ADAM ZAGAJEWSKI
O Josifie Brodskim, chaotycznie

O Josifie Brodskim, chaotycznie

Dawniej, w czasach, kiedy przywiązywałem większą wagę do elegancji, dumny byłem z pięknej, czarnej kaszmirowej marynarki. Był to prezent. Otrzymałem go od Josifa Brodskiego na samym początku lat 90., w Paryżu. To mógł być rok 1991; na pewno stało się to na kolacji u Johna Willetta i jego żony, Chantal, w mieszkaniu na trzecim czy czwartym piętrze, z widokiem na kościół Saint-Germain-des-Prés i na popiersie Apollinaire’a, dzieło Picassa (poeta przedstawiony jest trochę tak, jakby był dzieckiem o ogromnej głowie – bardzo zawsze lubiłem ten nieco kubistyczny portret autora Strefy).

John Willett, bliski przyjaciel Josifa, był amerykańskim dyplomatą. Znali się od dawna – pośrednikiem był tu Jonathan Aaron, poeta mieszkający w Cambridge, Massachusetts. Trzeba wyjaśnić, że w USA jest ogromna rzesza ludzi powołujących się na to, że ich przodkowie przybyli na ten kontynent na pokładzie Mayflower i nieco mniejsza grupa, chwaląca się tym, że należeli do najwcześniejszych amerykańskich przyjaciół Josifa. Ale Jonathan Aaron naprawdę do nich należał i wielki rosyjski poeta uważał go za brata czy najbliższego amerykańskiego kuzyna; gdy tylko przyjeżdżał do Bostonu odwiedzał go, mieszkał u niego i zawsze był z nim w kontakcie telefonicznym. A z kolei Jonathan i John znali się od dzieciństwa (twierdzili, że ich kołyski stały obok siebie w szpitalu położniczym i że już wtedy rozmawiali ze sobą), byliby bliźniakami, gdyby to tylko było możliwe.

Otóż Josif wręczył mi tę wspaniałą marynarkę, prawie nową, właściwie naprawdę całkiem nową, kupioną dopiero co – jak zrozumiałem, namówiła go na ten zakup Véronique Schiltz, przyjaciółka poety, będąca jego ambasadorem (ambasadorką?) we Francji, tłumaczka jego wierszy i esejów. Poznali się jeszcze w latach 60. w Leningradzie. Véro, jak ją nazywano w kręgu znajomych, pełniła także rolę opiekunki Josifa w tak zwanych sprawach życiowych – gdy poeta był w Paryżu, poddawał się instrukcjom Véro, w USA działały inne osoby, inne wektory. Sam bowiem Josif nosił nieraz krawaty z dziurkami wygryzionymi przez amerykańskie mole i skłonny był nie rozstawać się z jedną tylko marynarką – Véro dbała o decorum bardzo już sławnego poety. Wręczył mi tę wspaniałą kaszmirową marynarkę, z pewnością bardzo drogą, tłumacząc to pewną filozoficzną pomyłką (i po części obciążając nią Véro). Mianowicie dopiero po tym, jak zakup został dokonany, zrozumiał, że ta marynarka w Stanach Zjednoczonych, dokąd miała wkrótce trafić na plecach właściciela, była synonimem pewnej burżuazyjnej konwencjonalności, że na pewnym poziomie społecznego prestiżu noszenie takiej właśnie kaszmirowej marynarki było – w jesieni i w zimie – poniekąd obowiązkowe, a więc trywialne, czyli nie do przyjęcia dla poety. Ja nie miałem takich skrupułów.

Dość jednak o marynarce. Dlaczego mam mówić o Josifie chaotycznie? Już tak wiele lat upłynęło od jego śmierci, od mroźnego stycznia roku 1996, tego niedobrego roku, kiedy odszedł także, dwa miesiące później, Krzysztof Kieślowski, przedwcześnie (pamiętam, jak Josif powtarzał, proszę bardzo, rozmawiajcie sobie o roku 2000, prognozujcie, planujcie, ja wiem, że go nie dożyję), ale rzeczywistość znajomości z nim jest dla mnie wciąż czymś tak żywym, jest jak splot różnych materii, życia i literatury, przyjaźni i lektur, że nie chcę porządkować tej dżungli wspomnień. Jest pełna sprzeczności, które wcale nie chcą, żeby je analizować. Są w niej nieodkryte jeszcze zakamarki. Niech tak zostanie. Josif był człowiekiem nadzwyczajnie złożonym – niech taki pozostanie. Żałoba po niektórych przyjaźniach (i po rodzicach) nie kończy się nigdy, wbrew uwagom Freuda i innych wnikliwych psychologów. Uporządkowanie chaosu wspomnień byłoby krokiem ku zakończeniu żałoby, do zamknięcia jej w pudełku z napisem J.B., 1940 – 1996, w urnie z prochami przyjaźni. Chaos natomiast jest żywy, pozwala zatrzymać coś z człowieka. Człowiek jest chaosem. I ten, który odszedł, i ten też, który go wspomina.

