentów: znajdziemy tu fragment sui generis historii amerykańskich podbojów i kolonizacji Williama Carlosa Williamsa, In the American Grain (1926) (później Miłosz prawie dosłownie cytuje słowa Williamsa w ostatnim roz­dziale Zniewolonego umysłu), obok przekładów Negro spirituals i obszer­nych wypowiedzi o tym, dlaczego amerykańska „nieczystość” językowa i literacka bardziej odpowiada polskim pisarzom niż język francuski, z którego Akademia rygorystycznie usuwa wszelkie zapożyczenia i nie­czystości.

RODZINNA EUROPA STAJE SIĘ LOKALNA

Nie chcę przez to powiedzieć, że w przekładzie z rodzimej polszczy­zny Miłosza na nieczysty język jego przybranej ojczyzny nic nie ginie. Przeskoczę teraz prawie dekadę, która minęła od pierwodruku Rodzinnej Europy po polsku. Jej przekład na angielski ukazał się w 1968 roku, na­kładem Doubleday, jednego z najważniejszych amerykańskich wydaw­nictw komercyjnych. Swoją drogą, już sama nazwa wydawnictwa ustawia w odpowiedniej perspektywie często powtarzaną skargę Miłosza – pod­jętą następnie przez wielu badaczy jego twórczości, w tym także przeze mnie – że przed Nagrodą Nobla był znany w Stanach Zjednoczonych głównie jako tłumacz Herberta i autor Zniewolonego umysłu. Faktem zaś jest, że bardzo niewielu imigrantów (Amerykanów zresztą też) ma okazję wydać swoje wspomnienia w Doubleday. A nie był to jedyny utwór pro­zatorski Miłosza, który w latach między Zniewolonym umysłem a Sztok­holmem ukazał się w tym renomowanym wydawnictwie, opublikowane zostały wówczas Zdobycie władzy, Dolina Issy i Widzenia nad Zatoką San Francisco i otrzymały entuzjastyczne recenzje między innymi na łamach prestiżowych pism: „The New Yorker”, „The New Republic” i „The Times Literary Supplement”. Poza tym w tych i innych, równie ważnych czaso­pismach Miłosz regularnie publikował recenzje książek oraz eseje. Inny­mi słowy, w jego przypadku nie można mówić o braku uznania; więk­szość piszących imigrantów za takie lekceważenie dałaby sobie uciąć rękę. Zachód jednak postrzegał Miłosza jako jednego z najważniejszych intelektualistów Europy Wschodniej, nie zaś, jak on sam tego pragnął, jednego z najważniejszych poetów współczesnych.

Po angielsku Rodzinna Europa ukazała się w roku, który wydawał się wyjątkowo niefortunny: 1968. W Berkeley Miłosz był w epicentrum straj­ków studenckich, zamieszek i bojkotów. Uczył o Europie Wschodniej studentów ubranych w koszulki z wizerunkiem Mao czy z przypiętymi do ubrania znaczkami z podobizną Che Guevary. Dlaczego wspominam o tym w kontekście Native Realm, jak brzmi tytuł angielskiego przekła­du Rodzinnej Europy? Otóż ta zmiana tytułu wskazuje na złożoność sy­tuacji Miłosza na Zachodzie w ogóle, a w nierodzinnym Berkeley w szczególności. Gdyby pozostawić tytuł w dosłownym tłumaczeniu, Native Europe, Amerykanie odczytaliby go jednoznacznie: chodzi o „prawdziwą” Europę, krainę kultury, czyli Francję, Anglię, Niemcy, pewnie też Włochy, być może Hiszpanię czy Grecję, słowem: wszystko, co nie jest Ameryką. Jako były dyplomata i czynny wykładowca Miłosz wiedział aż nazbyt dobrze, że jego część Europy w umysłach Ameryka­nów nie istnieje, a jeśli już, to tylko jako bliżej nieznane słowiańskie oko­lice, w jakiś sposób związane z Rosją. Ci z nas, którzy zajmują się stu­diami nad Europą Wschodnią i o niej uczą, doskonale znają ten problem: istnieje Europa „prawdziwa” i „nasza”, ta dziwna. W jej kontekście potrafią padać takie pytania, jak: „Czy istnieje język słowiański?”, co po­zostawię bez komentarza.

