ZUZANNA GINCZANKA
Wiersze

Zuzanna Ginczanka i Jan Śpiewak.


ZUZANNA GINCZANKA
Wiersze

Labirynt obłędny

      Pusty czworokąt w ścianie, drzwi, obłędnie się rozmnaża dokądś
      dokąd nie spojrzę, rosną drzwi stokrotnie płaskie jak prostokąt –
      dokąd nie pójdę, będą drzwi i skąd nie przyjdę, pozostaną,
      póki mi wrosną klinem w mózg – aż mi się wżgną i wryją raną
i będzie pustka czwórnych ram i będzie czwórnych kątów bezsens,
będzie szaleństwo rannych ścian, z których wydarto miąższ okrzesem –
w mózg się wśrubuje niby wir skośnie wrotnymi nawrotami
rozwirowany wachlarz drzwi, co razem są i nie są drzwiami.
      A w tym obłędzie przyjdzie myśl, która przebodzie mnie jak motto,
      że w zawiłości setek drzwi jedne są ciszą i prostotą –
      rozpędzi w skos i tył i w przód każda przedarta w kwadrat czeluść
      aż wreszcie jedność weźmie w chwyt mnie wysmaganą wprzód przez wielość.
Tysiąc tysięcy niedrzwi – drzwi, przez które muszę iść, choć nie chcę
groteską swych bezzębnych paszcz świadomość progów swych wychłepce;
tysiąc tysiączne pierwsze drzwi mogłyby dziś już wtulić w spokój,
lecz jest ten szał, co woli ból rozbłąkań, niż się portem okuć. –
      Jeśli przestanę pędzić w przód w dni ludzką męką nieczłowiecze,
      tysiąc tysięcy białych dni przeze mnie ciszą się przewlecze –
      a jednak chcę na każdy cios w boleści w przód się rwać wieczyście
      miast czekać w mgle ogłuchłych cisz aż samo do mnie przyjdzie wyjście.

15 grudnia 1933

Bunt piętnastolatków

A jest rozkwit przekosmatych sasanek
o przedświcie, o wschodzie, o poranku –
a gdy słońce odpoczywa na drzewach,
im zalążnia jak serce dojrzewa;
to jest sprawa zwykła i prosta
a zawiła jak kwiecień i wiosna,
że o wschodzie, o świecie, o poranku
kwitnie fiolet przekosmatych sasanków. –
      Już nie mamy nazbyt długich nóg,
      ni sterczących, kościstych łopatek.
      Nocą skronie krwi rozsadza huk,
      kiedy księżyc przez okno się skrada –
      ktoś przyjeżdża w Buenos Aires w aucie
      i zagląda siną twarzą przez szyby –
      wysrebrzone szafy chcą nas gwałcić
      (ratuj, Boże!! – a gdyby… a gdyby…)
      Zamknąć oczy – wtulić głowę po kark
      pod poduszki rozedrganą głuszę
      i od strachu rozpaloność warg
      pocałunkom oddawać poduszek.
      Jakże trudno wiosennymi rankami
      uspokoić serc wzburzoną krew,
      gdy wmawiają w nas troskliwe mamy,
      że treść serca, to tylko as kier
A czy wiedzieć można – a czy zbadać można,
jak wygląda sasanek rozpuchnięta zalążnia, –
a czy można wiedzieć – a czy można poznać,
jak bolesną bywa ziółkowata wiosna? –
Na kępkach wiosennych mchów
boleśnie leżą bez tchu
omdlałe, liliowe sasanki,
w wiosny podmuchu świeżym
przypłynął żal bezbrzeżny
na pośródleśną polankę – –
     My chcemy konstytucji, my chcemy swego prawa,
     że wolno nam bez wstydu otwarcie w świat wyznawać
     prawdziwość krwistych burz,
     że wolno wcielać w słowa odruchy chceń najszczerszych,
     że wolno nam już wiedzieć, że mamy ciepłe piersi
     prócz eterycznych dusz, –
     my chcemy konstytucji i praw dla siebie pełnych,
     że wolno nam zrozumieć: mężczyzna, to nie eunuch
     i wielbić mięśni hart,
     że wolno nam już pojąć, jak miłość ludzi wiąże,
     że wolno nam nie chować pod stos różowych wstążek
     biologicznych – prawd! –
A jest rozkwit przekosmatych sasanek
o przedświcie, o wschodzie, o poranku –
a gdy słońce odpoczywa na drzewach,
im zalążnia jak serce dojrzewa;
to jest sprawa zwykła i prosta
a zawiła jak kwiecień i wiosna,
że o wschodzie, o świcie, o poranku
kwitnie fiolet przekosmatych sasanek.

16 grudnia 1933

Wyjaśnienie na marginesie

Nie powstałam
z prochu,
nie obrócę się
w proch.
Nie zstąpiłam
z nieba
i nie wrócę do nieba.
Jestem sama niebem
tak jak szklisty strop.
Jestem sama ziemią
tak jak rodna gleba.
Nie uciekłam
znikąd
i nie wrócę
tam.
Oprócz samej siebie nie znam innej dali.
W wzdętem płucu wiatru
i w zwapnieniu skał
muszę
siebie
tutaj
rozproszoną
znaleźć.

