BARBARA TORUŃCZYK
MAREK EDELMAN (1919-2009)

Marek Edelman, 2005. fot. Mariusz Kubik. Domena publiczna


BARBARA TORUŃCZYK
MAREK EDELMAN (1919-2009)

Marka Edelmana najtrafniej opisał Albert Camus. Chociaż go nie znał. Co myślałby doktor Rieux z Dżumy o skutkach plagi, której był świadkiem? Stwierdziłby może, jak Marek, że spowodowała metamorfozę myślenia o wszystkim, co ludzkie. Ta zmiana była wielka i nieodwracalna – na miarę przewrotu w kosmologii w wyniku zastąpienia geocentrycznej wizji Ptolemeusza przez Kopernikańską intuicję budowy Układu Słonecznego. Holocaust wywołał według Marka równie rewolucyjną zmianę w umysłach. Dzieło zniszczenia dokonane podczas II wojny światowej podcięło ideologię postępu wraz z jej fundamentem – wiarą w dobrą naturę człowieka. Dla niego samego oznaczało to konieczność przemyślenia ideologii Bundu, socjalistycznej organizacji żydowskiej, o której pamięć podtrzymywał całe życie. Rozprawiał o tym na swój własny sposób. Obywał się bez retoryki intelektualistów i nie podejmował tematu bezpośrednio. Pod jakimkolwiek pretekstem dowodził jednak, że klęska dotychczasowej wizji świata i człowieka zapisała się w rozwijanych na Zachodzie naukach społecznych spotęgowaniem odruchu intelektualnej redukcji i relatywizacji wszelkich wartości, łącznie z samą wizją życia ludzkiego i waloru człowieczeństwa. Holocaust – twierdził – nauczył pogardy do człowieka, pokazał, że z ludzkim istnieniem można zrobić wszystko i ani kultura, ani religia, ani cywilizacja czy nauka nie stanęły temu na przeszkodzie. Wręcz przeciwnie, widząc swoją bezradność, przestały stawiać bariery szerzącemu się złu i z czasem same mu uległy.


Tropił we wszelkich dziedzinach ludzkiej aktywności triumf nikczemnych eksperymentów. Mówił o złej i zwierzęcej naturze ludzkiej, uzdolnionej do wyrządzania krzywdy (człowiek to zwierzę, powtarzał, tyle że gorsze od innych, bo niszczy własny gatunek). Swoje obserwacje czynił ze szczególnego, odosobnionego punktu widzenia, gdyż w jego osobie złączył się zarazem badacz i lekarz ludzkiej natury. Dane mu było wypróbować ją wraz z całym kodeksem europejskiej kultury i poddać na swoim osobistym przykładzie wszelkim możliwym sprawdzianom męstwa i granic wytrzymałości. Pod tym względem rzeczywiście przeistoczył się w Camusowskiego doktora Rieux.


W jego wizję historii i kultury wpisane zostało dzieło zniszczenia. Ukryte, niewypowiedziane, nienazwane zło było nieuchronne i irracjonalne. Jego korzeń w każdej cywilizacji i w każdej kulturze był zawsze ten sam – moment, w którym człowieka odziera się z ludzkich przymiotów, odmawia mu się prawa do istnienia, uznaje za nie‑człowieka. Przydarzyło się to Żydom za jego życia. W młodości i w warunkach najbardziej ekstremalnych potrafił się temu przeciwstawić z bronią w ręku, a kiedy trzeba było – przebiegłością, gołymi rękoma, zwierzęcym instynktem tropionego człowieka, który nie zamienił go jednak w bestię.


