ADAM ZAGAJEWSKI
Miłosz młody i stary

Miłosz młody i stary

Wszystko wskazuje na to, że współcześni czytelnicy przywiązują się szczególnie do tych poetów, którzy umarli młodo, jak John Keats czy Novalis, lub też wcześnie porzucili poezję, by oddać się życiu praktyczne­mu – jak Arthur Rimbaud (prawdę mówiąc, trudno o inne przykłady tak szczególnej biografii). Fascynuje nas ktoś taki jak Hugo von Hofmann­sthal, który jako licealista pisał niezwykłe wiersze, a później zarzucił liry­kę. Jest coś takiego w naszej epoce, co każe nam podziwiać fragment, zgadywać dalszy ciąg, wyobrażać sobie zakończenie, którego nie było. Twórczość doprowadzona do późnej starości, pełna, dojrzała, nasycona mądrością, tak jak wino może być nasycone słońcem południa, onieśmie­la nas, niekiedy zniechęca. Nawet – zdaje się – wielki Goethe bywa w Niemczech stawiany na drugim miejscu – po  Hölderlinie, który za­milkł przed czasem, zniknął w nocy obłędu.

My w Polsce mamy poetów, którzy zginęli w czasie II wojny świato­wej – „Mamy tych braci”, jak pisał Stanisław Grochowiak, świetny poeta, który sam też nie dożył późnego wieku. Ich wiersze są śpiewane przez sławnych pieśniarzy do akompaniamentu gitary lub fortepianu, fo­tografie ich młodych twarzy, pełnych niespełnionej nadziei, zdobią ściany nad biurkami gimnazjalistek i studentów. Mamy też – jak pewnie każdy kraj – poetów zbuntowanych, samobójców, którzy odeszli wcześnie z własnej woli, zatrzasnęli z hukiem drzwi życia i w pewien sposób poko­nali czas i biologię: będą zawsze młodzi, będą przedmiotem kultu innych zbuntowanych, nie zobaczymy zmarszczek na ich czołach ani orderów na klapach ich marynarek, tych widomych oznak długowieczności i kompromisu.

Czesław Miłosz stanowi przeciwieństwo tych nieśmiertelnych mło­dych poetów. Dożył dziewięćdziesięciu trzech lat, pracował do ostatniej prawie chwili, spełnił swoje zamiary (choć na pewno nie wszystkie, bo to jest niemożliwe), dał, jak się to mówi, pełną miarę swego talentu. Jego skroń uwieńczyły liczne laurowe wieńce – łącznie z tym najsławniej­szym, noblowskim. W dodatku był człowiekiem tak niezwykle pracowi­tym, zdolnym i inteligentnym, że prócz tomów wierszy zostawił też spo­ro tomów prozy: niewiele powieści – tego gatunku specjalnie nie cenił – ale liczne kolekcje esejów, a wśród nich książki tak ważne i wpły­wowe jak Zniewolony umysł czy – mniej znana, lecz jakże inspirują­ca – Ziemia Ulro. Nie gardził też tłumaczeniem poezji z innych języ­ków – był doskonałym, nadzwyczajnym tłumaczem Szekspira, Yeatsa, Baudelaire’a, poetów północno- i południowoamerykańskich, biblijnych psalmów i przypowieści. Był przede wszystkim poetą – zawsze to pod­kreślał, zresztą jest to oczywiste dla każdego, kto poznał jego dzieło ale miał także ambicje czysto intelektualne, filozoficzne.

Chciał wszystko zrozumieć, zgadzał się lub spierał z poglądami dominującymi w jego epoce, występował jako publicysta, filozof, szermierz idei. Był bardzo wrażliwy na to, co mówił lub szeptał duch czasu, niekie­dy był temu głosowi posłuszny, kiedy indziej gwałtownie z nim dyskuto­wał – a przecież nie brak pisarzy zupełnie głuchych na śpiew Zeitgeistu. W Polsce, która uwolniła się od komunizmu, odgrywał rolę wielkiego autorytetu nie tylko artystycznego, lecz także politycznego – bronił sys­temu liberalno-demokratycznego, dużo bliższy był lewicy niż prawicy, a jednocześnie zaskakiwał wielu głębokością przekonań religijnych. Nie było to wcale oczywiste połączenie – ani dla przedstawicieli lewicy, ani dla ludzi związanych z religią. Nie było i nie jest.

