BARBARA TORUŃCZYK
Mój Miłosz

Fot. Barbara Toruńczyk i Czesław Miłosz, Kraków 2001, fot. Carol Thigpen-Miłosz.

Mój Miłosz

Z jego poezją zetknęłam się w połowie lat 60., w klasie maturalnej, lecz poza szkołą i, potem, poza studiami. Był pisarzem zakazanym. Nastał czas procesów politycznych, uwięzienia Modzelewskiego i Kuronia, rozrzedzonego powietrza, utraty Październikowych swobód. Zwroty zaczerpnięte z Ocalenia, Światła dziennego, Traktatu poetyckiego stały się naszym językiem intymnym. Rozpoznawaliśmy się po nich tak, jak po wymianie tajnego hasła rozpoznaje się „swoich”. W nich znajdowaliśmy klucze do świata. Odkrywaliśmy: „Jest ONR-u spadkobiercą Partia” (Miłosz skreślił te słowa w roku 1956 – mieliśmy wtedy 10 lat). Szukając swojej drogi, skandowaliśmy, jak zaklęcie, słowa z Traktatu moralnego („Epoka nasza, czyli zgon, / Ogromna Die Likwidation, / Jak długo, rzec nie umiem, potrwa, / O jakich usłyszymy łotrach. / Ceń ją, bo przez nią świat się zmienia / Budzący lekkie zastrzeżenia”). Pociągał nas Miłosz Zniewolonego umysłu, wyczuwający puls historii, jej dynamikę – sekret ruchu i zmiany. I który dopowiadał: „Nie jesteś jednak tak bezwolny, / A choćbyś był jak kamień polny, / Lawina bieg od tego zmienia, / Po jakich toczy się kamieniach (…) / A więc pamiętaj – w trudną porę / Marzeń masz być ambasadorem”. Ten sam, który zrywał z oczu „wstążki zaślepienia” i mówił nad naszą kołyską: „Na dziś nie daję ci nadziei, / Nie czekaj darmo treuga Dei, / Bo z życia, które tobie dano, / Magiczną nie uciekniesz bramą. / Idźmy w pokoju, ludzie prości. / Przed nami jest / – »Jądro ciemności«”.

W domu Adama Michnika tym Miłoszem mówiono na co dzień. Przez lata tam, albo na skrawkach listów przysyłanych z więzienia w kopercie, na której nadawca obowiązkowo wypisywał imię ojca („syn Ozjasza”), przywoływane były, jak przysięga, słowa inwokacji ze Światła dziennegoDo Jonathana Swifta. Obok tych wierszy – Głosy biednych ludzi. Taki był nasz różaniec w dusznych dniach 1967 i ’68 roku. I także później głos Miłosza dobiegający nas z tomów Biblioteki „Kultury” lub miesięcznika Jerzego Giedroycia brzmiał jak zew wolności. „I potężny / Jest jego szept wspierający ludzi”.

Uderzało mnie, że spod tego samego pióra w tych samych dniach spłynęły wersy Campo di Fiori i Świata. „Mój” drugi Miłosz był jak rewers pierwszego, ale go nie wyparł. Ukazał mi go wpierw Wojciech Karpiński, potem Konstanty A. Jeleński. To Miłosz Spotkania, Równiny – Miłosz Krainy poezji, poszukiwanej przez niego w 1942 i wizji makowego domku z kwietnia 1943. Miłosz Obłoków, Powolnej rzeki, Mittelbergheim, Nie więcej i cyklów Król Popiel i inne wiersze; a nade wszystko Gucia zaczarowanego i Gdzie wschodzi słońce i kędy zapada. To Miłosz wielkiej i czystej poetyckiej wizji, zatrzymanej chwili odbitej w magicznej kuli wspomnienia wyniesionego ponad czas. Miłosz pomny prawd przemijania i rozpadu, i Miłosz scalającego spojrzenia, ekstazy Esse, szukający nie poezji, lecz „dykcji nowej” i „formy bardziej pojemnej”, by zamknąć w słowie ból i ciężar istnienia, i czułość dla istniejącego – dlatego, że jest i przemija („Jest bardzo dużo śmierci i dlatego tkliwość”).

Zielone okładki amerykańskiego tomu zamknęły w całość obu „moich” Miłoszów. To był „mój” tom. (Utwory poetyckie. Poems. Ann Arbor, 1976, z przedmową Aleksandra M. Schenkera). W roku 1980 w Paryżu Miłosz położył mi na tym tomie dedykację. Było to w domu Konstantego A. Jeleńskiego. Kilkanaście miesięcy później w tym samym domu przedstawiłam mu zamiar stworzenia „Zeszytów Literackich”. To był „mój” trzeci Miłosz – pan na gospodarstwie (niekiedy miało się poczucie że w służbie) polskiej literatury, zarządzający nim rozumnie i pilnie. Świadomy swoich obowiązków. Bezinteresowny.

