FRANÇOIS MASPERO, Gerda Taro

Gerda Taro (niekiedy Gerta Taro) nosiła to nazwisko zaledwie przez rok z okładem, od wiosny 1936 do lipca 1937, i tylko w ostatnich dwóch miesiącach podpisywała nim zdjęcia — wcześniej publikowała swoje prace razem z André Friedmannem pod wspólnym mianem „Capa”, potem „Capa & Taro”. W ciągu tego roku zrobiła karierę jako fotograf. Karierę spadającej gwiazdy. Na początku 1936 roku jest jeszcze tylko sekretarką agencji Alliance Photo. Gdy w 1937 roku umiera, „Regards” i „Ce soir” regularnie zamieszczają reportaże „naszej specjalnej wysłanniczki”.

Naprawdę nazywała się Gerta Pohorylle. Urodziła się w 1910 roku w Stuttgarcie, w burżuazyjnej rodzinie żydowskiej, zamożnej i „zasymilowanej”, że użyję tego paskudnego słowa. Pohorylle pochodzili z Galicji, byli więc poddanymi cesarza Franciszka Józefa. Obywatelstwo austro‑węgierskie nie sprawiało kłopotu w ówczesnych Niemczech, bo w tamtych czasach, jeśli się mówiło po niemiecku, można było jeszcze swobodnie podróżować i osiedlać się prawie wszędzie, a już szczególnie w germańskiej środkowej Europie. Ale koniec wielkiej wojny i nowe granice wyznaczone przez traktaty w Wersalu, Trianon, Bagatelle i innych miejscach stworzyły dziwne sytuacje. Węgrzy okazali się Rumunami, Bułgarzy i Turcy przemienili się w Greków, Niemcy w Czechosłowaków, Austriacy we Włochów, Rosjanie w Polaków i tym podobnie. Pohorylle z racji miejsca urodzenia otrzymali nagle obywatelstwo polskie, choć kilkadziesiąt lat wcześniej opuścili ten kraj i nie mówili już po polsku, jeśli w ogóle kiedykolwiek władali tym językiem. Gerta dorastała w Lipsku, gdzie jej ojciec musiał się przeprowadzić, podobno wskutek niepowodzenia w interesach. Jakkolwiek te interesy wyglądały, dzieciństwo miała beztroskie. W liceum uczyła się świetnie, wykazując wielkie zdolności do nauk przyrodniczych i języków. Lipsk ma długą tradycję życia umysłowego pielęgnowaną przez tamtejsze mieszczaństwo. Trzeba też dodać, że w okresie Republiki Weimarskiej młodzież niemiecką porwała wielka fala wolności. Gerta jest dzieckiem epoki Wandervögel, kultu natury i wyzwolenia ciała, co nie przeszkadza jej chodzić na potańcówki, malować się, palić papierosy, grać w tenisa. W wieku siedemnastu lat spotyka w klubie tenisowym swoją pierwszą miłość, Pietera Bote, przedstawiciela angielskich tkalni (niektórzy biografowie Capy zrobią z niego „angielskiego przemysłowca”). Oboje są tak poważnie zaangażowani, że postanawiają się pobrać. Czy po to, żeby oddalić Gertę od ukochanego, rodzice wysyłają ją do Genewy, gdzie spędzi rok 1927 w renomowanym zakładzie dla dziewcząt, na pensji Florissant? A może niepokoi ich jej zbyt swobodne zachowanie? Jak wiadomo, pensje, nawet luksusowe, są po to, żeby wybić głupstwa z głowy nazbyt wyemancypowanym młodym ludziom. W tym okresie Gerta pisze do przyjaciółki: „Widzę, że doskonale mogę kochać się w dwóch mężczyznach naraz. Byłabym idiotką, gdybym się tym przejmowała”. Tym drugim mężczyzną jest młody Georg Kuritzkes, student medycyny. Czuła, pełna zaufania przyjaźń będzie ich łączyć przez całe życie, mimo że osiądą każde w innym kraju, mimo jej późniejszych związków. Georg nie jest, co prawda, „angielskim przemysłowcem”, ale to młodzieniec poważny. Bardzo wcześnie zrozumiał niebezpieczeństwo nadciągającego nazizmu i postanowił się mu przeciwstawić. Ma po kim dziedziczyć ducha oporu: jego ojca nazywają „czerwonym lekarzem”, matka, Dina Geibke, w 1912 roku poznała w Zurychu Lenina i uchodzi za „rewolucjonistkę”.

Gerda Taro w pokoju hotelowym w Paryżu fot. Robert Capa

Przypuszczam, że dzięki rocznemu pobytowi w Genewie Greta świetnie opanowała francuski. Mówiła już dobrze po angielsku, z „lekkim tylko akcentem”, jak powie później pewien brytyjski dziennikarz spotkany w Hiszpanii. Założę się w każdym razie, że doskonaliła się tam w grze w tenisa. 30 stycznia 1933 roku Hitler dochodzi do władzy, demokratycznie wybrany przez większość narodu niemieckiego. 19 marca niespełna dwudziestotrzyletnia Gerta zostaje aresztowana i uwięziona w Lipsku. Jest podejrzewana o udział w rozprowadzaniu antynazistowskich ulotek wydanych przez RGO; skrót od Revolutionäre Gewerkschaftsopposition, czyli rewolucyjnej opozycji związkowej, masowej organizacji związanej z partią komunistyczną. Te ulotki dały pretekst do zakrojonej na szeroką skalę akcji SA, bojówek partii narodowosocjalistycznej, które zaprowadzają w mieście nazistowskie porządki. To początki terroru. Wystarczy posunąć się krok dalej, by twierdzić później, że Gerta należała do partii komunistycznej — nie zawahali się przed tym biografowie Capy, pisząc o niej i jej wpływie na fotografa. Pewne jest, że środowisko Gerty od początku próbowało stawiać opór nazistom. Jak wiadomo, za późno: po latach samobójczej rywalizacji trudno było zreformować wspólny front socjalistów i komunistów niemieckich skłóconych do tego stopnia, że zlekceważyli niebezpieczeństwo hitlerowskiego wroga, który nie robił między nimi różnicy. Taki był smutny rezultat hasła „walki klas” lansowanego w Moskwie przez Komintern. Istny bieg do przepaści. W 1933 roku nazistowskie represje spadają na wszystkie ruchy demokratyczne, „lewicowe” i konserwatywne, łącznie z organizacjami studenckimi, a nawet grupami Naturfreunde oskarżanymi bez różnicy o związki z „międzynarodowym żydostwem”. Prawa obywatelskie ma wyłącznie partia narodowo‑socjalistyczna. Gerta jest „lewicowa”. Wychowanie, jakie otrzymała w domu, laickie i nawiązujące do tradycji oświeceniowej, a także do odległego dziedzictwa mesjanizmu żydowskiego, predysponuje ją do wiary w lepszą przyszłość, w bardziej egalitarne i wolne społeczeństwo, w świat, w którym różnice między ludźmi zostaną obalone. Znając zaangażowanie Georga Kuritzkesa i jej zaufanie do tego serdecznego przyjaciela, wolno sądzić, że lewicę reprezentuje dla niej przede wszystkim partia komunistyczna, ponieważ stanęła ona wreszcie na czele walki z jasno określonymi wrogami: rasizmem, faszyzmem i dyktaturą. Ale to nie wystarczy, by uznać Gertę za działaczkę z legitymacją, zebraniami, dyscypliną i zorganizowaną pracą partyjną. Mamy świadectwo z pierwszej ręki o jej pobycie w więzieniu, odnalezione przez biografkę Gerty Irme Schaber. Towarzyszka niewoli, Herta H., opisała sensacyjne wkroczenie Gerty do zatłoczonej celi. Na wstępie przeprosiła za swój strój: „SA zatrzymali mnie akurat w chwili, gdy wychodziłam na dancing”. Ojcu udało się jej przekazać papierosy, które zaraz rozdała. Zabawiała koleżanki z celi, ucząc je francuskich i angielskich słówek. Śpiewała im amerykańskie piosenki. Z miejsca została Liebling, ulubienicą więźniarek. Czarująca wesoła ptaszyna, która swoim śmiechem potrafiła rozchmurzyć nawet najbardziej odpychające strażniczki, jak opowiada Herta H. Ale pewnej nocy, kiedy kobiety usłyszały straszne krzyki dochodzące z oddziału męskiego, Gerta pokazała inne oblicze: „Obudziłyśmy się nagle w ciemnościach, w milczeniu, z bijącym sercem, zerwałyśmy się na równe nogi: nad nami gestapowcy katowali naszych towarzyszy. Przy drzwiach był dzwonek, którego zakazano nam używać. «Dzwońmy!», zawołała Gerta. Przenikliwy dźwięk dzwonka rozległ się w całym więzieniu. Rozpętałyśmy prawdziwą burzę, aż w końcu pojawiły się strażniczki, wściekle nam wygrażając”. Herta H. opowiada, że dzięki Gercie „pierwszy raz za Hitlera na kobiecym oddziale tego więzienia pojawił się stukany alfabet”. To Gerta nauczyła swoje towarzyszki, jak się komunikować z sąsiednimi celami. Największe wrażenie zrobiły na Hercie H. jej zdolności aktorskie. „Obie miałyśmy tego samego śledczego z policji kryminalnej. Zorientowałam się, że ów mężczyzna, z tym swoim cynicznym uśmieszkiem, ma jedną słabość: nie może znieść widoku płaczącej kobiety. Powiedziałam o tym Gercie — oczywiście on sam nie decydował o naszym losie, ale mógł przyspieszyć nasze zwolnienie z więzienia. Czy nie należało wykorzystać jego słabego punktu?”. Gerta rozkręca się na całego, w czasie przesłuchań systematycznie przemienia się w fontannę łez. „Umiesz płakać na zawołanie? — pyta Herta. — No pewnie! Kiedy tylko mi to potrzebne!” — odpowiada Gerta, „uśmiechając się filuternie”. Być może właśnie w więzieniu, jak to się przydarzyło wielu innym, Gerta po raz pierwszy poczuła, że każdy nosi w sobie niepokonaną cząstkę wolności. Prawdziwym powodem jej aresztowania było to, że dwaj bracia Gerty rzeczywiście należeli do Revolutionäre Gewerkschaftsopposition. SA nie mogli ich znaleźć i chcieli posłużyć się Gertą, żeby ich zaszantażować, w nadziei, że bracia sami się zgłoszą. Ale bracia się nie pokazali — pierwszy obóz śmierci w Dachau już się wtedy zapełniał. A swoje zwolnienie po siedemnastu dniach więzienia Gerta zawdzięczała polskiemu paszportowi. Przerażeni rodzice natychmiast zawiadomili polskiego konsula, ten zaś interweniował, gardząc zajadłym antysemityzmem swoich współobywateli, co chwalebnie o nim świadczy. Irme Schaber przytacza raport Reichskommissara landu Saksonii wysłany do konsulatu polskiego: „W czasie przeszukania dokonanego w miejscu zamieszkania rodziców panny Gerty Pohorylle znaleziono podpisaną kartę zgłoszenia do RGO — chodzi o organizację komunistyczną. W jednym z listów wymieniano poglądy na temat komunizmu. Po aresztowaniu panna Pohorylle wyjaśniła, że to nie jej podpis. Badanie pisma nie rozwiało jednak wątpliwości. Brat panny Pohorylle znany jest jako aktywny działacz RGO. Od pewnego czasu zniknął. W każdym razie panna Pohorylle nie skarżyła się na złe traktowanie przez nasze służby ani w czasie składania zeznań, ani w czasie przesłuchań w więzieniu”. To, że uratował ją polski paszport, jest logiczne — w Niemczech 1933 roku naziści respektowali jeszcze pewne formy w stosunkach z obcymi państwami, niemniej biografowie Capy dociskają śrubę: dla Alexa Kershawa, autora Blood and Champagne, The Life and Times of Robert Capa (Szampan i krew. Burzliwe życie legendarnego fotoreportera, jednej z wielkich ikon XX wieku), „od 1933 roku Gerta Taro była aktywnym członkiem niemieckiej partii komunistycznej”. Jakże inaczej ta, która według Richarda Whelana, autora biografii Capy opublikowanej przez Knopfa, była „córką jugosłowiańskiego Żyda, hurtownika warzyw i jaj” i „nauczyła się w szkole handlowej prowadzić sekretariat”, mogłaby cudem otrzymać coś tak niebywałego jak polski paszport, który musiała przecież zawdzięczać potężnej nielegalnej organizacji, to jest partii komunistycznej, a nawet Kominternowi?