Jego celem stało się ocalenie ofiar Zagłady od przeznaczonego im nieludzkiego losu. Zamknięty w getcie podczas okupacji zaciekle walczył o życie. W ówczesnych warunkach był to wybór śmierci – wyrażenie zgody na nią; miała ją jednak sprowadzić wojna wypowiedziana przez niego oprawcy, czyli w jedyny sposób pozwalający na zachowanie wolności, gdy na przetrwanie nie było szans. Mówi się często, że bojownicy z getta warszawskiego wybrali godną śmierć. Edelman się na takie określenie nie godził. Uważał, że nie mniej godna była śmierć matki niedającej się rozdzielić z dzieckiem i śmierć córki dobrowolnie dołączającej do rodziców, aby towarzyszyć im w transporcie do obozu zagłady. Jeśli wybrał walkę, to dlatego że nie godził się na wykonywanie upokarzających rozkazów, na los niewolnika III Rzeszy, na pozbawienie prawa do decydowania o swoim losie. Śmierć wpisał do porządku życia. Była sądzona każdemu, a on starał się ją po prostu odwlec, uczłowieczyć. Tak naprawdę kochał życie, o śmierci mówił: „To jest nic, chwilka tylko”. Był do niej przygotowany. Może opisze to kiedyś Paula Sawicka.

Marek Edelman, Paula Sawicka,
Bernard Kouchner.
Archiwum prywatne


Po Zagładzie przyświecający mu cel się nie zmienił. Nadal robił wszystko, co było tylko w jego mocy, aby ocalić od nieludzkiego losu jej ofiary. Po ich śmierci utrwalał o nich pamięć – jakby chciał na zawsze ocalić od zapomnienia rysy ich twarzy i charakteru i wyodrębnić z abstrakcyjnej unicestwionej zbiorowości; anonimowej masie zabitych przywracał w ten sposób jej ludzki charakter, ukazując potworność wydarzenia – zrządzonego ludziom przez ludzi – i czyniąc z tego przestrogę dla współczesnych i potomnych.


W wymiarze praktycznym była to walka o każde istnienie ludzkie – godne życie lub godną śmierć; po wojnie wytrwał przy tym usiłowaniu – został lekarzem kardiologiem. Walczył o życie każdego pacjenta i o każde życie, na arenie międzynarodowej angażując się w każdy konflikt zbrojny, w którym dostrzegał tlącą się groźbę ludobójstwa, gdy trzeba było – także przeciwko Izraelowi. Nie był filozofem, ale właściwe mu było dążenie do zgłębienia sekretu życia ludzkiego, uchwycenia jego istoty, do przekazania zdobytego doświadczenia potomnym. Miał niezwykle rozwinięty zmysł obserwacji, czujnej i rejestrującej wszelkie odcienie doświadczenia, zapisującej na kliszy pamięci odruchy istoty zwanej człowiekiem. Tak badali naturę najwięksi przedstawiciele ludzkości. Mógłby za nimi powiedzieć: „Nic, co ludzkie, nie jest mi obce” – gdyby nie to, że unikał szczytnych deklaracji na własny temat.


Doświadczenie Holocaustu mogło porazić i sparaliżować, zwłaszcza jeśli tak jak on doświadczyło się (miało się odwagę doświadczyć) przede wszystkim ogromu zbrodni. Doktor Rieux rzadko otwierał usta. Po wojnie milczenie o przeszłości zaległo między ludźmi sobie najbliższymi; okazywano w ten sposób respekt dla wzajemnych doświadczeń, gotowość zapomnienia. Szukano zrozumienia bez słów. Postawa Edelmana była inna. Postępował jak wielki pisarz. Nasuwa się porównanie ze sposobem reagowania największych artystów naznaczonych tym przeżyciem, takich jak Tadeusz Borowski, Imre Kertész, Primo Levi. Jak oni, Marek czuł się powołany do dania świadectwa. Jak oni, chciał obrócić swoje doświadczenie w rodzaj ostrzeżenia. Jak oni, starał się odnaleźć trafny sposób wyrażenia go i przekazania. Uchwycić, jak przeistacza ludzką naturę i jak naznacza ją w całym późniejszym życiu. To ostatnie zachowywał dla siebie, postępując zgodnie z maksymą Miłosza: „Nie będziesz zasmucał brata swego”. Jego najbliżsi – dzieci i ich dzieci, i nieżyjąca żona Alina Margolis-Edelman, podobna w tym do niego jak podobne są do siebie dwie krople nieprzelewanych przez nich łez – wiedzą, o czym mowa.