Dlaczego Miłosz nie zdecydował się więc po prostu na francuską wer­sję tytułu The Other Europe? Ze względu na zimną wojnę: w roku 1968 angielskie wyrażenie „the other Europe” mogło oznaczać tylko kraje za żelazną kurtyną. Taki tytuł byłby natychmiastowym sygnałem, że Miłosz, autor Zniewolonego umysłu, znów porywa się na to samo co wcześniej, znów walczy ze znienawidzonym mocarstwem, które zniewoliło jego nie­szczęsny kraj, a jego samego uwiodło na krótko obietnicami Utopii. Część możliwych odbiorców zapewne odrzuciłaby czy pominęła książkę pod ta­kim tytułem, a inni domyślaliby się w niej pamfletu, ideologicznej papki dla tych, którzy z całą zaciętością włączali się w zimnowojenną rzeczywi­stość. Jak już wspomniałam, Miłosza znano jako intelektualistę z Europy Wschodniej. W tamtych czasach tego rodzaju sława niosła ze sobą pewne niebezpieczeństwa. Został nie tylko de facto rusycystą – ponieważ na amerykańskich uniwersytetach na wydziałach slawistyki, zarówno wtedy, jak i dziś, dominuje rusycystyka – lecz także, chcąc nie chcąc, sowieto­logiem, do którego wymienione wyżej prestiżowe pisma zwracały się z prośbą o recenzje tylko książek w taki czy inny sposób dotyczących cierpiących artystów i walczących narodów uciskanych przez Kreml. (Około dwudziestu lat później podobny los spotkał Stanisława Barańcza­ka, który z dniem ogłoszenia stanu wojennego znalazł się w Ameryce na mimowolnym wygnaniu; przysyłano mu do recenzji każdy tytuł samizda­tu czy tamizdatu z bloku wschodniego).

Tak oto Rodzinna Europa–Native Europe, na kontynencie północno­amerykańskim zaistniała jako Rodzinne Królestwo–Native Realm. Tłu­maczka książki Catherine S. Leach należała do grona najzdolniejszych studentów Miłosza, których wychował on na pół- czy nawet pełnoetato­wych polonistów; według Agnieszki Kosińskiej Leach zmieniła tytuł z inicjatywy autora. Książka została także opatrzona podtytułem – jak zakładam, również za aprobatą Miłosza – podkreślającym, że rzecz do­tyczy przede wszystkim refleksji nad własnym ja, nie zaś historią narodu czy geopolityką. Zapewne był to przekaz skierowany do tych, którzy w ramach narodowych mitów tradycyjnie przedkładają tożsamość jed­nostkową nad zbiorową. We wcieleniu anglojęzycznym Rodzinna Europa stała się zatem Native Realm: A Search for Self-Definition [Rodzinne Kró­lestwo: poszukiwanie samookreślenia].

SAMOOKRE ŚLENIE RAZ JESZCZE, CZYLI KILKA SŁÓW KOMENTARZA NA TEMAT GATUNKU

Bardzo niewiele powiedziano dotąd o gatunku, do jakiego należy
Rodzinna Europa. Sam Miłosz w Przypisie po latach (2001) wskazuje na
to, jak zbiegają się w niej definicje historyczne i osobiste. Określa swoją
autobiografię nie jako jednostkową, lecz przykładową. Przedstawia ona konflikty pokoleniowe, historyczne i geograficzne, które w inny sposób byłyby niedostępne nam, mieszkańcom (stosunkowo) bezpieczniejszych krajów Zachodu. Nie są to jednak wyznania, bo – jak ostrzega autor w typowy dla siebie sposób: „Zagadnienie szczerości jest, jak wiadomo, zawiłe”. Podaje przy tym znany przykład, z którego nie bierze wzoru: Rousseau, jak pisze Miłosz, w słynnym autobiograficznym ćwiczeniu w szczerości „łgał bezczelnie”. Ukazuje także, choć o tym Miłosz nie wspomina, kształtujące współczesne pisarstwo połączenie dwóch odręb­nych gatunków. Autobiografia czy wyznanie miesza się z fikcją literacką nie tylko przypadkowo, poprzez umyślnie nieprawdziwą autoprezentację, lecz także w toku ewolucji powieści współczesnej, która wyrosła przecież nie tylko z autobiograficznych dzieł św. Augustyna czy Jana Jakuba Rousseau, lecz także z innych opowieści choćby Emila i Julii Rousseau.