O Josifie mogę mówić tylko dobrze, tylko z zachwytem. Z powodów ogólnych, obiektywnych, które dzielę z innymi jego czytelnikami, ale i z powodów osobistych, mniej istotnych. To on, bez mojej wiedzy, sprawił, że moimi wierszami zainteresował się jeden z najlepszych w USA wydawców, nieodżałowany Roger Straus. Ale ważniejsze było to, że okazał mi przyjaźń i że ta przyjaźń przetrwała do końca jego życia. Josif widział w ludziach albo przyjaciół – albo obcych, obojętnych mu. Myślę, że błyskawicznie – poznawszy kogoś – podejmował decyzję, do której grupy zaliczyć nowoprzybyłego. Wobec nie-przyjaciół (nie mylić z nieprzyjaciółmi) bywał wyższościowy i arogancki. Uważał też, że ludzie dzielą się na poetów i innych. Do osób ze świata biznesu odnosił się z wielką podejrzliwością. Liczył się tylko umysł, nie portmonetka (the life of the mind, jak mówią Amerykanie). Inne kryteria dotyczyły zapewne młodych kobiet, tu jednak nie jestem kompetentny. Dla przyjaciół był dobry i czuły. Widać to nawet na fotografiach: na bardzo wielu zdjęciach jakie możemy oglądać, widzimy dwóch przynajmniej Brodskich. Na fotografiach zrobionych podczas wieczorów autorskich widzimy Josifa władczego, Josifa-faraona, Josifa-kapłana – sprawuje władzę absolutną nad tłumem zachwyconych słuchaczy i słuchaczek. Wydaje się na tych zdjęciach wyższy, większy niż był naprawdę – tak jakby poezja, która była fundamentem jego życia, dodawała mu kilka centymetrów wzrostu. Natomiast na fotografiach, na których jest wśród przyjaciół, rozluźniony, rozbawiony, jest mniejszy, drobniejszy, a z jego twarzy znika napięcie. Taki właśnie, zmniejszony (fizycznie) przez przyjaźń (wiem, to paradoks, czy jednak w przyjaźni nie musimy ograniczać naszego zuchwalstwa?) został uwieczniony na jednej z moich ulubionych fotografii.

Chodzi o zdjęcie wykonane w styczniu 1986 roku – dokładnie dziesięć lat przed jego śmiercią – przez Jill Krementz pod domem Josifa (od strony ogrodu) w nowojorskim West Village, Morton Street 44. Na tym zdjęciu stoją obok siebie, od lewej do prawej, Mark Strand, Josif, piszący te słowa i Derek Walcott, wszyscy uśmiechnięci – i to nie tym automatycznym grymasem, jaki przywykliśmy błyskawicznie fabrykować, gdy tylko ktoś skieruje na nas obiektyw. Josif był wtedy rekonwalescentem po operacji bypassu i gest Marka, który obejmuje go opiekuńczo, nie jest czysto retoryczny. Lubię to zdjęcie także dlatego, że pamiętam moment, kiedy zostało zrobione, moment czystej przyjaźni, moment, kiedy poeci zapominają o drobnych zawiściach czy zazdrościach i czują radość, że mogą być obok siebie – styczniowy dzień był ciepły, jak się to zdarza w Nowym Jorku, sprzyjał dobrym myślom. I wydaje mi się, że to zdjęcie uchwyciło nie tylko czterech panów w średnim wieku, ale może także Przyjaźń jako taką.

Mark Strand, Josif Brodski, Adam Zagajewski i Derek Walcott

Ponieważ kochał koty lubił wobec swoich bliskich odgrywać przez moment rolę dobrodusznego kocura – żegnając się z przyjaciółmi wykonywał chętnie gest imitujący „kocie łapki” i towarzyszyło temu najprzyjaźniejsze, zrozumiałe we wszystkich językach pozdrowienie „miau, miau”. W bezpiecznym kręgu przyjaciół zrzucał psychiczny kostium wielkiego poety – który nakładał przy oficjalnych okazjach. Nie muszę dodawać, że miał spore grono wielbicieli, znajomych, studentów. Interesował się prawdziwie sprawami praktycznymi przyjaciół, gotów był do pomocy, pytał, czy wszystko dobrze, nie był zamknięty w swojej wieży z kości słoniowej. Chyba że właśnie pisał nowy esej i pasjonowało go coś ze sfery intelektualnej, nowa inwestygacja. Kiedyś zadzwoniłem do niego z Houston, wkrótce po przylocie z Europy. Zazwyczaj pierwsze dni w Teksasie były dla mnie trudne, melancholijne – dlatego dzwoniąc do Josifa liczyłem na intymną, przyjacielską rozmowę (inaczej mówiąc – na zwykłe plotkowanie). Tymczasem Josif nie chciał słyszeć o mojej melancholii tylko natychmiast zapytał mnie: co sądzisz o poezji Horacego? Właśnie pisał swój szkic o Horacym. Zmobilizowałem się, przypomniałem sobie szybko, co sądzę o wierszach Horacego i mój nastrój poprawił się.

Jest jeszcze coś, co niełatwo zdefiniować i z czym zgodziliby się pewnie wszyscy przyjaciele Josifa – rozmawiać z nim, przebywać w jego obecności to była wielka przyjemność, radość – bo czuło się w nim nieustającą pulsację umysłu, talentu. W naszych czasach nadużywa się przymiotnika „twórczy”, wszystko jest „twórcze”, creative, dzieci w przedszkolu, kierowcy Formuły 1 i szympansy w Zoo – ale tutaj, u Josifa, było tak naprawdę.