Gerda Taro; fot. Fred Stein

Pod koniec 1933 roku Gerta ze swoją przyjaciółką Ruth Cerf jedzie do Paryża, zahaczając po drodze o Włochy, żeby spędzić kilka dni z Georgem Kuritzkesem — będzie tam później wracać, ilekroć znajdą się pieniądze na bilet trzeciej klasy, latem — aby zwiedzać z nim Florencję i Pizę, zimą — aby jeździć na nartach. Sławny polski paszport pozwala jej bez przeszkód przekraczać granicę. Oczywiście nie będzie żyć glücklich wie Gott in Frankreich, jak mówi stare niemieckie porzekadło, szczęśliwa jak Bóg we Francji, zwłaszcza że panuje w niej bezrobocie, panoszą się ligi nacjonalistyczne, narasta ksenofobia. No, ale: Gerta mówi po francusku, a Paryż jest kulturalną stolicą świata, gdzie schroniła się przeważająca część inteligencji antynazistowskiej z Europy Środkowej. Trudne początki. Głodne lata. Przez jakiś czas Gerta mieszka w rodzinie francuskiej jako ktoś w rodzaju fille au pair. Dzieli pokój z koleżanką. Szuka drobnych prac na czarno. Pracuje jako maszynistka u austriackiego psychoanalityka, natomiast jej przyjaciółka Ruth prowadzi sekretariat niemieckiemu pisarzowi, który pisze biografię pani Walewskiej, przyjacielowi Maxa Ophulsa, a także pozuje fotografom do zdjęć. Gerta dostaje skromne zasiłki od rodziców, którzy wciąż jeszcze nie decydują się na emigrację. Do tego dochodzi pomoc od starego znajomego Willi Chardacka, który studiuje medycynę w Paryżu i z którym jakiś czas Gerta będzie mieszkać, od byłego narzeczonego Pietera Bote, od innych emigrantów oraz wspierających ich środowisk. Clara Malraux zapamiętała, że pomogła Gercie znaleźć jakieś prowizoryczne lokum. Przeprowadzki z pokoików na mansardzie do tanich hoteli, czasowe przemieszkiwanie u przyjaciół. Cokolwiek by opowiadać, nie zdycha się z głodu tak samo, gdy jest się zagubionym we wrogim mieście samotnym włóczęgą, pozbawionym jakichkolwiek przyjaciół czy stosunków, bez przyszłości i bez przeszłości, ale emigrantką z mieszczańskiego domu, władającą wieloma językami, mającą całą sieć przyjaciół i dar pozyskiwania nowych, z których niejedni figurują bądź będą figurować wśród największych nazwisk kultury XX wieku. A zwłaszcza gdy podtrzymuje człowieka na duchu optymistyczna wiara, że to się wszystko szybko skończy, minie hitlerowskie szaleństwo i niebawem porządek zostanie przywrócony. Taka wiara nie uwalnia od codziennego lęku, że nie ma czym zapłacić za czynsz albo nawet za obiad, ale pozwala z ufnością patrzeć w przyszłość. Tym bardziej gdy tę ufność dzieli się z innymi niezliczonymi ludźmi, którzy znaleźli się w podobnej sytuacji. Najmniejszy sygnał zza granic utwierdzał ich w przekonaniu, że narodowy socjalizm nie potrwa długo. Kolejne doniesienia o fiasku procesu Dymitrowa, który ośmieszył nowych niemieckich panów, czy o nocy długich noży, kiedy Hitler i jego ludzie zlikwidowali kadry SA, niepotrzebne im teraz i niebezpieczne, są interpretowane jako zapowiedź bliskiego końca reżimu. Nowa wielka i serdeczna rodzina zbiera się w swoich ulubionych kawiarniach, Capoulade na bulwarze Saint‑Michel i Dôme na bulwarze Montparnasse. To epoka intensywnej działalności artystycznej, literackiej i politycznej paryskich emigrantów, wśród których są sławy, jak Walter Benjamin czy Joseph Roth, i inne mniej znane nazwiska. W Capoulade, gdzie Gerta bywa najchętniej, zbierają się i dyskutują ludzie rozmaitych przekonań, od PKD, partii komunistycznej, po SPD, partię socjalistyczną, przechodząc przez wszystkie odcienie antynazizmu, SAPD, antystalinowską socjalistyczną partię robotniczą, trockistów, anarchistów i KPO, lewicową opozycję partii komunistycznej. Spotkać tam można zarówno przybyłego z Norwegii działacza partii socjalistycznej Willy’ego Brandta, przyszłego kanclerza, jak i Arthura Koestlera, wówczas tajnego agenta Kominternu do spraw propagandy, który tak będzie wspominał Gertę: „Nie miała nic wspólnego z dwiema kategoriami kobiet, których wtedy było pełno w niemieckiej partii komunistycznej: zuchwałe ładne dziewczyny z klasy robotniczej i znerwicowane ponure panny z burżuazji”. Za przykładem Ruth Cerf, bardziej przekonanej — zapamięta jednak, że obie były „bardzo mało zaangażowane” — Gerta zapisuje się na kursy wieczorowe Frei Deutsche Hochschule, Wolnej Niemieckiej Szkoły Wyższej, gdzie jako „wolny słuchacz” i „sympatyk” studiuje podstawy marksizmu‑leninizmu. W tym samym charakterze uczęszcza na kursy fizyki. Bywa w kawiarni Mephisto przy bulwarze Saint‑Germain na zebraniach Schutzverband Deutscher Schriftsteller, Stowarzyszenia Pisarzy Niemieckich, gdzie może spotkać Bertolda Brechta, Annę Seghers, Egona Erwina Kischa, Franza Hessela, Johna Heartfielda czy Aragona i Nizana. Ale nie miejmy złudzeń. Emigranci tworzą zapewne rodzinę, do pewnego stopnia serdeczną, ale jak w każdej rodzinie zdarzają się w niej więcej niż niesnaski, często wręcz niepojęta nienawiść. Wygnanie może cementować ludzi, zwłaszcza gdy łączy ich walka ze wspólnym wrogiem, tak groźnym jak nazizm. Każda emigracja działa jednak także jak wylęgarnia tego, co najlepsze i co najgorsze. W okresie procesów moskiewskich każdy musi się opowiedzieć, po czyjej stoi stronie: kto nie podziwia Związku Radzieckiego, ryzykuje, że zostanie szybko zaklasyfikowany jako „wróg klasy robotniczej”, „hitlerotrockista” lub obdarzony inną wdzięczną etykietką, która dla wielu okaże się śmiertelna. Ale Gerta w doborze przyjaciół nie przejmowała się takimi anatemami.