Rodzinna Europa jest w dużej mierze owocem tej ewolucji. Łączy hi­storię nawrócenia z – niech mi Miłosz wybaczy – wyznaniem, a także elementami Bildungsroman, Kiinstlerroman i narracji pikarejskiej. Jak wiadomo, po II wojnie światowej Miłosz pracował z Jerzym Andrzejew­skim nad scenariuszem do Robinsona Warszawskiego, opartego na wojen­nych losach Władysława Szpilmana. Pomysł jednak zrodził się zapewne z wojennych lektur Miłosza, z czytania wielkich powieści europejskich w perspektywie współczesnej katastrofy europejskiej opisanego w Legen­dach nowoczesności. W Rodzinnej Europie Miłosz przytacza nazwiska omawianych tam autorów: Defoe, Balzak, Stendhal, Tołstoj, Gide. Po­przez losy bohaterów tych właśnie pisarzy udaje mu się prześledzić gene­alogię niemoralności XX-wiecznej Europy, a umiejętność tę w doskonały sposób wykorzystuje później we własnych próbach określenia i siebie, i swoich czasów. Powszechnie znane jest stwierdzenie Miłosza, że gardził powieściami (choć pochłaniał ich mnóstwo). Niemniej głównego wzoru powieści współczesnej oraz autobiografii Miłosza szukać należy w jego lekturach z lat wojennych. Chodzi mi przede wszystkim o Robinsona Cru­soe, który łączy religijną z ducha wędrówkę, historię nawrócenia, powieść edukacyjną i pikarejską historię. Jego lektura stanowi niespodziewaną za­powiedź późniejszego dzieła Miłosza.

MIŁOSZ JAKO REGIONALNY POETA KALIFORNIJSKI

Jak Bildungsroman łączy się z Miłoszem jako poetą kalifornijskim?
Moim zdaniem odpowiedź jest prosta: Miłosz przez całe życie się uczył.
Adam Zagajewski mówił w Krasnogrudzie o fenomenalnej inteligencji
Miłosza i wynikającej z niej arogancji, do której zresztą poeta się przyznawał. Możliwe, że od wczesnych lat Miłosz uważał się za najmądrzejszego w towarzystwie – i prawdopodobnie tak było w istocie. Jednak nie dlatego, że najwięcej wiedział (choć i to mogła być prawda), tylko dlatego, że chciał wiedzieć najwięcej. Zachłanna ciekawość kazała mu czytać praktycznie o wszystkim, a regionalna historia Kalifornii i Zachodniego Brzegu Stanów Zjednoczonych nie były tu wyjątkiem. Szczególnie głębokie – wzmocnione jego doświadczeniem mieszkańca krajów nadbałtyckich – było zainteresowanie kulturami rdzennymi; i tak, opisując w Roku myśliwego swoje drugie wakacje na Hawajach, ra­czy czytelnika krótką, lecz jak zwykle popartą wiedzą historią kontaktów Europy i Ameryki z tubylcami oraz dramatycznych kosztów, jakie ponio­sła lokalna kultura wskutek ostatecznego podboju przez Amerykanów w XIX wieku.

Wszyscy znamy opinie na temat Miłoszowskiej Kalifornii – brutal­na, nieludzka ziemia, której przeciwstawia on swojską przyrodę ojczystej Litwy, w której wszystko ma ludzką skalę. Moje doświadczenie podpo­wiada, jak tę jego Kalifornię odczytywać inaczej i, jak sądzę, trafniej. Gdy Miłosz pisał eseje, które miały się złożyć na zbiór Widzenia nad Zatoką San Francisco (1969), chodziłam do szkoły podstawowej, gdzie uczyłam się historii mojego regionu – bo, owszem, istnieje coś takiego. Eseje Mi­łosza przeczytałam oczywiście znacznie później. I dowiedziałam się z nich o swoim rodzinnym królestwie rzeczy takich, o jakich nauczyciele nigdy nie wspominali: nie odrobili bowiem zadania tak starannie jak Mi­łosz. Zacytuję ważny dla mnie fragment drugiej części poematu Gdzie wschodzi słońce i kędy zapada (1974):