Wydaje mi się, że znałem go dobrze, jestem przekonany, że zaliczał mnie do grona przyjaciół. Ale wiem, że znałem go tylko z jednej strony – przypuszczam, że różnym grupom znajomych i przyjaciół ukazywał się nieco inaczej.  Wiadomo, że miał bardzo różne kręgi przyjaciół, zaczynając od tych najwcześniejszych, leningradzkich, potem doszli przyjaciele nie-Rosjanie, Tomas Venclowa, czy Polacy, Czesław Miłosz (naprzód korespondencyjnie), Wiktor Woroszylski, Andrzej Drawicz, potem bardzo wielu Amerykanów, Jonathan Aaron, Mark Strand, Roger Straus, Leon Wieseltier i wielu, wielu innych, głównie poetów i studentów poezji, także Derek Walcott i Seamus Heaney, rosyjscy emigranci (Barysznikow, Dowłatow), Szwedzi, Włosi i Włoszki, Niemcy, oraz następna grupa Polaków, Stanisław Barańczak, Barbara Toruńczyk, Irena Grudzińska-Gross, wreszcie Adam Michnik i Zbigniew Herbert.

Znałem go od najlepszej strony, jako dobrego przyjaciela, ale także jako wyznawcę wysokiej kultury, obrońcę metafizycznego impulsu w poezji. Był bezlitosnym wrogiem totalitaryzmu, Nabokovowieckiego i każdego innego, i przeciwnikiem tego, co Nabokov określał przy pomocy słowa poszlost’, banalność, brak smaku, małość. Umiał pogodzić swój elitaryzm kulturalny z ogromną sympatią dla amerykańskiego sposobu życia – który jest przeciwieństwem elitaryzmu. Lubił Amerykę, także tę zwykłą Amerykę stacji benzynowych, barów, gdzie dominowały gigantyczne ekrany telewizyjne, na których zawsze, o każdej porze dnia i nocy odbywały się niekończące się mecze baseballu, znał i lubił mniej szykowne dzielnice Nowego Jorku, w China Town miał swoje ukochane restauracje. Gdy znalazł się kiedyś (w r. 1988) w Houston, zażądał, żeby go zawieźć do siedziby NASA, co jego przewodnikom po tym amorficznym, olbrzymim mieście nigdy nie przyszłoby do głowy. Uwielbiał język angielski, także ten mówiony, amerykański – lubił posługiwać się amerykańskimi idiomami, chociaż zdarzało się, że – jak to przytrafia się cudzoziemcom – nie odróżniał wyrażeń idiomatycznych już martwych od wciąż żywych. Idiomy żyją kilka czy kilkanaście lat i potem trafiają do muzeum, czyli do słownika i tam odnajdują je cudzoziemcy. Z właściwą mu arogancją (najczęściej pełną uroku) negował różnicę między native speakers i tymi, co języka nauczyli się późno – zdarzało mu się nawet poprawiać native speakers (byłem tego świadkiem – oczywiście nie miał racji, native speakers zawsze mają rację), a ci potulnie akceptowali jego korektury.

Wiedziałem, że ma różne idiosynkrazje. Wiedziałem też, że w pewien sposób lubi Polskę – nie tylko polską poezję, którą przecież tłumaczył w młodości i którą recytował z pamięci do końca życia, ale i coś więcej. Nie jestem pewien, dlaczego. Kiedyś powiedział: „bo wyście walczyli”. I przeciwstawiał Polaków Czechom – którzy poddali się bez walki. I najwyraźniej nie przeszkadzało mu to, że Polacy nieraz walczyli przeciwko imperium rosyjskiemu (i tylko raz zwyciężyli). Wszystko razem było intrygujące, bo pokazywało, że jego filozoficzna mapa miała też bardzo istotną warstwę przed-kulturalną – prawie tak, jakby jego wizja świata łączyła w sobie elementy największej dojrzałości, przenikliwości, godne podziwu i uwagi, wręcz ratujące współczesną mu kulturę od banalności, od pospolitości, z poglądami inteligentnego i zapalczywego wyrostka z leningradzkiego podwórka (wiem, że każde leningradzkie podwórko zachowuje pamięć 900. dni oblężenia miasta).

John Willet, o którym już wspomniałem, opowiedział mi kiedyś historię związaną z Josifem. Dokładnie ją zapamiętałem, bo wydała mi się fantastycznie zabawna. John, jak to było już powiedziane, znał Josifa od bardzo dawna; w pewnym sensie był nieco egzotyczną postacią wśród amerykańskich przyjaciół Josifa – gdzie przeważali poeci, poetki, pisarze i krytycy. John natomiast był zawodowym dyplomatą, który zaczynał swą karierę w państwach afrykańskich, potem pracował dla Departamentu Stanu także w wielu innych krajach, między innymi we Włoszech czy w Turcji, i dwukrotnie w Paryżu (posługuję się czasem przeszłym, gdyż niestety ten wykształcony, dowcipny i przyjazny człowiek nie żyje). Otóż John powiedział mi kiedyś, że zdradzi mi historię, której nikomu nie opowiada. Było tak: Josif miał umysł, który pasjonował się bardzo różnymi tematami, nie tylko literaturą – na przykład lotnictwem wojskowym (wiedział wszystko o samolotach bojowych z okresu II wojny; pytany jaką linią leci do Europy mówił: Luftwaffe), albo historią sławnych brytyjskich szpiegów – the Cambridge Four (którzy później stali się the Cambridge Five); zresztą napisał o nich esej.