Gerta Pohorylle (Gerda Taro) i André Friedmann (Robert Capa)

We wrześniu 1934 roku spotyka młodego węgierskiego fotografa — trzy lata od niej młodszy André Friedmann, który nadał francuską formę swojemu imieniu Endre, ma za sobą więzienie, uciekł przed dyktaturą Horthy’ego. Przeszedł przez Wiedeń i Berlin, gdzie pracował dla kierowanej przez Węgra Simona Guttmana agencji Dephot, pierwszej zajmującej się wyłącznie fotoreportażem, gatunkiem dziennikarstwa, który dopiero się rodzi. Ale na początku Friedmann był bardziej technikiem od wszystkiego, łącznie z dorzucaniem węgla do pieca, niż fotografem. Simon Guttman zapewne w niego wierzył, skoro pewnego dnia, nie mając nikogo pod ręką, wysłał go na reportaż, dzięki czemu Endre zwrócił na siebie uwagę sensacyjnymi zdjęciami Trockiego z konferencji w Kopenhadze. Trocki nie zgodził się na fotografów, trzeba więc było działać na chybcika. No a przede wszystkim było to pierwsze spotkanie wygnańca z zachodnią publicznością. Od chwili przybycia do Paryża André Friedmann klepał biedę. Legenda mówi, że podobno nawet łowił ryby w Sekwanie, żeby mieć co jeść. Jego przyjaciele to Kertész, któremu wiele zawdzięczał zarówno materialnie, jak i zawodowo, Gisele Freund, Hans Namuth, David Szymin, vel David Seymour, vel Chim, Polak, Żyd tak samo jak on i jak on żyjący w nędzy, ale też Henri Cartier‑Bresson, pochodzący z wielkiej burżuazji francuskiej były surrealista. Wszystkich łączy entuzjazm dla nowego narzędzia pracy, aparatu Leica, który otwiera nowe perspektywy. Ale perspektywami nie można się najeść. André z trudem udaje się sprzedać swoje zdjęcia prasie, czasem musi zastawić aparat w lombardzie. Jakiś czas pracuje dla Hugo Blocka, jednego z pierwszych fotoreporterów posługujących się leicą, i na jego zlecenie fotografuje rozruchy 6 lutego 1934 roku, lecz to chlebodawca podpisuje zdjęcia swoim nazwiskiem. Friedmann poszukuje młodej kobiety, która zgodziłaby się pozować do broszury reklamowej szwajcarskiego towarzystwa ubezpieczeniowego. Zamówił ją Simon Guttman, który również się znalazł na wygnaniu w Paryżu i próbuje tutaj przetrwać ze swoją agencją. Spotkana w Dôme Ruth Cerf zwraca jego uwagę, proponuje jej, żeby została jego modelką. Co prawda, Ruth Cerf pozowała do zdjęć, od kiedy przybyła do Paryża, więc nie było to może przypadkowe spotkanie, wynik poetycznego przypadku, jak to przedstawia legenda Capy. W każdym razie wygląd tego czarującego — miał ponoć wdzięk i dezynwolturę Cygana — lecz obdartego chłopaka, wzbudził w Ruth raczej umiarkowane zaufanie. Zgodziła się, ale przyszła na spotkanie z Gertą w charakterze eskorty.

Gerda Taro, październik 1936, Paryż

Romans tych dwojga zaczął się latem 1935 roku. André wraca z reportażu w Hiszpanii, sfinansowanego przez Guttmana. Spotkał tam słynnego aeronautę, który w swoim balonie bił wszystkie rekordy. Gerta z paczką przyjaciół — jest wśród nich Willi Chardack — biwakuje na wyspie Sainte‑Marguerite na Lazurowym Wybrzeżu. Tam się spotykają. André i Gerta, oboje młodzi i piękni, są ucieleśnieniem niezależności, lubią grać — nawet z własnym życiem, jak tego dowiodą — urodą i wdziękiem urzekają wszystkich. Pod wieloma względami są do siebie podobni. Myślę, że każdy mężczyzna, który czyta historię życia André (prawda, że taką, jaką sam zechciał opowiedzieć), musi czuć żal, że nie jest Robertem Capą. I że każda kobieta, myśląc o życiu Gerty, też chciałaby choć trochę być Gerdą Taro. Ja w każdym razie pragnąłbym — mam nadzieję, że inni także — by każda kobieta miała w sobie coś z niej. O André Friedmannie, przyszłym Robercie Capie, Ruth powiedziała: „Był gotów porwać się na księżyc”. Henri Cartier‑Bresson mówi o „pokerzyście”, który „nosił świetlisty strój wielkiego torero, ale nikogo nie zabijał: to był gracz, który w zawierusze bił się szlachetnie za innych i za siebie”, „awanturnik o fantastycznym zmyśle życia”. Znacznie później John Steinbeck, który z nim podróżował, powie: „Bardzo trudno wyobrazić sobie życie bez Capy”, dla niego ten „torero” nie tylko nie zabijał, ale był „wcieleniem dobroci i wyjątkowej empatii”. Zdaniem Irvina Shawa bywał „eleganckim, rozmarzonym dandysem, kiedy przyszła mu na to ochota…”, a Pierre Gassmann, przyjaciel, który w czasach biedy wywoływał w swoim bidecie zdjęcia André Friedmanna, Chima i Cartier‑Bressona, powiedział: „Zawsze mnie bawił, od dnia, kiedy go spotkałem, aż do swojej śmierci. Jeden z tych ludzi, co rozkoszują się chwilą. Uwielbiał życie, jedzenie, kobiety i wino. Miał wielki instynkt, to był prawdziwy naturalny fotograf. Pragnął pokazywać ludziom rzeczy, których nigdy nie widzieli”. Martha Gellhorn, dziennikarka z „Colliers”, która poznała Capę w Walencji w 1937 roku, po czym spotkała go znów w roku 1939, już jako żona Hemingwaya, uważała go za brata, „jednego z rzadkich ludzi rozumiejących swoje sprzeczności i pasje”. W powieści Póki nas śmierć nie rozłączy skreśliła jego portret w postaci Bary’ego: „tryskający życiem, z tym swoim wyglądem czujnego Cygana uwielbiany przez kobiety i ceniony przez mężczyzn; elektryzujący facet z gatunku tych, co to człowiek się chwali, że ich zna, nawet jeśli to nieprawda, o którym wymyśla się historie, cytuje go, jest się dumnym, jak cię z nim widzą i któremu wszystko chce się oddać”. O Gercie Pohorylle, przyszłej Gerdzie Taro, Irme Schaber napisze w biografii, że jej czar polegał „nie tylko na urodzie. To była inteligentna, kulturalna kobieta, której naturalność i spontaniczność robiły wrażenie”. Jednocześnie biografka Gerty odrzuca pewne świadectwa pochodzące głównie od kobiet, które twierdziły, jakoby była niezdolna do głębokiej, bezinteresownej miłości (dlaczego w takim razie związała się z André Friedmannem, który w 1934 roku był bez grosza, chodził niemal w łachmanach, nie miał stałej pracy?). Podobno Ruth Cerf zarzucała przyjaciółce niefrasobliwość, z jaką zmieniała mężczyzn, czyli niestałość w uczuciach, że użyję uświęconego wyrażenia, a to poważne oskarżenie z punktu widzenia moralności i dobrych obyczajów, podyktowane być może dziwną zazdrością wobec zmarłej. Jakbyśmy widzieli cień Heleny z Wojny Trojańskiej nie będzie Giraudoux, granej właśnie w tamtych latach: „Nie kochasz Parysa, Heleno. Kochasz mężczyzn! — Nie powiem, że ich nie lubię. Przyjemnie się nimi pocierać jak mydłem. Człowiek robi się czysty…”. Dla mnie osobiście tych dwoje, André i Gerta, to po prostu wolni ludzie, intensywnie wolni.