Alpejska gwiazda spadająca, Alpine Shootingstar (Dodecatheon alpinum)
Rośnie w górskich lasach nad Rogue River.
Która to rzeka, w południowym Oregonie,
Ze względu na jej skaliste, trudno dostępne brzegi
Jest rzeką rybaków i myśliwych […]
Roślinę tak nazwano, bo różowoliliowe kwiaty
Zwracają ostrze ku ziemi, ukośnie, pod wiązką płatków,
Co razem przypomina gwiazdę z ilustracji
Dziewiętnastego wieku, wlokącą cienki snop linii.
Rzece nazwę nadali francuscy traperzy,
Kiedy któryś z nich trafił w indiańskie zasadzki.
Odtąd była to dla nich La Rivifte des Coquins,
Rzeka Hultajska, skąd Rogue w tłumaczeniu.

Siedziałem nad jej nurtem głośnym i pienistym,
Ciskając kamyki i myśląc, że jakie miał imię
Ten kwiat w języku Indian, nie będzie wiadome,
Jak nie będzie wiadome imię, rodzinne, ich rzeki. […]

Wypowiadałam się już na temat tego fragmentu i poematu jako cało­ści, w różnych kontekstach, z wielu punktów widzenia. Teraz chcę o nim mówić jako była Kalifornijka. Dobrze znam tę rzekę. Jako dziecko jeź­dziłam nad nią z rodziną na biwaki. Ale Rogue River, jaką znałam, nie jest tą, którą opisuje Miłosz. On dostrzega lokalne historie, jakie kryją się za niestosownie europejskimi nazwami – Alpine Star, Rivićre des Coquins – pamiątkami po staraniach zdobywców, by ujarzmić niero­dzinne królestwo i wymazać ślady jego byłych mieszkańców. Ile wie­dział Miłosz o tych byłych mieszkańcach? Podejrzewam, że całkiem sporo. Ta część południowego Oregonu, wraz z najdalej wysuniętymi na północ częściami Kalifornii, była w dużej mierze zasiedlona przez ple­mię Modoc, jak się dowiedziałam, prowadząc na własną rękę spóźnione dociekania, podążając za Miłoszem. A wieloletni przyjaciel Miłosza i jego kolega z Berkeley Arthur Quinn podczas lat spędzonych na uczel­ni badał historię tego i innych plemion kalifornijskich. W 1998 roku ukazała się jego książka o historii wojen plemienia Modoc pod koniec XIX wieku. Czy Miłosz ją czytał? Nie wiem. W każdym razie niej edno­krotnie powołuje się na inną książkę Quinna – Broken Shore (1981), historię rdzennych plemion hrabstwa Marin, bliskiej okolicy jego domu w Berkeley, i rozpoznaje u przyjaciela pokrewieństwo pod względem wizji historii, nazywając go „Eklezjastą Zachodniego Brzegu”. Quinn z kolei brzmi niczym echo Miłosza, gdy przedstawia zamysł zrealizowa­ny w Broken Shore. Napisał historię nic nieznaczącego półwyspu „wła­śnie dlatego, że były to ziemie nieważne”: „dostrzeżenie sił historii w takim miejscu […] oznaczało widzenie ich na miarę człowieka. Tam ludzkie twarze nie znikły w cieniu monumentalnych nieuchronnych zda­rzeń. Tam ci, których wysiedlono w imię postępu, mogli przed odej­ściem dać się usłyszeć”. Ten cytat mógłby być dosłownym wyimkiem z wielu powojennych esejów Miłosza.