Jedną z tych pobocznych pasji Josifa był – centralny w latach 80. – problem rozbrojenia nuklearnego, missile-gap, jak to wtedy nazywano. Czytał wszystkie artykuły na ten temat, znał się na rakietach, na Pershingach i Minutemanach, i na ładunkach atomowych należących do obu stron, wiedział jak się owe odmiany rakiet nazywają, jaki mają zasięg, jaką potęgę zniszczenia. I oczywiście miał własne teorie. Powiedział Johnowi, który właśnie w przerwie między dwiema misjami mieszkał w Waszyngtonie, że chętnie wygłosi w Departamencie Stanu wykład, w którym przedstawi swoje koncepcje na temat rozbrojenia. John przez długi czas próbował odwieść Josifa od tego zamiaru. Tłumaczył mu, że w Departamencie Stanu pracują najlepsi na świecie eksperci, którzy każdą chwile poświęcają studiowaniu tych zagadnień, wiedzą na ten temat wszystko, i że on, dyletant, niezmiernie błyskotliwy, ale jednak dyletant, nie ma szans na to, żeby nawiązać z nimi równorzędną rozmowę, nie mówiąc już nawet o tym, żeby ich przekonał do swoich teorii.

Josif jednak upierał się i w końcu John ustąpił i doprowadził do wykładu w Departamencie Stanu, na który przyszli wielcy waszyngtońscy specjaliści od rakiet i atomów, od ustalania i obliczania równowagi dwóch arsenałów.

No i co, jak się to odbyło? – spytałem Johna. Wiesz, to nie był sukces, odrzekł.

Leszek Kołakowski napisał jeszcze w latach 50. esej, który stał się bardzo znany i do dziś jest czytany w różnych krajach i językach, Kapłan i błazen. Ten wieloznaczny, opalizujący szkic, dla którego nie da się ustalić jednolitej wykładni, wskazuje na głębokie rozdarcie obecne we współczesnej kulturze.

Sam jednak Kołakowski, wydaje się, jako myśliciel był jednocześnie kapłanem i błaznem. Wydaje się też, iż niektórzy przynajmniej wielcy poeci też są w jednej osobie kapłanem i błaznem. I że tak było z Brodskim. To – jeśli spojrzeć na rzeczy najbardziej powierzchowne – zaznaczało się już nawet w sposobie w jaki czytał (recytował, śpiewał) swoje wiersze, wierny w tym jednej z głównych rosyjskich tradycji poetyckich, gdzie recytacja nawiązuje do śpiewu cerkiewnego. Jednak uważny słuchacz nie może nie dostrzec, że śpiewał swoje wiersze w modusie tragicznym – lecz one same były często ironiczne i już w samym sposobie ich prezentacji kryła się silna sprzeczność – silna i interesująca.

Miał wspaniałe poczucie humoru, jego błyskawiczne riposty były jeszcze jednym potwierdzeniem jego geniuszu. Ale miał też upodobanie do dowcipów, niekiedy dowcipów wcale nie genialnych. Gdy spotykał się na przykład z Derekiem Walcottem potrafili długi czas bawić się wymianą dowcipów, śmiesznych lub mniej śmiesznych. W końcu dowcip jako genre literacki znajduje się na samym dole wysokiej drabiny gatunków.

Notabene nie trzeba być bardzo uważnym czytelnikiem jego wierszy i esejów, by zauważyć istotną ewolucję w duchowości i w światopoglądzie ich autora.

T. S. Eliot, który za młodu próbował wyjść z pustyni duchowej, napisał sławną Ziemię jałową, poemat, który naznaczył cały wiek XX – raport o naszej cywilizacji, o wielkim i smutnym mieście, raport pozbawiony nadziei. Poezja Eliota nie była nigdy nihilistyczna, to była bardziej rozpacz niż nihilizm, rozpacz przenikliwa i bolesna, biorąca się z zawodu, z rozczarowania młodego artysty i myśliciela światem, ale też rozpacz bardzo pomysłowa.

To oczywiste, że dla Josifa ten poemat był ważnym punktem odniesienia. Nieraz pojawiał się w jego konwersacji – czasem krytycznie, jak wtedy, kiedy żartował sobie z zakończenia: pamiętamy, na koniec pojawia się wzięte z sanskrytu słowo Shantih – oznaczające „pokój”  („pokój, który przekracza naszą zdolność pojmowania”, jak to komentuje w przypisach do poematu Eliot) i trzykrotnie powtórzone – a Josif mówił, no tak, proszę, nie wiedział jak zakończyć „Ziemię jałową” i po prostu powtórzył to samo słowo trzy razy… Czasem zaś lubił żartować – że sławne zdanie „April is the cruellest month” (Kwiecień jest najokrutniejszym miesiącem), otwierające poemat, odnosi się do daty 15 kwietnia, kiedy trzeba w USA płacić podatki za poprzedni rok.