Zdumiewa lektura listów pisanych w różnych okresach jego długiego życia (a tych listów jest tak dużo, że czekają nas jeszcze liczne tomy korespondencji – wiele już się ukazało): zawsze, dosłownie zawsze, prawie każdego dnia Miłosz pisał coś nowego, wiersz lub esej, tłumaczył, przygotowywał swe zajęcia uniwersyteckie, pomagał przyjaciołom w redago­waniu pism literackich, brał udział w życiu publicznym, oburzał się, wy­stępował w obronie ludzi i książek, interweniował. I śmiał się głośno, bo ten religijny poeta w śmiechu bliższy był Rabelais’mu niż pustelnikom Kapadocji (choć nie wiemy, czy i oni nie cenili śmiechu).

Nawet w najtrudniejszym okresie, podczas II wojny światowej, kiedy Warszawa była miastem okupowanym, udręczonym, Miłosz, wtedy jesz­cze młody, był już tytanem pracy – pisał wiersze i eseje, uczył się angiel­skiego, tłumaczył, brał czynny udział w podziemnym życiu literackim i wydawniczym. Pisał i tłumaczył – bo chciał zrozumieć. Zawsze, w każ­dym momencie życia, które obfitowało w dramatyczne przemiany i pro­wadziło od carskiej Rosji (urodził się w roku 1911, zmarł w 2004) aż do członkostwa Polski w NATO i przedproża jej wstąpienia do Unii Eu­ropejskiej, chciał, musiał zrozumieć, co się dzieje, jaki sens ma chwila obecna, sens filozoficzny, poetycki, polityczny. Po latach wracał myślami do okresu hitlerowskiej okupacji nie bez paradoksalnej nostalgii: „bo wte­dy wszystko było jasne” (w sensie moralnym). Trudniejsze dla sumienia poety były wczesne lata powojenne, kiedy jego lewicowość – i niena­wiść wobec nacjonalistycznej prawicy – ciągnęły go w stronę komuni­stycznego obozu władzy, a jednocześnie wrażliwość, moralna czy po pro­stu ludzka, kazała mu wzdrygać się przed obrzydliwymi metodami stosowanymi przez jego chwilowych sprzymierzeńców i w końcu spra­wiła, że nie wytrzymał tego ciężaru i zdecydował się na krok radykalny, na emigrację (w 1951 roku). Na emigrację, o której sądził, że zdławi raz na zawsze jego powołanie poetyckie, przez to po prostu, że pozbawi go zbawiennego kontaktu z macierzystym językiem i z jego naturalnym śro­dowiskiem, z polską inteligencją, z którą się często gwałtownie kłócił, ale do której należał, tak jak ryby należą do oceanu.

Początki jego emigracyjnego życia były istotnie dramatyczne; był to dla Miłosza ostry kryzys egzystencjalny, lata wielkiej samotności, kiedy wydawało się, że wszyscy go odrzucali: komuniści, bo zdradził, „wybrał wolność” (tak się wtedy mówiło), i polscy emigranci – bo podejrzewali, że jest sowieckim „agentem” czy szpiegiem (skoro przez kilka lat należał do korpusu dyplomatycznego komunistycznej Polski). Paryscy intelektu­aliści patrzyli na niego nadzwyczaj niechętnie, jako że nie podzielał ich zachwytu dla Stalina, natomiast dla zachodnich antykomunistów był za­nadto lewicowy i przez to niepewny – kapitalizm nigdy mu się nie podo­bał. Nie miał we Francji i w ogóle na Zachodzie swojego domu ideowe­go, jeśli nie liczyć garstki oświeconych Polaków skupionych wokół paryskiego emigracyjnego miesięcznika „Kultura” (Jerzy Giedroyc, Józef Czapski, Konstanty Jeleński, Gustaw Herling-Grudziński). Jednym z jego nielicznych francuskich przyjaciół – czy może sojuszników ra­czej – w okresie paryskim był Albert Camus, z którym łączyła go też ad­miracja dla myśli Simone Weil.