Marek Edelman na gruzach kamienicy przy ul. Świętojerskiej 34
(Tu spoczywa Michał Klepfisz) 19 IV 1946.
fot. ze zbiorów Róży i Ireny Klepfisz


Nie tworzył legend o bohaterskich czynach. Chciał przekazać prawdę tamtych doświadczeń. To dużo więcej niż tworzenie mitów walczącego getta i zupełnie co innego niż ich obalanie. Widziałam, jak szukał słów. Paula Sawicka otoczyła go serdecznym zrozumieniem i pod dyktando spisywała jego wspomnienia; potrafił ją besztać, kiedy przy głośnej lekturze raził go własny język. Unikał określeń wzniosłych, zawoalowanych, ogólnikowych. Usuwał patos. Zabiegał o wierność świadectwa, opis zwięzły, najbliższy zapamiętanym doznaniom, wyrażony słowami celnymi, w jego odczuciu oddającymi doświadczenie i jego naturę – zawsze fizyczną, konkretną, ujętą miarą zmysłów: biciem serca, skurczem strachu, haustem świeżego powietrza po wyjściu z kanałów. Potrafił obłożyć się wojskowymi mapami opisywanego terenu; relacjonując, sprawdzał każdy szczegół. Jak wielki pisarz nigdy nie wypowiadał wprost morału; chciał go przekazać swoimi wspomnieniami z okupacji i całym swoim życiem.

Od lewej: Hanna Husak, Mirosław Sawicki, Paula Sawicka,
Jacek Fedorowicz, Marek Edelman, Zofia Winawer.
Archiwum prywatne


Tropił w sztuce, literaturze, nauce, języku intelektualistów, dziennikarzy, polityków zarodki zła; miało ono dla niego zawsze tę samą postać – niedostrzeganie waloru człowieczeństwa i sprowadzanie ludzkiego istnienia do zredukowanego, ogołoconego, okaleczonego obrazu. Doznał wszystkiego, co można uczynić z człowiekiem, i wiedział jedno – to do końca jest człowiek i to, co stanowi o jego wartości jedynej, niepowtarzalnej, to jego życie. Z tego punktu widzenia krytykował też sztukę nowoczesną, zwłaszcza malarstwo abstrakcyjne, które jego zdaniem wyrzekło się człowieka, wpierw bawiąc się w jego deformowanie, aby w końcu go unicestwić. Lecz z tego samego punktu widzenia przyznawał wartość architekturze Libeskinda i ekspozycji w waszyngtońskim Muzeum Holocaustu, gdyż ta sztuka potrafiła przejmująco przekazać zagładę ludzkiego świata. Był w tym swoim dążeniu do przeniknięcia i ocalenia fenomenu człowieczeństwa wielki, proroczy, zapamiętały. Podobny duchowo artystom i myślicielom naszego czasu, którzy wywarli największy wpływ na ludzi z mojego środowiska. I oni, i my poszukiwaliśmy swojego kamienia filozoficznego w nieredukowalnej wartości życia ludzkiego. Marek Edelman posiadł go instynktem męstwa i wierności pośród doświadczeń XX wieku, odsłaniających raniące prawdy o kulturze europejskiej.