Poważnie jednak. Podczas gdy Eliot wędrował w stronę głęboko pojętego chrześcijaństwa, co kulminowało w Czterech kwartetach, droga Josifa, nie mająca zresztą żelaznej konsekwencji, była raczej przeciwna. Jego wiersze związane z Bożym Narodzeniem, jeden z najwspanialszych cykli w twórczości Josifa, powoli uschły w Stanach Zjednoczonych. W wielu Christmas poems, pisanych co roku, znajdujemy zapisy odpowiedzi na to, co Karl Jaspers nazwał „szyframi transcendencji”; czytelnik odnosi wrażenie, że wrażliwość religijna, chrześcijańska, jest tam tarczą broniącą przed brutalnością i brzydotą sowieckiego systemu. Podobnie jest we wczesnym, pięknym i ważnym wierszu Postój na pustyni, gdzie burzony przez dźwig, rozpadający się w nicość kościół grecki – mający ustąpić miejsca sali koncertowej – opłakiwany jest przez autora. Sala koncertowa i świątynia; młody poeta z żalem żegna się z kościołem, obserwując proces destrukcji z mieszkania przyjaciół, „pewnej tatarskiej rodziny”, i z niechęcią mówi o architekturze przyszłej „świątyni sztuki” (wczesnym tłumaczem tego wiersza na język polski był Wiktor Woroszylski). Narracja tego niezwykłego wiersza pozbawiona jest bezpośredniej emocji, ekspresja jest stłumiona – tak jak u wielkich trębaczy jazzowych, którzy niekiedy, w partiach lento lub largo nakładają tłumik na trąbkę – i to co się dzieje, oglądane jest jakby przez odwróconą lornetkę; słyszymy komentarz spokojny, filozoficzny, pełen mądrości, nasycony troską nie tylko o teraźniejszość, ale i o przyszłe pokolenie. Młody Josif wykazuje tu ogromną dojrzałość. Posługuje się liczbą mnogą, my, tak jakby – wbrew faktom – zgadzał się wziąć na siebie część odpowiedzialności za zbrodniczy system i za niszczycielski dźwig.

Wydaje się jednak, że w miarę upływu lat i zmiany kontynentów zmieniały się także proporcje i sympatia poeta przesuwała się coraz bardziej w stronę „sali koncertowej”. W poezji Brodskiego „świątynia sztuki” rośnie, a grecki kościół maleje coraz bardziej. Jest też oczywiste, że Josif spędził swoje twórcze życie nie tylko na dwóch kontynentach, ale i w dwóch różnych cywilizacjach. Mimo że widział pewne paralele między dwoma imperiami, sowieckim i amerykańskim, to jednak były to naprawdę dwa zupełnie różne światy i poeta, który na pół instynktownie i na pół świadomie broni zwykle mniejszości, broni prześladowanych, w Stanach Zjednoczonych znalazł się nagle w całkiem innej topografii. Znalazł się w kraju, gdzie trudno znaleźć miasto – może poza Wschodnim Wybrzeżem czy Kalifornią – gdzie by przed miejscowym kościołem, obojętnie czy baptystów, czy metodystów, nie znajdował się tandetny neonowy napis „Jezus zwycięży” albo „Jezus przyjdzie do ciebie” (w domyśle: i poprosi o datek na nasz kościół). W wielu stanach Jezus zastąpił Lenina. Brzmi to makabrycznie…

Nawiasem mówiąc to, co przydarzyło się Josifowi, zamiana jednego kontynentu na drugi, spotkało, dużo później, wszystkich pisarzy i artystów, obywateli Europy Środkowej i Wschodniej.

Kiedyś w Houston, w r. 1988, na spotkaniu ze studentami creative writing, ktoś zadał Josifowi pytanie, czy w Związku Sowieckim, gdzie twarz Lenina w tysiącach kopii widniała na każdym murze, bardziej mu przeszkadzała ta oszalała powtarzalność reprezentacji Wodza czy też związane z nim treści polityczne Josif zastanowił się przez chwilę i odrzekł: powtarzalność. (Nie myślę, żeby to było jego ostateczne stanowisko).

W metodologii Josifa często spotykamy się z czymś, co sprawiło, że ktoś (Rolf Fieguth) nazwał go, nie bez podziwu, „metafizycznym chuliganem”. To nieco zuchwałe określenie dobrze definiuje charakterystyczny dla Brodskiego brak respektu dla akademicko czy konwencjonalnie ustalonych poglądów i wiar. Jego „chuligaństwo” (kompletnie różne od „chuligaństwa” Jesienina) brało się z ruchliwości jego inteligencji, nieskłonnej do wytrwania długo w jednym fotelu, i do pewnego stopnia z natury jego wykształcenia; był erudytą, ale filarem jego wiedzy była poezja, od Homera do Achmatowej. Nie filozofia, nie historia cywilizacji, nie głęboka wiedza filologiczna tylko właśnie poezja; w naszych czasach nie ma już pewnie erudytów kompletnych, budujących swoją kulturę na wszystkich tych filarach, ale może nie od rzeczy będzie zauważyć pewną „ukośność” spojrzenia Josifa. Inna sprawa, że w esejach – nie tych autobiograficznych jak olśniewające Półtora pokoju – autor prowadzi pewną grę intelektualną. Siedząc na granicy między prawdą i efektownym paradoksem nieraz wybiera to drugie. Cioran zanotował kiedyś: „Prawdziwy pisarz namiętnie kocha pozory, nie szuka Prawdy” [przekład Ireneusz Kania]. Nie byłbym taki pewny. Zresztą to Cioran podkreślał, że jeśli wyznaje jakiś pogląd to wyznaje także jego przeciwieństwo.