Dopiero kiedy znalazł się w Kalifornii (w 1960 roku), jako błyskotli­wy, ceniony przez studentów profesor uniwersytetu w Berkeley, jego sy­tuacja powoli zaczęła się poprawiać – miał tu dużo lepsze warunki do pracy, bezpieczeństwo materialne, odkrywał też piękno kalifornijskie­go pejzażu, interesował się problemami Ameryki, jej historią i współcze­snością. Nie był jednak człowiekiem szczęśliwym (kategoria szczęścia w ogóle nie pasowała do niego, nie miał ani czasu, ani temperamentu, by troszczyć się o szczęście czy nieszczęście), wiele rzeczy w USA drażniło go, a przede wszystkim przez cały ten okres, aż do października 1980, czyli do momentu gdy niespodziewanie otrzymał Nagrodę Nobla, żył w przeświadczeniu, że jest zupełnie zapomniany, nikt go nie zna i nie czyta („mam pięciu czytelników”, mawiał). A przecież, o czym się mniej pa­mięta, już jako początkujący poeta zaznał sławy i podziwu w Polsce: jesz­cze nawet w przedwojennej Warszawie otaczała go świetlista (i zasłużo­na) aura młodego geniusza, a zaraz po wojnie należał do najbardziej cenionych i podziwianych autorów; jego wiersze pomagały ludziom prze­trwać najtrudniejsze lata stalinizmu. Emigracja odebrała mu to wszystko, odebrała mu echo jego głosu; gdy mieszkał w Kalifornii (przez trzydzie­ści parę lat!), oddalony o 9400 km od Warszawy, był o krok od zamienie­nia się w rozgoryczonego literata, postaci dobrze znanej każdemu, kto ze­tknął się ze środowiskiem pisarskim w obojętnie którym kraju, i równie charakterystycznej jak miles gloriosus, żołnierz samochwała komedii Plauta. Ale zawsze ratowała go twórczość, ratowały go godziny spędzone przy biurku w niewielkim, ale ładnym domu przy Grizzly Peak Boule­vard, najwyżej położonej ulicy w Berkeley. Ratowały go ekstatyczne chwile, gdy pod jego palcami rodziły się linijki nowych wierszy. Radość tych chwil rozpuszczała gorycz…

Zapewne nigdy na to nie liczył, ale upadek komunizmu sprawił, że mógł znowu zamieszkać w kraju. Wybrał Kraków, a mógł przecież wy­brać Warszawę, Gdańsk czy Poznań. Wilno, miasto jego studenckiej i po­etyckiej młodości, było już od dawna stolicą Litwy, naprzód sowieckiej, potem niepodległej. To właśnie Kraków wydał mu się miastem najbar­dziej podobnym do Wilna. Tu też są barokowe kościoły – miał słabość do baroku – i wąskie średniowieczne uliczki. Tutaj także miał paru nie­zawodnych przyjaciół, którzy przez wszystkie te lata nie zerwali z nim kontaktu. Powrót do Polski po tylu latach był niespodzianką. Jego biogra­fia, wydawało się, zakrojona była na los tragiczny, tymczasem wydarzyło się w niej coś w rodzaju happy endu; film Bergmana skończył się jak ob­raz stworzony w Hollywood. Widok starego Miłosza, wolno kroczącego po starym Krakowie, pozdrawianego przez przechodniów, był czymś nie­zwykłym, budującym, chciałoby się powiedzieć. Ale tragiczny cień nie daje się tak łatwo oszukać: przedwczesna śmierć jego drugiej żony, Carol, o pokolenie od niego młodszej, pchnęła jego życie z powrotem w stronę ciemności.

Chciał zrozumieć. Inni poeci, nawet bardzo wielcy, poprzestają na ekspresji poetyckiej, na metaforach i porównaniach, na niedomówie­niach, odwracają się od wypowiedzi bezpośredniej. Miłosz miał w sobie coś z bojownika, który z jednej strony w poezji operował niedomówie­niem, litotą i metonimią, czyli klasycznym i modernistycznym arsenałem środków wyrazu, a z drugiej potrzebował młotka hiperboli i jasnej, ostrej wypowiedzi publicysty, jakby nie dowierzał zdolności czytelników do uchwycenia subtelności wiersza. Albo jakby uważał, że w czasach tak brutalnych, w jakich przyszło mu żyć i myśleć, nie można ograniczyć się do eleganckiej sztuki pisania wierszy, trzeba rzucić na szalę wszystko, trzeba krzyczeć i kopać. Albo – jeszcze inaczej – jakby musiał przede wszystkim przekonać samego siebie, a przecież to jest najtrudniejsze i wymaga podniesionego głosu. Niekiedy przypomina w tym Brech­ta – chociaż jestem pewien, że zaprotestowałby gwałtownie przeciwko temu zestawieniu: Brechtowskie absolutne zaufanie do marksizmu i wie­loletni ścisły związek z partią były mu najzupełniej obce. On sam był, ow­szem, przez dłuższą chwilę głęboko zainteresowany marksizmem, ale po­tem poświęcił wiele lat na uwalnianie się od tej fascynacji. I proces gniewnego odchodzenia od niej był jednym z potężnych motorów jego twórczości.