Żar-Ptak

Nie znam spełnienia swego, jak nie znam śmierci swojej.
Wśród jakich drzew sandałowych i pośród jakich aniołów,
mądrym żądłem języka struny wspierając gardłowe,
Żar-Ptak o piórach z płomieni tokuje i niepokoi?

Pod niebem zoologicznym zwierzęcy zziajany park
łączy gwiaździsty znak lwa z lwicą zażartą i żywą;
miłosne gaje przebiegam. Ziemia do lotu się zrywa,
niebo powoli opada. Zderzają się obok mych warg.
Czy tu mnie skrzydło uderzy i oczy porazi blaskiem,
gdzie różą wiatrów gorącą czerwiec napęczniał i kwitnie?
Przebiegam czujna i patrzę: w trawie dziewczęce przepaski
i celne łuki myśliwskie w innej zgubione gonitwie.
Miły mnie dojrzał i wybrał – i oto kroczy jak lew:
„Okręt odpływa dziś w czułość, czeka z szumiącą banderą!”.
Daremnie. Wiem: nie pojadę. Nie tutaj jeszcze, nie teraz
metalem roztopionym ptasi zachłyśnie mnie śpiew.
Bo oto łopot przelotu. Trzepot i popłoch we snach.
Mięciutki księżyc łaskocze zgubiony w przelocie puch.
W oddali przeciągły bulgot. To tokowanie. I znów
nie znam spełnienia swego, jak śmierci swojej nie znam.

W bitwę mnie pogoń prowadzi z zielonych miłosnych gajów,
Żar-Ptak z piór rozżagwionych zatacza koła nad bitwą,
wodzowie sprawdzają zbroję, sławę węszący zaszczytną,
przykrywam przyłbicą twarz, pomna rycerskich zwyczajów,
i ciężki wyciągam miecz – a okiem kołuję w górze.
Pędzi spiżowy mój wódz i głosem wrogów roztrąca:
„Okręt odpływa w zwycięstwo, czeka z banderą szumiącą!”.
Daremnie. Wiem: nie pojadę. Żar-Ptak zatonął mi w chmurze.

Zdejmuję sennie przyłbicę i idę świadoma strat
w pełne podziemnych wspomnień i snów wiejących od ścian
ciche, zastygłe podziemia. Zmęczenie dławi mi krtań,
a za mną smugą surową wiersze znaczą mój ślad.
W kamieniołomach smutku wyrzekam się ptaków i spełnień,
dotykam kolumn bazaltu: – „Panie, – powtarzam śpiewnie, –
wypróbuj mnie smutkiem, rozpaczą, dnem zatracenia i zguby,
lecz szczęściem już nie doświadczaj, nie przetrwam bowiem próby”.

I nagle – łopot przelotu. W oddali głos mi się roi,
w zielone soczyste gaje wybiegam znów, i znowu
mądrym żądłem języka struny wspierając gardłowe,
Żar-Ptak o piórach z płomieni tokuje i niepokoi.
Lecz nie ma rzeczy zupełnych – i żadna dlatego rzecz
nie wtrąci mnie w miłość doszczętną, zwątpienie doszczętne ni gniew,
blask piór mnie nie porazi, nie zakołysze mną śpiew,
i skrzydło mnie nie uderzy i nie odrzuci wstecz.

„Skamander” 1937

Non omnis moriar

Non omnis moriar – moje dumne włości,
Łąki moich obrusów, twierdze szaf niezłomnych,
Prześcieradła rozległe, drogocenna pościel
I suknie, jasne suknie pozostaną po mnie.
Nie zostawiłam tutaj żadnego dziedzica,
Niech więc rzeczy żydowskie twoja dłoń wyszpera,
Chominowo, lwowianko, dzielna żono szpicla,
Donosicielko chyża, matko folksdojczera.
Tobie, twoim niech służą, bo po cóż by obcym.
Bliscy moi – nie lutnia to, nie puste imię.
Pamiętam o was, wyście, kiedy szli szupowcy,
Też pamiętali o mnie. Przypomnieli i mnie.
Niech przyjaciele moi siądą przy pucharze
I zapiją mój pogrzeb i własne bogactwo:
Kilimy i makaty, półmiski, lichtarze –
Niechaj piją noc całą, a o świcie brzasku
Niech zaczną szukać cennych kamieni i złota
W kanapach, materacach, kołdrach i dywanach.
O, jak będzie się palić w ręku im robota,
Kłęby włosia końskiego i morskiego siana,
Chmury prutych poduszek i obłoki pierzyn
Do rąk im przylgną, w skrzydła zmienią ręce obie;
To krew moja pakuły z puchem zlepi świeżym
I uskrzydlonych nagle w aniołów przemieni.

1942

ZUZANNA GINCZANKA

ZUZANNA GINCZANKA, ur. 1917 w Kijowie, zm. 1944 w Krakowie. Poetka. Autorka zbioru O centaurach wydanego w 1936. Jej Wiersze zebrane w oprac. Izoldy Kiec wydało UKSW-Fundacja Pogranicze w 2014, a uzupełnione Poezje zebrane wydawnictwo Marginesy w 2019.


Poezje zebrane Zuzanny Ginczanki opracowane przez Izoldę Kiec ukazały się nakładem Wydawnictwa Marginesy.