Nie ma to może wielkiego znaczenia, ale doskonale zapamiętałem rozmowę jaką prowadziliśmy kiedyś na temat religii. Josif – oczywiście – zainicjował dyskusję (lubił mnie prowokować i wzywać do debaty). Postawił tezę, że wielkie religie instytucjonalne mają jedną wielką wadę: zawierają za mało nieskończoności. Spójrz, mówił, Józef, cieśla, Maria – osoba z krwi i kości. Należałoby, mówił, połączyć z sobą odłamki nieskończoności, zawarte w różnych religiach, w największych systemach religijnych, i połączyć je ze sobą. Dopiero wtedy powstałaby religia idealna. Naprawdę stawiająca czoła temu, co śmiertelne. Nieważne, co na to odpowiedziałem (nie zgodziłem się z tym pomysłem, zarzuciłem Josifowi, że chciałby stworzyć coś w rodzaju esperanto religijnego, sztuczny agregat – nie tak przecież powstają religie, nie w gabinecie tylko na placu publicznym, zakurzonym i brudnym). Ważniejsze, że tego rodzaju sofistyka oddalała poetę od prawie naiwnego przeżywania religii w jego wcześniejszych wierszach Bożenarodzeniowych. Element duchowej inżynierii, poezji rozumianej jako konstrukcja, jako poiesis, badanie nieskończonej ilości możliwych połączeń, brał stopniowo górę nad czystym impulsem lirycznym – ale nigdy do końca.

Kiedyś zauważył, jaka szkoda, że Jezus nie poznał rzymskich elegików, to jest poetów takich jak Katullus, Propercjusz czy Tibullus, w których twórczości nie brakuje wierszy erotycznych. Jeśli się nad tym zastanowić, to jest to dość komiczne.

Wiersze miłosne Josifa należą do najpiękniejszych w jego twórczości. Melancholijne, najczęściej wracające do ukochanej, którą poznał i utracił we wczesnej młodości, w Leningradzie. Czytelnik może odnieść wrażenie, że ten miłosny żal jest także żalem za młodością, za Leningradem. Do końca życia zachował wielkie zapasy tego, co jest istotą poezji – liryzmu. W jego dziele poetyckim splatają się dwa podstawowe żywioły, liryzm i intelektualizm, tak jak powinno być – bo te dwie energie potrzebują się nawzajem, choć nieraz walczą ze sobą. Poeta tylko liryczny może nas znudzić. Poeta tylko intelektualny sprawia, że sięgamy raczej po filozofię. Melancholijny wiersz z roku 1993 (napisany 3 lata przed śmiercią), Dedal na Sycylii pokazuje Dedala jako starca, inżyniera właśnie, który niestrudzenie przez całe życie pracował nad wynalazkami. Czytelnik doskonale wie, kto jest Dedalem tego wiersza. I także piękny wiersz – który można z łatwością uznać za późny, pożegnalny utwór, a który w istocie jest bardzo wczesny (… O nieśmiertelność śmierci nie poproszę), pełen czystego liryzmu, kończący się tymi linijkami: „Ale nad moją mogiłą żydowską/ wciąż młode życie niech krzyczy wytrwale” (przekład Katarzyny Krzyżewskiej). Od Bożego Narodzenia do żydowskiej mogiły – oto stacje w drodze poety, który urodził się w żydowskiej, ale bezreligijnej rodzinie, lecz, jak Mandelsztam, w poezji przez długi czas wybierał chrześcijaństwo.

Brodski atakowany był z dwóch stron – Aleksander Sołżenicyn, którego poeta wcześniej też nie oszczędzał, krytykując go z powodów estetycznych, już po śmierci Josifa wypowiedział się o nim negatywnie (w stylu nawiązującym niestety do potępień z dawnych, prymitywniejszych czasów), w r. 1999.  Zarzucił mu, że oderwał się od źródeł, od rosyjskości, „wyobcował się”, nie wrócił do Rosji tak jak on, Sołżenicyn. Istotnie, Josif podjął decyzję, że nie wróci do kraju, w którym się urodził. Wiedział, że nie znajdzie tam swojej młodości. Nie wrócił do Rosji – uważał Sołżenicyn – ponieważ obawiał się, że wtedy ujawniłoby się, iż utracił kontakt z wielką tradycją rosyjskiej literatury, tradycją Tołstoja i Dostojewskiego. Jakoby zdradził nawet tradycję Anny Achmatowej – mimo że niegdyś się z nią przyjaźnił, należał do jej faworytów!