Biografia intelektualna Miłosza pokazuje, czym jest, czym może być rozwój artystyczny wielkiego poety, któremu przyszło żyć w stuleciu zwalczających się ideologii. Bywają poeci arystokratycznie obojętni wo­bec tych zmagań, idący ścieżką własnego talentu, jakby wewnątrz głębo­kiego wąwozu. Miłosz za bardzo pasjonował się światem, by móc zigno­rować spory ideowe swoich czasów – on szedł raczej grzbietem górskim – i świat wdzierał się w jego sposób myślenia, w jego wiersze, przynosząc z sobą echa konfliktów i walk ideowych. Ostatecznie jednak jest oczywiste, że element pewnego zdrowia duchowego w jego naturze pokonał pokusy ideologiczne i że Miłosz jest przykładem poety, który za cenę lat ciężkiej pracy, za cenę szamotania się z samym sobą, cierpie­nia, pokonał pokusę ideologiczną, pokusę uwierzenia w „jedną praw­dę”. I także, że walka z ideologią przysłużyła się jego poezji, wcale jej nie zubożyła – i to jest czymś wyjątkowym.

Jeszcze w latach osiemdziesiątych postrach heglowsko-marksowski pojawiał się w jego poezji – ale już właśnie jako upiór tylko. W Wykła­dzie IV (z cyklu Sześć wykładów wierszem), którego bohaterką jest „pan­na Jadwiga”, bibliotekarka, garbuska, która zginęła pod gruzami war­szawskiej kamienicy, czytamy:

Prawdziwy wróg człowieka jest uogólnienie.
Prawdziwy wróg człowieka, tak zwana Historia,
Zaleca się i straszy swoją liczbą mnogą.
Nie wierzcie jej. Podstępna i zdradliwa,
Nie jest anty-Naturą, jak Marks nam zalecał,
A jeżeli boginią, to ślepego Fatum.
Szkielecik panny Jadwigi, miejsce,
Gdzie pulsowało serce. To jedno kładę
Przeciw konieczności, prawu, teorii.

Filozof powiedziałby, że i odrzucenie uogólnienia jest uogólnieniem, ale my nie będziemy tak małostkowi.

A jednocześnie nie możemy zapominać, że zawsze, od młodości aż do starości, istniał w poezji Miłosza pewien nurt środkowy, niepolemiczny, tak jakby gdzieś w jego wnętrzu, we wnętrzu jego warsztatu pisarskiego biło źródło poezji nieskażonej ułomnościami XX wieku, czystej – jak na przykład w krótkim wierszu Obłoki, napisanym bardzo wcześnie jeszcze w Wilnie, w roku 1935, przez dwudziestoczteroletniego zaledwie poetę:

Obłoki, straszne moje obłoki,
jak bije serce, jaki żal i smutek ziemi,
chmury, obłoki białe i milczące,
patrzę na was o świcie oczami łez pełnemi
i wiem, że we mnie pycha, pożądanie
i okrucieństwo, i ziarno pogardy
dla snu martwego splatają posłanie,
a kłamstwa mego najpiękniejsze farby
zakryły prawdę. Wtedy spuszczam oczy
i czuję wicher, co przeze mnie wieje,
palący, suchy. O, jakże wy straszne
jesteście, stróże świata, obłoki! Niech zasnę,
niech litościwa ogarnie mnie noc.