Robert Capa; fot. Gerda Taro

W następnych latach będą żyć razem, rozstawać się, odnajdywać, nigdy nie tracąc się z oczu. Gerta mieszka przez jakiś czas u niemieckiego emigranta Freda Steina, prawnika, który postanowił zostać fotografem, co mu się doskonale udało (jemu zawdzięczamy piękne zdjęcie André z Gertą). Fred wywołuje filmy w łazience, tam właśnie Gerta miała poznać tajniki obróbki zdjęć w laboratorium. To doświadczenie oraz współpraca z Friedmannem, któremu pomaga przy fotoreportażach, podsunęły jej pomysł, jak definitywnie uregulować swoją sytuację wobec władz francuskich: przedstawi się jako osoba wykonująca uznany zawód fotografa. Tymczasem André zastanawia się poważnie, czy nie rzucić fotografii — kusi go kariera aktora filmowego, ale otrzymuje kolejne zamówienia i coraz lepiej sprzedaje swoje prace. Między innymi robi reportaż o szkole spadochroniarstwa dla japońskiej agencji, gdzie polecili go dwaj przyjaciele, z którymi jakiś czas wspólnie mieszkał, Hiroshi Kawazoe i Seiichi Inouye. Kupuje od niego zdjęcia „Berliner Illustrierte Zeitung”, skonfiskowany wraz z całym koncernem prasowym Ullsteina jako „mienie żydowskie” magazyn, z którego naziści zrobili swoje narzędzie propagandy. Jednakże sytuacja finansowa nie pozwala Friedmannowi kręcić nosem. Tyle że podpisuje fotografie samym imieniem, żeby ukryć pochodzenie. Zaczyna też sprzedawać zdjęcia do najbardziej prestiżowego w owych czasach magazynu „Vu”.

„Vu”

W październiku 1935 roku Gerta zdobywa wreszcie stałą pracę, i to nie byle jaką: w agencji Alliance założonej przez Marię Eisner, którą André poznał zapewne w Paryżu i która dopiero co się podniosła po nieudanej pierwszej próbie wylansowania agencji angielsko‑kontynentalnej. Przez rok Gerta będzie tam pracownicą od wszystkiego: zna trzy języki, opatruje zdjęcia podpisami, negocjuje z klientami ze wszystkich stron świata, doskonali się w technice wywoływania zdjęć. Nic dziwnego, że później, w Madrycie, będzie umiała nauczyć jej Rafaela Albertiego. André i Gercie żyje się teraz łatwiej, stać ich na wynajęcie mieszkania i wspólne życie. Gerta, której elegancję zawsze wychwalano, nawet gdy była w największej biedzie, uczy André sztuki ubierania się jak dandys. Nie trzeba go do tego namawiać. Są ambitni, zdecydowani podbić Paryż i świat. André nigdy nie krył, że chce być człowiekiem „bogatym, znanym, fascynującym i w dodatku Amerykaninem”. To urodzony gracz, jak Gatsby, bohater Scotta Fitzgeralda. Czy Gerta żywi podobne ambicje, czy też chodzi jej o coś innego? Dość, że na początku 1936 roku to ona wpada na szalony z pozoru pomysł, który okaże się genialny. Tutaj wkraczamy na teren legendy, bo znamy tylko wersję André, który lubił fantazjować, oraz jego bliskich, którzy wiedzą tylko to, co on sam zechciał im powiedzieć. Gra leży w charakterze ich obojga: stwórzmy postać amerykańskiego fotografa, bogatego i słynnego za Atlantykiem — czyli dokładnie to, o czym marzy André — który przyjeżdża popracować jakiś czas w Europie. Oczywiście każe sobie słono płacić. O wiele więcej niż wyrobnik André Friedmann. André będzie robił zdjęcia, a Gerta, dzięki stosunkom i umiejętnościom zdobytym w Alliance, zajmie się ich sprzedawaniem.

Tę postać trzeba nazwać: niech się nazywa Robert Capa albo krótko Bob Capa. Wersje czy raczej przypuszczenia co do tego, skąd się wzięło to nazwisko, są nader fantazyjne. Najbardziej popularna mówi, że zainspirował ich reżyser Robert Capra, archetyp hollywoodzkiej kariery, którego filmy robiły furorę na świecie: New York–Miami właśnie zdobył trzy Oscary. Sam Capa potwierdził później tę wersję, opowiadając, że dowódca okrętu wojennego, którym płynął w 1942 roku ze Stanów Zjednoczonych do Anglii, wziął go za Caprę i co wieczór kazał sobie opowiadać ostatnie plotki z Hollywoodu. Skrupulatni biografowie zbadali, co znaczy to nazwisko po węgiersku. Według Richarda Whelana capa to „rydel”, według katalogu wystawy Roberta Capy we Francuskiej Bibliotece Narodowej — „rekin”, a Jean Lacouture, któremu nigdy nie brakowało wyobraźni, twierdzi, że capa znaczy „szpada”. W rzeczywistości jest w węgierskim słowo capa, które znaczy „rekin”, oraz słowo kapa oznaczające „motykę”, co nie jest dalekie od „rydla”. Tyle że w języku węgierskim litery c nie wymawia się jak k, czyli nazwisko Capy fonetycznie nie ma nic wspólnego z rekinem. Tak czy owak, jakkolwiek to nazwisko tłumaczyć, niczego ono specjalnie nie mówi, chyba że zgodzimy się na poetyczną „szpadę”… Jedno jest pewne: zmiana nazwiska nie była niewinną zabawą. W klimacie francuskiej ksenofobii nazwisko André Friedmann wymawiane z francuska brzmiało obco, wskazywało Niemca albo, co gorsza, Żyda. Zresztą był jeszcze inny fotograf nazwiskiem Friedmann. Nazwisko Capa wszędzie pasowało. A co więcej, mogło być zewsząd. Można się domyślić pochodzenia André Friedmanna, tak samo jak pochodzenia Gerty Pohorylle. Ale spróbujcie ustalić, skąd się wziął Robert Capa. Mógł się urodzić Hiszpanem, Włochem (Frank Capra pochodził z Sycylii), Francuzem, Amerykaninem czy Grenlandczykiem… Nawet jeśli to nazwisko brzmi obco, nie kojarzy się z metekiem oskarżanym przez Maurrasa i Action Française, że bruka francuską ziemię błotem naniesionym na podeszwach. Żeby być bardziej precyzyjnym, nazwisko Capa nie trąci szwabem ani parchem, a te dwa wdzięczne epitety zamykają przed człowiekiem wiele drzwi w ówczesnym Paryżu, aż do pewnego dnia 1939 roku, kiedy rząd Daladiera w swej niezmierzonej głupocie zamknie w obozach koncentracyjnych wszystkich antyfaszystowskich emigrantów niemieckich z Żydami na czele, uznając za „wrogich agentów” nawet tych, którzy temu rządowi zaufali i mogli być jego najżarliwszymi obrońcami przed nazistowskim niebezpieczeństwem. Jest w tej zmianie nazwiska jakby pożegnanie z jakimkolwiek stałym miejscem na tym świecie, z ojczyzną, do jakiej André i Gerta mogliby się poczuwać i o niej marzyć. Dowiedzie tego życie Capy: tylko kilka razy pojedzie na krótko na Węgry, nigdy nie będzie miał stałego adresu, jedynie bary i hotele w stolicach, gdzie od czasu do czasu przebywa. Choć nie jest jeszcze bogaty ani sławny, już udaje Amerykanina, bo Stany Zjednoczone to melting‑pot par excellence, kraj, gdzie krzyżują się wszystkie nazwiska. Bardziej cygański niż żydowski w swej tułaczce, André zerwał tym gestem mosty: „Urodzony bez możliwości podróżowania, mówiący językiem nieznanym poza granicami małego kraju, poznał cały świat dzięki uniwersalnemu językowi fotografii. Dzięki sztuce fotografii mógł mówić do wszystkich” — napisze jego brat Cornell. Jest pewne i to, że podstęp się udał. Nie wszyscy go kupili, jednak: legenda mówi, że Lucien Vogel, dyrektor artystyczny „Vu”, zanim zamieścił reportaż wielkiego Capy i zapłacił mu według nowej stawki, zadzwonił do Gerty: „Ciekawa sprawa z tym Capą. Ale niech pani powie temu zabawnemu żółtodziobowi Friedmannowi, który miota się wszędzie z aparatem w tej swojej brudnej skórzanej kurtce, żeby się pojawił jutro rano punktualnie o dziewiątej”. A przede wszystkim nie ulega wątpliwości, że w roku narodzin Frontu Ludowego i kryzysu w Lidze Narodów André przemieniony w Roberta niezależnie od nazwiska ma zapewniony byt: robi fantastyczne reportaże, Lucien Vogel go ceni, nowy komunistyczny dziennik „Ce soir” pod redakcją Louisa Aragona i Jeana Richarda Blocha coraz częściej się do niego zwraca, podobnie jak również komunistyczny tygodnik „Regards”. Maria Eisner, która nie dała się nabrać, angażuje go, proponując stałą pensję w zamian za trzy reportaże miesięcznie. Gerta sprzedaje jego zdjęcia za granicę. Krótko mówiąc, w ciągu kilku miesięcy Robert Capa staje się cenionym fotoreporterem, a jego zdjęcia obok tych Cartier‑Bressona pozostaną jednym z najżywszych świadectw euforii Frontu Ludowego. W tym samym czasie i z podobnych powodów również Gerta zmienia nazwisko. Będzie odtąd Gerdą Taro. Tu też snuto rozmaite przypuszczenia: ponoć wzorowała się na nazwisku Grety Garbo… Katalog wystawy Capy w Bibliotece Narodowej przypisuje ten pseudonim „młodej japońskiej rzeźbiarce, Taro Okamaro, mieszkającej wtedy w Paryżu i zaprzyjaźnionej z obojgiem”. Brzmi to sensownie, tyle że Taro Okamaro był mężczyzną, malarzem raczej figuratywnym, którego z powodu tuszy przezywano na Montparnasie Wielorybem.