Z drugiej natomiast strony zarzucano mu też coś wręcz przeciwnego, wielkoruski szowinizm. Z tego co wiem, tego rodzaju krytyka pojawiła się późno i wiązała się z publikacją (tylko akustyczną) pewnego utworu. Punktem odniesienia jest tu wiersz istotnie niebywały, szalony atak na Ukrainę, wiersz Na niepodległość Ukrainy (Na niezawisimost’ Ukrainy), napisany w r. 1992. To najdziwniejszy, najbardziej skrajny wiersz Brodskiego, wiersz, na którego publikację „papierową” poeta nie zgodził się nigdy. Na YouTube znaleźć jednak można zapis recytacji tego utworu przez Josifa; niektórzy obrońcy Brodskiego twierdzili, że to nie on jest autorem tego paszkwilu. Może to paszkwil – ale jest to wiersz technicznie doskonały, wirtuozerski, poeta uruchomił tu zasoby swego kunsztu. I tak kończy ten utwór (przekład Leszka Szarugi):

Z Bogiem orły, kozacy, hetmani i gieroje,
Lecz kiedy umierać wam przyjdzie, hultaje i buhaje,
Będziecie rzęzić, czepiając się skraju materaca,
Te strofy Aleksandra, a nie brednie Tarasa.

Dla przyjaciół poety, i to takich, którzy odczuwają też wielką sympatię dla Ukrainy, zrozumienie motywacji stojącej za tym znakomitym i obrzydliwym wierszem jest czymś prawie niemożliwym. Aleksander to oczywiście Puszkin, Taras – Szewczenko. Epokowe wydarzenie, oderwanie się Ukrainy od Rosji zostaje tu sprowadzone do meczu między dwoma poetami (co raz jeszcze pokazuje w wielkim Brodskim wyrostka z leningradzkiego podwórka…). Nasi poeci lepsi. Zostańcie z nami. Liczy się tylko poezja.

Daleko jesteśmy od klasycznego słowianofilstwa, gdzie to chłop był nieświadomym nosicielem Rosyjskości.

Nie chcę się długo zatrzymywać przy tym dziwnym, ekstremalnym wydarzeniu – już kiedyś, w Lizbonie, w r. 1988, podczas pewnej konferencji, Josif wypowiedział podobną opinię, którą można by określić jako arystokratyczny szowinizm rosyjskiej kultury. Wtedy, w Lizbonie, rozmawiałem o tym z Josifem przy lunchu zaraz po sesji (towarzyszyła nam Susan Sontag). Josif znalazł się w defensywie, tłumaczył nam, że „musiał bronić Tatiany Tołstoj”, która „pierwszy raz znalazła się na Zachodzie”. Jednak ktokolwiek widział choć raz Tatianę Tołstoj w akcji, wie, że nie potrzebuje ona żadnej obrony. To raczej jej przeciwnicy intelektualni powinni się rozejrzeć za sojusznikami.

Nawiasem mówiąc, gdyby ONZ, uznając niepodległość ubiegających się o to krajów, stosowała kryterium „wielkiej poezji”, nie wiadomo, ile byłoby na naszej planecie narodów cieszących się niezależnością polityczną.

Wróćmy jednak do tego, co w Brodskim najwspanialsze. Otóż odegrał on znaczną rolę w pewnej częściowo historycznej już rozmowie o znaczeniu poezji – nie tylko dzięki sile swych wierszy, dzięki energicznej akcji na rzecz upowszechnienia poezji – tak jak jego propozycja, by wielkie sieci hotelowe obok egzemplarza Biblii oferowały gościom także antologię poetycką. Ale to było w późniejszej fazie jego życia, kiedy był już uznanym mistrzem, tłumaczonym na wiele języków, ukoronowanym największymi nagrodami. Jednak już jako bardzo młody poeta wyznawał pogląd, energicznie głoszący prymat poezji nad innymi dyscyplinami humanistycznym, ba, nad całością ludzkich prac.

A działo się to dawno temu, w latach 60. To był moment ogólnego zwątpienia w wartość i znaczenie poezji. Zwątpienie wyrażane było przez wielu, przez czytelników, przez filozofów kultury (pamiętamy sławne, może aż zanadto, twierdzenie Teodora Adorno, który zastanawiał się czy po Auschwitz można jeszcze pisać wiersze) – pytanie, które zawisło nad głowami praktyków sztuki poetyckiej.

Poeci europejscy – bo ich mam na myśli – żyli i pisali w przeświadczeniu, że są przedstawicielami umierającej gałęzi sztuki. Różne były motywy tej rezygnacji, tej schyłkowości. Głównym było zapewne głębokie zmęczenie duchowe wywołane wielkim cieniem niewiarygodnego okrucieństwa drugiej wojny światowej, Zagłady. Może najbardziej klasycznym przedstawicielem tej wrażliwości był Tadeusz Różewicz, urodzony w r. 1921, czyli należący do pokolenia, które w sposób najbardziej kompletny zostało pochłonięte przez wojnę i Zagładę. On sam brał udział w ruchu oporu, widział rzeczy straszne, rzeczy, które oszczędzone zostały następnym pokoleniem europejskich pisarzy (przynajmniej na razie, przyszłość z pewnością pokaże jeszcze co potrafi) – zbudował swoją estetykę na przeświadczeniu, że poezja kończy się, umiera.