Pojawił się w naszym życiu na początku lat 70. Pamiętam go w mieszkaniu Wiktora Woroszylskiego, może to były urodziny gospodarza, może święta Wielkiejnocy; rozmowa – wydaje mi się – miała związek z Sołżenicynem, jego ekspulsją, jego książką i mówiliśmy, jak zawsze wtedy, co robić, jak przezwyciężyć własną niemoc. Siedzieliśmy na podłodze w dużym pokoju jadalnym. Nieznany mi człowiek oparty plecami o drzwi balkonu spojrzał na nas uważnie i rzucił: – Bez powielacza nie ruszycie z miejsca, pokażę wam, jeśli chcecie, jak to się robi; dosyć tego mędrkowania, weźcie się do konkretnej roboty. Wydał mi się zarozumiały i nieodpowiedzialny; takie słowa mógł wypowiedzieć tylko ktoś całkowicie nieświadomy rzeczy (czyli nieświadomy, jak sądziłam, naszej niezwykle skomplikowanej sytuacji) i politycznie naiwny. Dwa–trzy lata później w tym samym pokoju wciąż mędrkowaliśmy, to znaczy biliśmy się z myślami, czy uruchomić „Zapis”, i czy moment jest ku temu właściwy… 

myślami, czy uruchomić „Zapis”, i czy moment jest ku temu właściwy…


Marek przyszedł do nas wtedy za wcześnie. Zazwyczaj zjawiał się w porę. To też było jego niezwykłą cechą. Przybywał z konkretną propozycją i wskazywał, jak należy postąpić. Zawdzięczam mu pod tym względem ogromnie dużo, jedna z jego akcji ratunkowych dotyczyła „Zeszytów Literackich”, poparł też swoim nazwiskiem Apel Antygony w obronie pamięci o dąbrowszczakach, który bez jego podpisu byłby skazany na fiasko. W latach 70. i 80. wspierał ludzi podziemia. Niósł im pomoc jako lekarz. Choroba i śmierć Gajki Kuroń związała go dozgonną przyjaźnią z Jackiem Kuroniem, który odtąd co roku przemierzał z nim szlak powstańców getta, kładąc w miejscu ich śmierci żonkile. Udało mu się wskrzesić płomyk pamięci. Tym żółtym szlakiem poprowadził nas w przeszłość i w swoje życie. Na początku był sam, potem ze swoją rodziną i dziećmi. Z roku na rok przyciągał coraz więcej osób. Z Izraela, ze Stanów Zjednoczonych, z Kanady ściągali tego dnia kombatanci z getta i uchodźcy z Polski, którzy tutaj przeżyli okupację. Zjawiali się emigranci wyrzuceni z kraju z falami kolejnego exodusu, najwięcej tych z roku 1968, dwudziestoletnich w chwili złowrogich wydarzeń. Przychodzili korowcy i ludzie „Solidarności”, z biegiem lat przybywali też młodsi od nich, a potem ich dzieci. Największy tłum zjawił się pod pomnikiem Bohaterów Getta w dniu jego pogrzebu. Odprowadziliśmy go na cmentarz żydowski w rytm nowoorleańskiego jazzu. Jakby unosiła nas wielkość jego życia i dokonania – wskrzeszona pamięć unicestwionych. To by się mu spodobało.

Marek Edelman, Jacek Kuroń, Ludwika Wujec
na trasie bohaterów getta.
Archiwum prywatne


Mówią, że bywał brutalny i obcesowy, że obsztorcowywał najbliższych współpracowników i wymyślał dziennikarzom za stawianie głupich pytań. Ktokolwiek się na niego uskarżał, nie mógł mieć wątpliwości, że za każdym jego gestem i zachowaniem kryła się zawsze ta sama nauka, ten sam morał. Krzyczał na tych, którzy się dziwili, że w getcie Żyd konający z głodu nie chciał się przeciwstawić okupantowi, a gnany na Umschlagplatz nie walczył o swoje życie – bo żaden człowiek konający z głodu, bezbronny, nie jest zdolny w takich warunkach do czynnego buntu. I nie trzeba na to aż urodzić się Żydem, aby ktoś pędzony do wagonu odczuł własną bezsiłę, osaczenie, zgubę. Wystarczy odrobina wiedzy o losie tamtych, skazanych na śmierć bez odwołania, i ludzkie do nich podejście: okazanie minimum współczującego zrozumienia. Straceńcza desperacja? To było za mało, ażeby stawić opór w tamtej sytuacji. Należało dopełnić wielu innych warunków: być młodym, silnym, nieobarczonym odpowiedzialnością za rodziców, dzieci. Marek bagatelizował swoje bohaterstwo; wytrwałość w walce tłumaczył tym, że nie miał rodziny, a jego organizm był nieczuły na głód i zimno.