„Vu”

Capa chciał zrobić reportaż wojenny z Abisynii zaatakowanej przez Mussoliniego. Ale gdy w lipcu wybuchło powstanie frankistowskie w Hiszpanii, Lucien Vogel zapragnął natychmiast zamieścić zdjęcia stamtąd w specjalnym numerze „Vu”. Wynajął mały samolot, żeby wysłać ekipę reporterów do Barcelony. Byli wśród nich Gerda i Bob, a także Chim. Gerda i Bob będą pracować razem i podpisywać swoje zdjęcia jednym nazwiskiem — „Capa”. Mają dwa aparaty: rolleiflexa i leicę. Podobno ona wolała używać tego pierwszego, on tę drugą. Ale nie jest to pewne, bo wspólny podpis spowodował zamieszanie, które jeszcze się pogłębiło po śmierci Capy w 1953 roku i miało trwać prawie sześćdziesiąt lat. Samolot rozbił się przed Barceloną. Pasażerowie wyszli z wypadku cało i 5 sierpnia dotarli do stolicy Katalonii. W rozgorączkowanym mieście oczekiwano nadciągającego ataku rebeliantów. Panuje „zaraźliwe upojenie, głód poświęcenia, niezłomna wiara w wolność” — pisał niemiecki pisarz Gustav Regler, który zostanie komisarzem politycznym Brygad Międzynarodowych. George Orwell, który dotarł do Barcelony pod koniec roku, wspominać będzie później ten czas, „kiedy gesty i uczucia ogółu były bardziej spontaniczne niż zwykle — odzież w łachmanach i rewolucyjne plakaty w jaskrawych kolorach, powszechnie używane słowo «towarzysz», antyfaszystowskie piosenki drukowane na marnym papierze i sprzedawane za grosze, sformułowania w rodzaju «międzynarodowa solidarność proletariatu», patetycznie powtarzane przez nieuczonych ludzi, wierzących, że te słowa mają sens…”. Fotografują tłum na ulicach, barykady, pospieszne szkolenie milicji, niespokojne i żarliwe twarze milicjantów w mono azul, niebieskim kombinezonie robotników zastępującym mundur. Gerdę zachwyca zbrojny kobiecy oddział PSUC, Partit Socialista Unificat de Catalunya, robi zdjęcie, które, choć jeszcze niedoskonałe, ukaże się w „Regards”. Wiele zdjęć Capy, jak to przedstawiające wyjazd pociągiem na front w Aragonii milicjantów z Union de los Hermanos Proletarios, anarcho‑syndykalistycznego Związku Braci Proletariuszy, będzie reprodukowane na całym świecie. W połowie sierpnia wyjeżdżają z Barcelony na front. Mijają gospodarstwa, skolektywizowane po wywłaszczeniu wielkich posiadaczy ziemskich, docierają do centurii Thaelmanna, zalążka Brygad Międzynarodowych, towarzyszą kolumnie POUM (Partido Obrero de Unificación Marxista), kierując się ku zagrożonemu Madrytowi. Przez jakiś czas są świadkami oblężenia Alkazaru w Toledo przez republikanów. 5 września w wiosce w Cerro Muriano utrwalają obraz mieszkańców sterroryzowanych atakiem z powietrza.

„Vu” (23 IX 1936)

Tego dnia Capa zrobił swoje najsłynniejsze zdjęcie — oprócz tych, które się udało uratować z lądowania wojsk alianckich w Normandii. Przedstawia ono milicjanta ruszającego do ataku i trafionego kulą w głowę. Na temat tej fotografii zapisano mnóstwo stron. Nie tylko, aby porównywać ją z Guernicą Picassa, ale też po to, aby w nieskończoność dyskutować o okolicznościach jej powstania. Czy to rzeczywista śmierć, czy inscenizacja? W latach 70. angielski dziennikarz, były korespondent „Daily Express” w Hiszpanii, oświadczył, że sam Capa miał mu rzekomo powiedzieć, że to wszystko fałsz. Ale w 1996 roku w związku z sześćdziesięcioleciem „fotografii symbolizującej wojnę hiszpańską” ogłoszono w prasie informację, że nieznany milicjant został zidentyfikowany dzięki zapiskom jego dawnego towarzysza, niedawno zmarłego historyka amatora. Miał to być dwudziestoczteroletni Federico Borrel Garcia, działacz anarchistycznej centrali związkowej CNT. Capa zawsze twierdził, że zdjęcie jest autentyczne i wielokrotnie o nim opowiadał, niestety za każdym razem co innego. W wydanej w 1947 roku książce Slightly out of Focus opowiada, że siedział z dwudziestką milicjantów w okopie naprzeciw wzgórza, które zajmował wróg: „Nie byli żołnierzami, co chwila któryś ginął, wykonując patetyczne gesty… byli egzaltowani… karabin maszynowy otworzył ogień i babach! Babach!… Pięć minut później znów krzyczeli Vamos! i znów dali się wystrzelać. Uniosłem aparat nad głową i nawet nie patrząc, nacisnąłem wyzwalacz, gdy wyskoczyli z okopu”. Rekonstrukcja sekwencji ujęć jest niemożliwa, ponieważ negatyw filmu i plansze ze stykami zaginęły. Zdjęcie zamieszczone po raz pierwszy w „Vu” przedstawia rażonego kulą człowieka, który pada na ziemię, drugie, obok, tak samo, ale jeśli przyjrzeć się uważnie, to nie ten sam człowiek, co potwierdza zresztą liczba mnoga w tytule, którym oba zdjęcia zostały opatrzone: „Jak ginęli”. Tytułowi towarzyszy podpis, który niewiele wyjaśnia, a nawet, z upływem czasu, wywołuje konsternację: „Z piersią pod wiatr i karabinem w ręku pędzili rączo po zboczu pokrytym rżyskiem… Nagle bieg się urywa, świsnęła bratobójcza kula i ojczysta ziemia pije ich krew”. Ted Allan utrzymuje, że Chim, z którym się przyjaźnił, zwierzał mu się później, że nawet nie pamięta, kto to zdjęcie zrobił: Capa, on sam czy może Gerda… Odłóżmy na bok to „wyznanie” z drugiej ręki, uczynione zapewne po pijanemu, by posłuchać głosu zdrowego rozsądku i doświadczenia, a tych Raymondowi Depardonowi na pewno nie brakuje. Zwraca on słusznie uwagę, że nie było żadnego powodu robić ujęcia od dołu, trzymając wizjer poniżej stóp milicjanta, chyba że fotograf siedział skulony w jakiejś dziurze i uniósł aparat do góry, żeby nie dać się samemu zastrzelić jak królik. A wreszcie można się zastanawiać, dlaczego Capa i Gerda, którzy chcieli za wszelką cenę pokazać republikańskie zwycięstwa, mieliby zadawać sobie tyle trudu, by inscenizować śmierć, nawet heroiczną, i rozpowszechniać później obraz leżącego na ziemi trupa. W całej swojej karierze Capa nigdy nie był chciwy widoku trupów. Gerda miała mniej skrupułów, ale pokazywała raczej zwłoki ofiar, kobiet i dzieci, ewokujące nieludzkość wroga, niż zwłoki bojowników mówiące o porażce. Wydaje się zresztą, że Capa początkowo nie przywiązywał szczególnego znaczenia do tego zdjęcia i nie wyróżniał go spośród innych dostarczonych do Paryża, pomimo że był zdaniem kolegów bardzo gadatliwy i niezmiernie przywiązany do swoich zdjęć, których historię opowiadał szczegółowo, aktywnie uczestnicząc w selekcji materiałów i żarliwie broniąc swoich wyborów. Fotografia rażonego kulą milicjanta umieszczona po raz pierwszy w „Vu” sama przebiła sobie drogę do międzynarodowej prasy. Prawdziwą sławę zyskała później, gdy w „Life” ukazała się jej całostronicowa reprodukcja oraz gdy w „Paris‑Soir” towarzyszyła tekstowi Saint‑Exupéry’ego.