Ten piękny wiersz, jeśli go uważnie przeczytamy, okaże się wręcz czymś w rodzaju ekstatycznej apologii tego „czystego środka” poe­zji – niewolnej jednak, wbrew temu, co przed chwilą powiedziałem, od pewnego rodzaju polemiki. Ale tym razem chodzi o polemikę bardzo szczególną, o obronę czystości właśnie, o dramatyczną obronę pewnej elementarnej uczciwości poetyckiej. A obłoki to tutaj „stróże świata”, bia­łe, nieskalane. Kłamstwo sięga po „najpiękniejsze farby”, lecz surowe i białe obłoki strzegą prawdy. Język polski dysponuje tu dwoma słowami, są obłoki i są chmury. Chmura może być ciemna i burzowa, brud­na i straszna, lecz obłoki będą zawsze niewinne, białe i delikatne.

Jak więc czytać poezję Miłosza, która nawet w przypadku „wierszy wybranych”, antologii, selekcji, może sprawić czytelnikowi trudność, przynajmniej na początku, przez to, co Francuzi nazywają embarras de richesses – jako że także w niewielkim stosunkowo wyborze jego utwo­rów znajdziemy wiersze pisane jakby na różne głosy, obserwujące świat pod różnymi kątami, prowadzące różne dyskusje ideowe?

Myślę, że tym, którzy po raz pierwszy sięgają po tom poezji Miłosza, udzielić można takiej oto rady: postępujcie trochę tak, jak my wszyscy po­stępujemy, gdy czytamy poetów młodo zmarłych. Wtedy nasza wyobraź­nia stara się ekstrapolować to, co pozostało po młodym autorze; próbujemy rekonstruować to, czego już nie było, utworzyć obraz pełnej dojrzałości, której ten autor nie doczekał. Otóż z poetą długiego życia i obfitego dzieła możemy się obejść w sposób symetrycznie przeciwny: możemy, wychodząc od rzeczy skończonej, zamkniętej, od mądrości i dojrzałości, wyruszyć na poszukiwanie momentów kryzysu, momentów niepewności, wahania, drżenia głosu. W poecie młodym szukamy poety starego. A w poecie starym szukajmy poety młodego. Dzieło Miłosza bowiem tylko pozornie jest majestatyczne. Albo inaczej, owszem, jest im­ponujące, wspaniałe, lecz w istocie jego majestat zbudowany jest z ato­mów niepokoju, poszukiwania, wahania – i zachwytu. Miłosz to poeta, który poszukuje i pyta, wątpi, zgodnie z dobrze mu znanym aforyzmem Pascala: „Przeczyć, wierzyć i całkowicie wątpić jest tym dla człowieka, czym bieg dla konia”. I nawet w późnej starości, na przykład w niezwy­kłym poemacie Orfeusz i Eurydyka napisanym po śmierci Carol, nie kryje rozpaczy. Cóż może dojrzałość wobec rozpaczy? Są późne wiersze Miło­sza pełne pogody ducha, poczucia humoru, są takie, które apelują do „dru­giej przestrzeni” (taki był tytuł ostatniego zredagowanego przezeń tomu), do przestrzeni transcendencji, ale są i takie, które mógł napisać poeta bar­dzo młody i bardzo bliski samozniszczenia.

Czy to znaczy, że nie mamy u starego Miłosza szukać mądrości, tylko niepewności i zwątpienia? Nie chciałbym, żeby tak mnie zrozumiano: szukajmy jednego i drugiego. Substancja poezji mieści jedno i drugie. Przecież jest tak, że ci, co żyją długo i pracują wytrwale przez całe życie, nie tracą nigdy, nawet w późnych, najpóźniejszych latach, kontaktu z wła­sną młodością, chmurną, emocjonalną i niepewną siebie. A ci, co odcho­dzą wcześnie, już przecież momentami odgadują w sobie konstytucję sta­rości, której nigdy nie dane im będzie poznać. Może więc nie różnią się aż tak bardzo…

ADAM ZAGAJEWSKI

ADAM ZAGAJEWSKI, ur. 1945 we Lwowie. Poeta, prozaik, eseista. Przedstawiciel pokolenia Nowej Fali. Autor kilkunastu tomów poezji i szkiców. W 2004 otrzymał Neustadt International Prize for Literature. Odznaczony m.in. Orderem Legii Honorowej, 2016 i Literacką Nagrodą Księżniczki Asturii, 2017. Ostatnio wydał zbiór szkiców Substancja nieuporządkowana (Znak, 2019) i tom wierszy Prawdziwe życie (a5, 2019).