Marek Edelman, Jacek Kuroń przy pomniku Bohaterów Getta. Archiwum prywatne


Łatwo wpadał w gniew. Irytowała go czułostkowość, zamykanie oczu na rzeczywistość, odgradzanie się nieprzebytym murem od losu Żydów, jak gdyby miał on raz na zawsze pozostać wyjątkowy, nieludzki, nie do pojęcia. Dlatego denerwowały go nawet osoby, które w swoim przenikliwym, odważnym i prekursorsko narysowanym obrazie niedoli Żydów pozostawały stronnicze i rezygnowały z prawdy szerszej. Uważał, nie mówiąc tego wprost, że analiza zachowań w warunkach ekstremalnych nie może poprzestać na opisie losu żydowskiego i żydowskich spraw.

Najbardziej wyrozumiały był dla tych spośród nas, którzy do prawd o człowieczeństwie i ludzkiej naturze dochodzili drogą odkrywania tragedii losu żydowskiego; przyprawiali go o złość ci, którzy nie byli w stanie ujrzeć ludzkiego świata poza dziejami Żydów. A także ci, którzy historii Żydów odbierali prawdę i kolor. Ci, którzy – jak mówił – nią handlowali, i ci, którzy ją fałszowali nadmiernym patosem. Słowem, irytował się często, ale miał ku temu głęboko przemyślane powody i instynktem potwierdzaną wierność doznaniu. W ostatecznej instancji chodziło mu o prawdę doświadczenia. Jak słusznie zauważył Aleksander Smolar w swojej mowie na pogrzebie Marka, on nie znosił bohaterskiej pozy. To prawda. Mitologizowanie, oblekanie brązem nie było w jego stylu. Ale nie tworzył też Czarnej księgi tamtego czasu. Wszystko, co napisał i co nam przekazał, składa się na jedyne w swoim rodzaju świadectwo o tamtych doświadczeniach, pamiętną Księgę Mądrości, utrwalającą czyny i wydarzenia zarejestrowane okiem Sprawiedliwego. Wciąż dorzucał szczegóły do obrazu, aby oddać pełnię człowieczeństwa ludzi skazanych na nieistnienie. Całkiem niedawno przypomniał o miłości w getcie i o tym, co przeżył podczas Powstania Warszawskiego roku 1944. Obie te opowieści ogłosił na łamach „Zeszytów Literackich”. Kiedy upominał się o innych, wznosił bojową chorągiew, wstępował na wojenną ścieżkę i drukował w wielkonakładowej walczącej prasie. Nie chciał jednak – jak mówił – „kupczyć Żydami”. Pragnął upamiętnić prawdę ich życia, opowiedzieć o uczuciach podnoszących ludzi na duchu w przededniu śmierci, o ich przerwanej egzystencji, do końca rozświetlonej przyjaźnią, oddaniem, pierwszą miłością. Lub zniszczonej podstępem i zdradą. Pragnął oddać ich życie takim, jakie było – zwyczajne i niezwykłe, tak jak oni sami. Bohaterskich bojowców z getta pozbawiał nimbu legendy, ale kultywował ich pamięć. Opisywał, jak Anielewicz odświeżał czerwoną farbą ryby na straganie matki, i zaraz potem ukazywał go w walce. Podobnie przedstawił Korczaka. Nie był nigdy komunistą, ale nie pozwalał w czambuł potępiać komunistów i odmawiać im czci i wiary. Pamiętał każdy pomocny czyn i każdego sprawiedliwego; tylko PPR-owcy – mówił – dostarczyli nam broń do getta, nikt oprócz nich się na to nie zdobył.