Pod koniec września Gerda i Bob wracają przez Barcelonę do Paryża. Capa fotografuje komunistyczne wiece, zjazd partii radykalno‑socjalistycznej, robi reportaż ze Strasburga. „Regards” zamawia u niego okładkę ilustrującą artykuł o Tragicznym losie upadłych kobiet, a że nie ma takowej pod ręką — no bo jakaż prostytutka zgodzi się pokazać swoją twarz w setkach kiosków z gazetami — angażuje do zdjęcia Gerdę, która przybiera odpowiednio tragiczny wyraz twarzy. Nawet trochę przesadziła, to czysty melodramat, jakby ilustracja do Damy kameliowej, ale i tutaj dłoń, którą zasłania usta, nie do końca kryje uśmiech i domyślamy się, że fotografujący i fotografowana dobrze się bawią. W listopadzie Capa wraca sam do Madrytu. Stolica jest oblężona, wydana na pastwę bomb zapalających. Sytuacja rozpaczliwa, miasto uratuje in extremis przybycie Brygad Międzynarodowych. Capa fotografuje walki u wrót miasta, bronionego na zachodzie przez centurię Thaelmanna przekształconą w batalion, a w miasteczku uniwersyteckim przez francuskich i belgijskich ochotników z kompanii Komuny Paryskiej. Robi też zdjęcia ludności cywilnej: ludzie błąkający się bez dachu nad głową, obserwujący niebo, przerażone twarze, uciekinierzy, gruzy, zatłoczone stacje metra podczas bombardowań. Po powrocie do Paryża na początku grudnia „Regards” publikuje jego reportaż pod tytułem: Ukrzyżowana stolica: wstrząsające zdjęcia CAPY, naszego specjalnego wysłannika do Madrytu. W styczniu 1937 roku znów jedzie na krótko do hiszpańskiej stolicy, której udało się rozluźnić pierścień otaczających wojsk. I tym razem jest sam, bez Gerdy, która będzie mu to wyrzucać. Wszyscy, którzy ich znali, zgodnie twierdzą, że to Gerda zachęcała Capę, żeby parł naprzód i ryzykował. Ale nie chciała, żeby ryzykował sam. W lutym 1937 roku wyjeżdżają razem do Andaluzji. Od tej pory na stemplu na odbitkach pojawia się podpis „Foto Capa i Taro”. Wtedy też rodzi się między nimi nowy dystans. Capa proponuje Gerdzie małżeństwo, ale jej to nie interesuje. Chce pozostać wolna, być jego partnerką na równej stopie we wszystkich dziedzinach z miłością włącznie, a nie żoną, w czasach gdy kodeks cywilny, francuski i każdy inny, zawiera artykuł, który głosi, że „żona winna jest mężowi szacunek i posłuszeństwo”. To ona wymyśliła postać Roberta Capy i ten pomysł wypalił lepiej, niż się spodziewali, ale stworzyła też przecież Gerdę Taro — czas, żeby i ta postać w pełni zaistniała. Fotografują niedobitków istnego marszu śmierci mieszkańców Malagi, którzy uciekli z miasta przed frankistami i byli bezlitośnie bombardowani na drogach. Stamtąd jadą na front nad Jarama, później do Madrytu. Capa zostawia tam Gerdę, a sam jedzie do Paryża na wezwanie Aragona, który mu proponuje stanowisko szefa działu fotograficznego w nowo powstałym dzienniku „Ce soir”. Spotykają się w Paryżu w marcu. W następnym miesiącu znów jadą do Madrytu. W hotelu Floryda poznają Jorisa Ivensa, który kręci Hiszpańską ziemię, Hemingwaya i Dos Passosa. Spotkanie z Jorisem Ivensem będzie dla Capy bardzo ważne: w przyszłości pojedzie z jego ekipą filmową do Chin, gdzie powstanie dokument The Four Hundred Millions. Dla Gerdy równie duże znaczenie ma spotkanie z Dos Passosem, ale z innych powodów. Capa powie później, w czasie jednej z tych niezliczonych nocy wynurzeń, że Gerda ogromnie podziwiała Dos Passosa: „Nauczyła się angielskiego na 1919. Tej rzeczy o Johnie Reedzie. Strasznie nią ta książka wstrząsnęła, odmieniła jej życie”. Wiadomo, że Gerta Pohorylle doskonale mówiła po angielsku, którego uczyła się od dzieciństwa, toteż nie jest jasne, czego miałaby się nauczyć od Dos Passosa, ale to, że książka nią „wstrząsnęła”, mówi nam o Gerdzie Taro coś nowego. 1919 to druga po 42 równoleżniku książka, w której Dos Passos wtrąca do opowieści krótkie pasaże, niemal flesze, które nazywa „oko kamery” (kamera w sensie aparatu fotograficznego). Rewolucyjna technika w owych czasach. Czy Gerda postanowiła wtedy, że zostaną (ona i Capa) okiem kamery? To, że Capa wspomniał o „tej rzeczy o Johnie Reedzie”, ma też inne istotne znaczenie. Dla dwudziestodwuletniej Gerdy, a tyle miała lat, kiedy się ukazał 1919, tekst ten, zatytułowany Zapaleniec, to coś więcej niż program polityczny, to program na życie. „Reed był postawny i nienasycony, złakniony wszystkiego: mężczyzna powinien lubić wiele rzeczy w życiu. Lubił mężczyzn, lubił kobiety, lubił jeść i pisać, lubił mgliste noce i alkohol i pływanie i futbol amerykański i poezję…”. „Życie, wolność, pogoń za szczęściem; niewiele tego było wokół tkalni jedwabiu, kiedy w 1913 roku pojechał do Patterson zrobić reportaż o strajku. Robotnicy z zakładów tekstylnych szli w pochodzie, gliniarze ich pałowali, strajkujących pakowano do więzienia; zanim się zorientował, już był strajkującym w pochodzie, spałowanym przez gliniarzy w więzieniu”. „Marzył o nowym społeczeństwie, gdzie nie będzie miejsca na pecha, dlaczego by nie rewolucja?”. „Podmuch wojny zgasił wszystkie latarnie Diogenesa; dzielni ludzie zaczęli się gromadzić, żądać karabinów maszynowych. Jack Reed był ostatnim z wielkiej dynastii korespondentów wojennych, którzy ignorowali cenzurę i dla opowieści narażali własną skórę. Jack Reed był najlepszym pisarzem swoich czasów: kto chciał wiedzieć, czym jest wojna, mógł to wyczytać w jego artykułach”. „Świat przestał być zabawny, nic tylko karabiny maszynowe i pożoga, głód, wszy, pluskwy, cholera, tyfus…”. „Mężczyzna musi robić wiele rzeczy w życiu. Reed był człowiekiem z Zachodu, słowa miały dla niego sens”. John Reed (Jack dla przyjaciół), który był gotów narażać dla opowieści własną skórę, zmarł w 1920 roku, w środku Związku Radzieckiego, wracając ze Zjazdu Narodów Wschodu w Baku. Miał trzydzieści trzy lata. Gerda, która gotowa była narażać własną skórę dla zdjęcia, zginęła w wieku dwudziestu siedmiu lat w środku Hiszpanii, wracając z frontu. Jeśli podziwiała Reeda, to można powiedzieć, że była mu wierna do końca. Kilka miesięcy później Hemingway napisał sztukę teatralną Piąta Kolumna, mieszkał wtedy w hotelu Floryda. „Tego roku armia centralna zaplanowała trzy wielkie ofensywy. Pierwsza, na froncie Brunete, właśnie się odbyła. Zaczęła się znakomicie, a zakończyła bitwą bardzo krwawą i bardzo niepewną… Codziennie ostrzeliwała nas artyleria i podczas gdy pisałem swoją sztukę, w hotel Floryda trafiło trzydzieści pocisków grubego kalibru”. Jedyna kobieca postać w sztuce, „wysoka i piękna blondynka”, daje pojęcie o tym, co sądził Hemingway o obecności kobiet wśród korespondentów wojennych. „Wchodzi Dorothy Bridge. Zapala światło, zdejmuje płaszcz, wkłada pelerynę ze srebrnego lisa. Staje przed lustrem, kręci się, przegląda. Bardzo jest piękna tego wieczora”. „Chciałbym się z nią ożenić — mówi Filip, bohater dramatu — bo ma najdłuższe, najgładsze i najzgrabniejsze nogi na świecie, a poza tym wcale nie muszę jej słuchać, jeśli z tego co mówi, nic nie wynika… Po prostu lubię słuchać jej głosu. To, co mówi, nie ma znaczenia. Lepiej się czuję, rozluźniłem się, jak widzicie”. Wzorem tej postaci była ponoć dla Hemingwaya jego przyjaciółka Martha Gellhorn. Łatwo się domyślić, że męska przyjaźń, jaka z miejsca połączyła Capę i Hemingwaya, budziła w Gerdzie niejakie zastrzeżenia. Wracają do Paryża — będzie to ostatni pobyt Gerdy we Francji — żeby uczestniczyć w wielkim pochodzie pierwszomajowym. Święto 1 Maja jest okazją do zorganizowania gigantycznej manifestacji przez Front Ludowy, który długo nie przetrwa, ale tego Gerda już się nie dowie. Na zdjęciu zrobionym przez Capę jest szczęśliwa. Być może w okrzykach „Faszyzm nie przejdzie!”, skandowanych przez setki tysięcy głosów, słyszy potwierdzenie tego, że tam, w Hiszpanii, jak i teraz we Francji, a jutro w Niemczech, zwycięstwo jest możliwe. Tak czy owak, w Paryżu zostaje krótko. Można by rzec, że żyje teraz w Hiszpanii wraz z ludźmi, których fotografuje na ulicach, z ochotnikami Brygad Międzynarodowych, z którymi codziennie styka się na froncie, ze spotykanymi każdego wieczoru największymi korespondentami wojennymi tamtych czasów, z którymi łączy ją wspólne ryzyko pracy reportera — Herbertem Matthewsem, korespondentem „New York Timesa”, Claudem Cockburnem z „Daily Workera”, Michaiłem Kolcowem z „Prawdy” i dziesiątkami innych. Capa zrywa kontrakt z „Ce soir”. Nadal będzie tam publikować zdjęcia, ale znudziły go wyjazdy na głęboką francuską prowincję, gdzie każą mu fotografować nieistotne jego zdaniem wydarzenia. Szwajcarscy akcjonariusze, przyjaciele Pierre’a Lavala, uważają, że reportaże z Hiszpanii są stronnicze i zdejmują Luciena Vogla ze stanowiska dyrektora „Vu”. Capa nie może więc już na niego liczyć. Ale czasy biedy się skończyły, Capa wynajmuje sobie małą pracownię przy ulicy Froidevaux, biegnącej wzdłuż cmentarza Montparnasse. Wiele zdjęć, które sprzedaje teraz bezpośrednio, nosi pieczątkę „Atelier Robert Capa”, co przysporzy dodatkowego zamieszania, kiedy przyjdzie później ustalić, kto jest ich prawdziwym autorem… Sława, jaką się obecnie cieszy, pozwala mu przede wszystkim zawrzeć umowę z „Time‑Life” — tym razem jedzie do Hiszpanii z kamerą 16 mm Eyemo, żeby kręcić materiały dla kroniki filmowej The March of the Time. Ani on, ani Gerda nigdy nie posługiwali się kamerą, lecz cóż to szkodzi, nauczą się. Nadal pracują razem, tak jak zapewne nadal ze sobą śpią, kiedy się spotykają, ale Gerda zrobiła kolejny krok w stronę emancypacji: teraz podpisuje swoje zdjęcia wyłącznie własnym nazwiskiem i pertraktuje bezpośrednio z „Ce soir”, „Regards” i agencjami, w tym Alliance i amerykańską agencją Black Star. Koniec maja, oboje są w Walencji, wcześniej Capa pozwolił Gerdzie wypuścić się samej do oblężonego Bilbao. Spędzają wiele dni na przełęczy Nevacerrada, gdzie armia republikańska próbuje bezskutecznie przeprowadzić ofensywę, która posłuży Hemingwayowi za tło dla Komu bije dzwon. W czerwcu udają się przez nadal oblężony i bombardowany Madryt na południe, do batalionu Brygad Międzynarodowych im. Czapajewa, dowodzonego przez Alfreda Kantorowicza (nawiasem mówiąc, wybitny historyk literatury), którego Gerda poznała w innych czasach, w Capoulade albo w Mephisto, gdzie oboje bywali na spotkaniach Stowarzyszenia Pisarzy Niemieckich. Kantorowicz nie od razu ją rozpoznaje, bo Gerda nosi teraz „spodnie, beret na wspaniałej jasno rudej czuprynie i rewolwer dumnie zatknięty za pas”. Wśród nielicznych zdjęć przedstawiających Gerdę w czasie reporterskiej pracy najbardziej znane, a po jej śmierci zamieszczone w prasie, jest to zrobione przez Capę: zmęczona albo udająca zmęczenie, pozuje z twarzą ukrytą w zagłębieniu ramienia, przycupnięta przy stojącym w polu kamieniu, na którym widnieją litery „PC”. Mamy dwie kolejne wersje tego upozowanego zdjęcia, które świadczy o upodobaniu do inscenizacji i zabawy, przez co przypomina osiem lat późniejsze zdjęcie Ingrid Bergman, sfotografowanej przez Capę w porzuconej wannie na gruzach Berlina. W tych literach „PC” dopatrzono się, niewątpliwie słusznie, aluzyjnego żartu, czytając je jako inicjały partii komunistycznej. Ale faktycznie znaczą one partido comunal, czyli „granice gminy”. Prawda, że ubranie Gerdy przypomina trochę battle‑dress, tak samo jak jej płaskie pantofle, niemal espadryle, i beret, spod którego na pierwszym zdjęciu sterczą niesforne kosmyki, co zostało starannie poprawione na drugim. Ani śladu rewolweru. Nie przeszkodzi to biografowi Capy Alexowi Kershawowi, obdarzonemu jeszcze większą fantazją niż sam Capa, napisać pewną ręką: „Nie rozstaje się z rewolwerem nawet w nocy”. Inni będą mówić w swoich wspomnieniach o zupełnie innym stroju, co później przyda wiarygodności legendzie o Gerdzie jako niepoprawnej podrywaczce: podobno lubiła paradować wśród żołnierzy na wysokich obcasach, ubrana w elegancką suknię. Mówiła, że to ich pokrzepia na duchu. Kantorowicz również napisał: „Chciała wierzyć, że jej pojawienie się na froncie w groźnych godzinach faszystowskiego kontrataku powinno działać na naszych wyczerpanych żołnierzy jak sztandar, że jej urok, odwaga i uczestnictwo w boju dodadzą im ducha i zmobilizują wątłe i niepewne szeregi Brygad Międzynarodowych do nowego wysiłku”. Uważał tę jej postawę za romantyczną: „Nikt nie ma prawa podawać w wątpliwość jej szlachetnych i namiętnych uczuć”.