Na tym jednak nie kończy się wiedza Miłosza o Kalifornii. Niezależ­nie od tego, czy pisze on o Dolinie Śmierci, gorączce złota, czy o Kar­melu, wie, co się tam działo, i to wie lepiej, niż ja wiedziałam, zanim za­częłam go czytać. Dobrym przykładem będzie tu Miłoszowski ksiądz Junipero Serra z Po ziemi naszej i Widzeń nad Zatoką San Francisco. Jako kalifornijska katoliczka – bo, owszem, istnieje coś takiego – zo­stałam wychowana w jego kulcie jako zbawcy okolicznych rdzennych plemion indiańskich. Uczyłam się o nim nie tylko na lekcjach religii, ale i historii. (Dla mniej obeznanych z historią tego regionu uzupełnienie: ksiądz Serra, hiszpański franciszkanin, założył wiele XVIII-wiecznych misji, których celem było szerzenie katolicyzmu wśród pogańskich ple­mion zamieszkujących okolice do dziś określane mianem El Camino Real, Traktu Królewskiego. Został beatyfikowany przez papieża Jana Pawła II w 1988). Miłoszowskie rozumienie Serry jest znacznie bardziej złożone i bardziej dogłębne niż to, jakie przekazała mi szkoła. Na zakoń­czenie warto wspomnieć, jak Miłosz kalifornijski zmienia naszą koncep­cję poety proroka z zapomnianego zakątka od dawna nieistniejącej Rze­czypospolitej.

PROWINCJONALIZM WSZECHŚWIATOWY

Jak pisze Lawrence Lipking, w tradycji Zachodu „akt [poetyckiego] wtajemniczenia odnawia nie tylko poezję, lecz sam wzorzec historii”:

W chwili przed przemianą każdy poeta żył, zdawałoby się, na obrzeżach, w prowincji czy enklawie zapomnianej przez czas […]. Historia omija takie miejsca, a mieszkający tam poeci skazani są na wyrwę w czasie. Jednak nagle, w momencie wtajemniczenia, sytuacja się odwraca. Florencja, Londyn, Dublin zmieniają się w prototypy Jerozolimy i Rzymu: w sam środek sceny, na której rozgrywa się historia. Nawet grożąca miastom wojna staje się symbolem wielkiego odwiecznego konfliktu między siłami ziemskimi i duchowymi […] Poeta wtajemniczony żyje w soczewce całej cywilizacji (The Life of the Poet, 1981).

Od Florencji i Londynu do Dublina i Wilna: nie jest to trajektoria nie­możliwa. Lipking przypomina nam, że prowincjonalne miasto, które Mi­łosz sławi i uświęca w Gdzie wschodzi słońce…, ma w poezji Zachodu czcigodny rodowód. „Dobrze jest urodzić się w małym kraju, gdzie przy­roda jest ludzka, na miarę człowieka, gdzie w ciągu stuleci współżyły ze sobą różne języki i różne religie” – tak brzmią słynne słowa Miłosza wy­powiedziane podczas wykładu noblowskiego. To prawda, że dzięki temu poeta może włączyć się w nurt tradycji, której najwspanialszym przedsta­wicielem był Dante, któremu udało się przekształcić prowincjonalne po­chodzenie i regionalny dialekt w fundament odkupionego wszechświata, „drugiej przestrzeni” par excellence.

Niebezpieczeństwo polega jednak na tym, że stając się centrum ko­smicznej transformacji, rodzinne strony mogą zostać zmitologizowane nie do poznania: jak nawołuje Yeats, artysta irlandzki, powinien „wykuć na starym kowadle narodowej tradycji nowy miecz do bitwy, która musi wreszcie przywrócić dawny, pewny, radosny świat” (Ireland and the Arts, 1901). Miłosz niewątpliwie wpada czasami w pułapkę mitologizacji, po­dobnie jak jego wielcy prekursorzy, zarówno rodak (Mickiewicz), jak i obcokrajowiec (Blake). W swoim pisarstwie uprawianym w Ameryce i o Ameryce Miłosz proponuje jednak odmienną wersję zbawczego pro­wincjonalizmu. „I nie ma już tu i nigdzie stolicy świata”, oznajmia w Rue Descartes. Poprzez swoje odczytania Faulknera, a także poprzez czter­dzieści lat spędzonych w przybranej ojczyźnie zachęca do kultywowania prawdziwie ludzkiego regionalizmu, zaczynając od własnych okolic nawet jeśli jest to Kalifornia.

CLARE CAVANAGH
tłum. Agnieszka Pokojska