Inna twarz „mojego” Miłosza to Miłosz analityk polskości. Wydawał mi się w swoich pismach poświęconych polskiej naturze niekiedy „po brzozowsku” krewki i jadowity, skrajny. Ale ta żółć ugodzonego do żywego człowieka kresów, alergicznego wobec jakiegokolwiek przejawu zaślepienia nacjonalizmem, wolnego i dumnego, wzmacniała takich jak ja. Prawdopodobnie dzięki Miłoszowi nie zachwiałam się w poczuciu polskości, odziedziczonym po rodzicach. Jako analityk polskiej mentalności Miłosz swoimi pismami tworzył szczepionkę przeciw ksenofobii, prowadząc nas do Polski mickiewiczowskiej i jagiellońskiej zarazem. W tych pismach ma także swoje lustro Polska angeliczna, męczeńska, mesjańska i pogrążona w letargu.

Inny jeszcze „mój” Miłosz to Miłosz lat 80. – drążący ból i tragizm istnienia, wierny jego prawdzie, odsuwający wszelkie pociechy i spowijający tę wizję „rembrandtowskim” światłem współczucia, zrozumienia, akceptacji. (A niekiedy jak dawniej, po manichejsku odrzuca świat w eksplozji gniewu i niezgody. A kiedy indziej znów rozbrzmiewają jego ekstatyczne dytyramby).

Bo jest jeszcze jeden Miłosz i właśnie ten jest najintymniej „mój”. To Miłosz czytający Simone Weil, Miłosz zapytujący „co mają począć ludzie, dla których niebo i ziemia jest za mało”. Miłosz Nieobjętej ziemi, Miłosz Esse, Miłosz piewca istnienia „zawsze niedosiężnego”.

Znamy spór o to, czy „Miłosz moralny i historyczny” nie przesłania oczu „Miłoszowi poecie”. Niejednokrotnie czytaliśmy przestrogi Miłoszowi udzielane; ich autorzy wskazywali, że aby poezja poprowadziła go na „drugi brzeg” sztuki ponadczasowej i uniwersalnej, musi on przestać w niej upominać i zrezygnować z poddawania świata egzaminowi z teologii. Po ostatnich tomach Miłosza – po Piesku przydrożnym i To oraz po jego najnowszych wierszach teologicznych, wiem: tego Miłosza ogromnej wszechogarniającej, w naturze swojej rozczłonkowanej, lecz jednoczącej wizji nie byłoby, i nigdy nie odnalazłby on tej swoistej równowagi i spełnienia, gdyby nie to nie odstępujące go od najwcześniejszych utworów dążenie do złączenia „mostem złotogłowiu” jego zmysłu ontologicznego, poszukującego własnego chwytu na oddanie świata („opisać chciałem ten, nie inny, kosz warzywa…”), złączenia więc cechującego go głodu rzeczywistości z niezachwianym poczuciem istnienia wartości – dobra i zła, i ich hierarchii; z niezgodą na relatywizm oraz z właściwą mu intuicją sprzecznej i zarazem złączonej w jedno natury danego nam świata. I który potrafił dodać do tego jeszcze upojenie światem cieszącym zmysły, a także odrazę do nieświadomej natury.

Miłosz na progu dziewięćdziesiątki znalazł równowagę i pełnię, bo potrafił zharmonizować rozdzierające go przez całe życie skrajne tęsknoty swojego dajmoniona w ich ekstremalnym natężeniu. Miłosz uśmiechnięty, nieustannie odradzający się, „świeży jak stokrotka” (Heaney dixit). Ta właściwość jego twórczości, a także jej diamentowa wielostronność i ostrość sprawiają, że tak wielu może się w niej odnaleźć. I to czyni z niej poezję przyszłości.

BARBARA TORUŃCZYK

BARBARA TORUŃCZYK Założycielka i redaktor naczelny „Zeszytów Literackich”. Nakładem ZL ogłosiła tomy: Rozmowy w Maisons-Laffitte, 1981, Żywe cienie, Z opowieści wschodnioeuropejskich, Nitka Ariadny. Fellow Bunting College (Harvard University), New York Institute for the Humanities, Instytutu Nauk o Człowieku w Wiedniu. Laureatka Nagrody Fundacji Jurzykowskiego i Nagrody Edytorskiej Polskiego PEN Clubu. Odznaczona Krzyżem Komandorskim Orderu Odrodzenia Polski, Medalem „Zasłużony Kulturze Gloria Artis”, Honorową Złotą Gwiazdą Ministerstwa Kultury Republiki Litewskiej „Nieś swoje światło i nie przestawaj wierzyć” oraz po raz pierwszy przyznanym w 2019 r. Obywatelstwem Świata Turowicza.