Ale jest jedno zdjęcie, które wszystkich pogodzi. Podpisane przez Capę, niedatowane, przedstawia klęczącą młodą kobietę, strzelającą z rewolweru. Zdjęcie doskonale skadrowane i upozowane. Niski wzrost tłumaczy, dlaczego kobieta jest na wysokich, choć grubych obcasach, a jej strój nie różni się od tego, jaki ma na sobie Gerda odpoczywająca przy kamieniu. Profil i fryzura przypominają ją nieodparcie, ale pewności nie ma. Niemiecki podpis pod zdjęciem brzmi: „Milicjantka w Barcelonie: szkolenie w strzelaniu z rewolweru”. Inny, francuski: „Wojna w Hiszpanii: milicjantka frankistowska (Robert Capa‑Magnum)”. Ten aberracyjny przymiotnik „frankistowska”, dodany co najmniej dziesięć lat później (agencja Magnum powstała w 1947 roku), świadczy wymownie o braku rozeznania i o głębokim zapomnieniu, w jakie popadła wojna w Hiszpanii w latach po II wojnie światowej. No cóż, równie dobrze mogła nosić pantofle na obcasach jak espadryle. Ale jedno nie budzi wątpliwości: z pewnością nie miała na sobie szpilek w dniu poprzedzającym jej śmierć, kiedy z Tedem Allanem uciekali jak szaleni przez pola, od okopu do okopu, od dołu do dołu, pod gradem bomb i kul. Żołnierze cenili sobie jej obecność nie tylko ze względu na jej modne stroje. Będąc w batalionie im. Czapajewa, Capa i Gerda dowiedzieli się, że żołnierze polskiej kompanii, znajdującej się na wysuniętej, niebezpiecznej placówce, są zawiedzeni, że nie zostali sfotografowani. „Nic jej nie mogło powstrzymać. Zarzuciła aparat na ramię i z szaloną odwagą, w biały dzień, przebiegła sto osiemdziesiąt metrów, które ją od nich dzieliły. To była pora sjesty, faszyści chyba posnęli. Wszystko się dobrze skończyło. Gerda długo fotografowała stanowisko bojowe i towarzyszy z kompanii. Żołnierze musieli ich niemal zatrzymać siłą, Capę i Gerdę, żeby zaczekali, aż zapadnie zmrok”.