Różewicz był świetnym poetą, nie chodzi mi o to, żeby pomniejszać jego rangę – umiał budować na ruinach, czy też pośród ruin, co, jak wiemy z historii, jest ulubionym zajęciem Europejczyków – potrafili nawet w Syrakuzach zbudować kościół katolicki chytrze wykorzystując kolumny greckiej świątyni Minerwy.

Co u Brodskiego było fenomenalne to, poza niezwykłym talentem, nieomal dziecięca wiara w potęgę poezji. A ponieważ przypadek – w postaci procesu o „pasożytnictwo”, którego protokół dotarł na Zachód – sprawił, że jego głos bardzo wcześnie został usłyszany w Europie, co niewątpliwie dało do myślenia wielu uczestnikom rzekomego pogrzebu poezji. Nie potrafię tego udowodnić – co jednak można udowodnić w humanistyce? – ale wydaje mi się, że ta fanatyczna wiara w poezję, której Josif nigdy się nie wyrzekł, odegrała pewną rolę w światowej historii Ducha (jakby powiedział profesor Hegel).

Josif był jak biblijny Józef, wrzucony do studni przez zawistnych braci, skazany na pewną śmierć, jednak cudownie ocalony, przewieziony do Egiptu, gdzie jego talenty zostały docenione i gdzie po wielu wzlotach i upadkach (jak o tym wiedzą czytelnicy hebrajskiego czyli Starego Testamentu i powieści Tomasza Manna), prosto z więzienia trafił do pałacu faraona i został jego najbliższym doradcą. A Josif opowiadał mi kiedyś o przyjęciu w Białym Domu, na którym posadzono go obok George’a Busha (seniora), w tamtym momencie jeszcze wiceprezydenta. I mówił, że spodobał mu się Bush, bo przypominał „rzymskiego męża stanu”.

Josif Brodski w Wenecji

Gdy przyjeżdżał do Paryża – co zdarzało się często – zatrzymywał się w latach 90. w mieszkaniu przy place de l’Odéon, niedużym, klasycystycznym placu w samym sercu miasta, dwa kroki od Ogrodu Luksemburskiego. Powiedziałem mu, że tuż obok (21, rue de l’Odéon) mieszkał Emil Cioran, pisarz bardzo różny od Brodskiego. Na to Josif uśmiechnął się i zacytował aforyzm Ciorana – „Popełniać samobójstwo? Po co, przecież i tak jest już za późno”. Pracował wtedy nad esejem o Wenecji, który dla części czytelników jest jego najwspanialszym tekstem. Miał osobliwą metodę pracy – posługiwał się małą, przenośną maszyną do pisania marki olivetti (o takiej maszynie marzyli wówczas wszyscy poeci z Europy Środkowej – jeszcze przed inwazją komputerów). Natomiast kartki formatu a4 sklejał z sobą tak, że powstawał z tego niekończący się wąż białego papieru. Zapewne chodziło o to, żeby nie tracić ani chwili w przypadku nadejścia gwałtownego natchnienia, kiedy umysł nagle przyśpiesza i dyktuje zdania z ogromną szybkością – żeby nie musiał wtedy wykręcać z olivetti jednej kartki i wkręcać następnej. Kiedy dzisiaj myślę o tym, widzę w tym eleganckim paryskim mieszkaniu kogoś, kto podobny jest do egipskiego skryby – takiego, jakiego podziwiać można w Luwrze – który w skupieniu kładzie znaczki hieroglifów na niekończącym się zwoju papirusa. I przypominam sobie, że egiptolodzy chętnie piszą o Maat.

Maat to zarazem kategoria filozoficzno-moralna oraz bogini życia i dobra, centralna postać w panteonie starożytnego Egiptu. Maat była zwornikiem wierzeń i obyczajów egipskich, uosobieniem prawdy, prawa i porządku (obawiam się, że nie podobałaby się jej chaotyczność moich zapisków). Była też sędzią na progu dwóch światów, ważyła serce przybyszów do krainy umarłych, była patronką cywilizacji. I każdy godny tego imienia skryba, każdy pisarz, poeta, artysta, czy był tego świadomy, czy nie, stawał się bardziej czy mniej wybitnym sługą, podwładnym, rzemieślnikiem lub wirtuozem bogini sprawiedliwości. Takim właśnie niezwykłym wirtuozem był Josif Brodski.

ADAM ZAGAJEWSKI, ur. 1945 we Lwowie. Poeta, prozaik, eseista. Przedstawiciel pokolenia Nowej Fali. Autor kilkunastu tomów poezji i szkiców. W 2004 otrzymał Neustadt International Prize for Literature. Odznaczony m.in. Orderem Legii Honorowej, 2016 i Literacką Nagrodą Księżniczki Asturii, 2017. Ostatnio wydał zbiór szkiców Substancja nieuporządkowana (Znak, 2019) i tom wierszy Prawdziwe życie (a5, 2019).