Numer „Ce soir” z informacją
o śmierci Gerdy Taro

Ostatnie rozstanie. Już się nie zobaczą. Pod koniec czerwca Capa żegna się z Gerdą, jedzie do Paryża, żeby sprzedać zdjęcia, a także przygotować planowaną podróż do Chin, gdzie w zasadzie ma jechać z Gerdą, ale któż to wie? Ona natomiast zostaje w Walencji, aby na zamówienie „Ce soir” zrobić fotoreportaż ze zjazdu Międzynarodowego Stowarzyszenia Pisarzy w Obronie Kultury, po czym jedzie za nim do Madrytu, gdzie zjazd się przenosi. Gerda coraz częściej wyskakuje na front. Zjazd kończy się 9 lipca. Gerda telegrafuje do gazety, że zostanie dłużej w Madrycie. Leon Moussinac, pisarz komunistyczny, pyta, dlaczego chce zostać. „Z powodu tego, co się dzieje. Sytuacja jest z każdym dniem coraz gorsza” — odpowiada Gerda. Claud Cockburn widział, jak w środku nocy wróciła po dwunastokilometrowym marszu, dźwigając ciężką kamerę Eyemo, i o szóstej rano znów wyruszyła na front. Tego ostatniego popołudnia przed jej śmiercią, kiedy żołnierze republikańscy rozpierzchli się w panice przed pikującymi sztukasami, widziano, jak Gerda wyskoczyła z okopu i nawoływała zbiegów do powrotu. Wiadomo, co było dalej. To, co było dalej, nie kończy się na czuwaniu przy zmarłej. Cała światowa prasa poinformowała o jej śmierci. Żadna gazeta, niezależnie od głoszonych opinii, nie przepuści takiego scoopu: „pierwsza korespondentka wojenna”, „czarująca Gerda Taro” zginęła w akcji. Prasa amerykańska podała zresztą cnotliwą wersję wydarzenia: „Zmarła nad ranem w szpitalu w Eskurialu. Był przy niej mąż, fotograf Robert Capa”. We Francji wszystkie organizacje skupione we Froncie Ludowym z partią komunistyczną na czele szykują się do wielkich uroczystości pogrzebowych. No i będzie miała wielki uroczysty pogrzeb. Aragon w „Ce soir” z miejsca oświadcza, że Gerda ma zostać pochowana w Paryżu, który tak kochała: jej rodzice powinni wiedzieć, że „ich córka była także trochę córą Paryża”. To on bierze na siebie ciężki obowiązek potwierdzenia wiadomości Capie, który płacze i nie może uwierzyć. Jest załamany, całymi dniami leży otępiały w łóżku, przyjaciele obawiają się, czy nie popełni samobójstwa. Trumna ma zostać przywieziona do Tuluzy. Ruth Cerf jedzie tam z Capą i Paulem Nizanem, redaktorem działu międzynarodowego „Ce soir”. Ale w końcu zwłoki zostają dostarczone do punktu granicznego w Port‑Bou. Nizan sam pojedzie je odebrać, Ruth wraca z Capą do Paryża. Tymczasem przyjaciele Gerdy składają hołd „naszej kochanej, nieszczęsnej przyjaciółce”. Dla Clauda Cockburna Gerda „zginęła, stojąc pod ostrzałem”. Dla Michaiła Kolcowa jest ona przykładem „milionów kobiet, które sprzeciwiły się faszyzmowi”. Dla poety José Bergamína to „łowczyni światła”.

„Life” po śmierci Gerdy Taro

31 lipca liczna delegacja odbiera trumnę na dworcu Austerlitz. Zostanie przeniesiona do Domu Kultury przy ulicy Anjou, którego fasadę przystrojono z tej okazji wielkim kirem. „Ce soir” i „Humanité” urządziły tam wraz ze Związkiem Rewolucyjnych Pisarzy i Artystów ceremonię i wystawę poświęcone pamięci Gerdy. Komuniści uznali ją za swoją, uczynili z niej bohaterską towarzyszkę, która trafi do panteonu męczenników partii, klasy robotniczej i międzynarodówki. Potem kondukt żałobny z wielkimi portretami, transparentami głoszącymi, że faszyzm nie przejdzie, oraz czerwonymi i trójkolorowymi sztandarami Republiki Hiszpańskiej rusza na cmentarz Père-Lachaise, gdzie Gerda zostaje pochowana w pobliżu Ściany Komunardów. Następują przemówienia, obietnice, że będziemy walczyć aż do zupełnej zagłady faszystowskiej hydry. Po Aragonie, Jeanie Richardzie Blochu i Jose Bergamínie głos zabiera Maria Rebate, występująca w imieniu Światowego Stowarzyszenia Kobiet przeciwko Wojnie i Faszyzmowi. Ojciec i bracia Gerdy przyjechali z Belgradu, dokąd wyemigrowali. Ojciec żąda, aby odmówiono kadysz. Aragon i Elsa Triolet odprowadzają na stronę Capę, który nie może tego dłużej znieść. Podobno rodzina gwałtownie go zaatakowała, zarzucając, że zostawił Gerdę samą w Hiszpanii. Krótko mówiąc, jak napisze Aragon po zakończeniu uroczystości, „mała Taro miała wspaniały pogrzeb, na którym spotkały się wszystkie kwiaty świata”. W następnych latach w gminach zarządzanych przez komunistów pojawią się ulice imienia Gerdy Taro. Stowarzyszenia i grupy bojowników będą nosić jej imię. Wszystko to zniknie za okupacji niemieckiej i rządów Vichy. Za to po wojnie nazwisko Gerdy Taro, nieskazitelnej bojowniczki antyfaszystowskiej, będzie otoczone czcią w NRD. W Lipsku jest ulica jej imienia, a na tabliczce „Tarostrasse” widnieje informacja: „Młoda komunistka, współzałożycielka Brygad Międzynarodowych, zginęła w 1937 w Hiszpanii w walce z faszyzmem”.

Nagrobek Gerdy Taro

„Ce soir” zmawia u Alberta Giacomettiego nagrobek. Będzie tu surowy cokół z regularnych kamieni, zwieńczony równie surową stelą z następującym napisem:

Gerda Taro / 1911–1937 / Dziennikarka reporterka / „Ce soir” / zginęła w lipcu 1937 / na froncie Brunete w Hiszpanii / w trakcie wykonywania obowiązków zawodowych

Na cokole spoczywają czara i mała rzeźba Horusa, boga ptaka, symbol życia i zmartwychwstania w starożytnym Egipcie. Irme Schaber uważa, że można się w tym dopatrzyć aluzji do wiary w odrodzenie świata uwolnionego od nazizmu. W 1942 roku prefektura paryska kazała usunąć stelę: odwołanie do Hiszpanii, jakkolwiek lakoniczne, było obrazą dla polityki kolaboracji. Zastąpiono ją później zwykłą tabliczką z nazwiskiem i datami urodzenia oraz śmierci. I jedna, i druga inskrypcja podają błędną datę urodzenia. Żadna nie wspomina o istnieniu niejakiej Gerty Pohorylle. W 1938 roku Capa, niepocieszony, wydaje w Nowym Jorku książkę Death in the Making, Photographs by Robert Capa and Gerda TaroŚmierć w akcji, fotografie Roberta Capy i Gerdy Taro jest poświęcona „Gerdzie Taro, która spędziła rok na froncie hiszpańskim i tam została” — ten skrót lekko się mija, jak to zwykle, z prawdą historyczną. O ile w tytule mamy dwa nazwiska, to książka podpisana jest, co logiczne, nazwiskiem jedynego żyjącego autora, Roberta Capy. Szkoda, że zamieszczone w niej zdjęcia nie zostały podpisane i nie sposób zgadnąć, które są Capy, a które Gerdy. Choć z pewnością nie było to zamierzone (przeciwnie, Capa na pewno chciał uwiecznić pamięć o ukochanej); tak się zaczęło wymazywanie. Irme Schaber reprodukuje w swojej książce zdjęcia odwrotnej strony dwóch fotografii opatrzonych pieczątką „Foto Taro, Black Star”. Na jednym obok przystawiono stempel „Please Credit Robert Capa‑Magnum photos inc.”, na drugim pierwszą pieczątkę wymazano, by zastąpić ją nową: „Photograph by Robert Capa. © 1965 Magnum photos”.

FRANÇOIS MASPERO
tłum. Maryna Ochab

FRANÇOIS MASPERO ur. 1932, zm. 2015. Powieściopisarz, tłumacz, wydawca. W 1959 roku, na fali sprzeciwu wobec wojny w Algierii, zakłada wydawnictwo Maspero (inicjuje 25 serii wydawniczych) i otwiera księgarnię „La Joie de lire”. Publikuje m.in. książki i dokumenty polskiej opozycji demokratycznej. W latach 1979-84 wydaje dwumiesięcznik „Alternative” poświęcony opozycji w ZSRR i krajach Europy Wschodniej. Przyjaciel paryskich ,,ZL”.

MARYNA OCHAB tłumaczyła dla „ZL” Ciorana, Chatwina, Nabokova, Starobinskiego. Ostatnio przełożyła rozmowę Ellen Hinsey z Tomasem Venclovą Magnetyczna Północ (ZL). Laureatka Nagrody „Zeszytów Literackich” im. Pawła Hertza dla tłumaczy oraz Nagrody Prezydenta Miasta Gdańska za Twórczość Translatorską im. Tadeusza Boya‑Żeleńskiego, 2015.


Zobacz także