Wydawało się, słuchając go, że ma się do czynienia z żywą księgą pamięci i że znał wszystkich polskich Żydów. Potrafił opowiedzieć z najdrobniejszymi szczegółami o każdym i zawsze było tak, jakby przechowywał gdzieś olbrzymie archiwum i wyciągał odpowiednią kasetę z filmowym reportażem, w którym główną rolę grał ktoś, o kim była akurat mowa. Na czas opowieści ożywał, a po chwili nikł w ulicy, na której Marek spotkał go ostatni raz. Jego barwne opowieści nie miały w sobie nic z suchej relacji historyka, pedantycznego gromadzenia szczegółów. Również pod tym względem wydawało się, że w stylu narracji świadomie przeciwstawia się naukowemu czy intelektualnemu podejściu, uznawanemu za „obiektywne”, i że w swoim przekazie historii ma na celu wskrzesić zamordowanych i oddać taki ich obraz, jakby widział ich tuż obok, za szybą, wciąż niezmienionych i żywych, czuł ich oddech i słyszał śmiech. Jakby to było z jego strony nieustające doskonalenie opowieści zdolnej zaalarmować świat wymową zapamiętanych scen i świadoma próba stworzenia trwałej i przekonującej relacji. Wszystkie te sceny rozegrały się na jego oczach. Chciał zachować ich pulsujący życiem charakter.


Jego relacje przysporzyły nam największej liczby czytelników. Objawiły drzemiący w nim talent wielkiego pisarza, ostatni, który rozkwitł w tym tak bogato obdarzonym istnieniu.


Tak jak w przypadku każdego artysty, potrzebne mu książki same znajdowały drogę do niego. Był niezwykle inteligentny, niezwykle spostrzegawczy i dogłębnie mądry. Znał na wylot ludzką naturę – przenikał cudze intencje, odczucia, zachowania. Słynął z nieomylnej diagnozy. Potrafił przepowiedzieć nie tylko rozwój choroby, ale także nastrój chorego. Posiadł wiedzę trudną: że ból wystawia cierpiącego na najcięższe próby, on zaś – swoich najbliższych. Troską i akcją ratunkową obejmował jednych i drugich. Hanna Krall w ostatnim filmie o Marku, zrobionym za jego życia, lecz emitowanym już po jego śmierci, użyła porównania, mówiąc, że był on jak dobry Charon, który towarzyszył w przeprawie na drugi brzeg i potrafił sprawić, żeby nie była bolesna, samotna, gorzka. Tak było, starał się odchodzącym zaoszczędzić cierpienia. Nikogo nie pozostawił swojemu losowi, a zdarzało się, że ogarniał go żal, gdy dowiadywał się o kimś, kto odszedł w męce, bo nie zgłosił się do niego po pomoc. Zupełnie ostatnio złościł się, zapewne bardziej na siebie niż na lekarzy, którzy nie postawili w porę właściwej diagnozy – nasza przyjaciółka przypłaciła to śmiercią. Każde cierpienie i każdy zgon traktował jak własną porażkę. Najcelniej ujął to sam, mówiąc przed laty Hannie Krall, że stara się zdążyć przed Panem Bogiem i nie dopuścić do tego, aby przedwcześnie zgasił płomyk życia. Charonem był z rozpaczy, z niezgody na śmierć i dlatego, że z chorym wiązał się paktem wspólnej walki o przetrwanie. Dożywotnim.

Marek Edelman i dr Aga Żuchowska w pracy w szpitalu.
Archiwum prywatne


Bliskim nie oszczędzał prawdy. Czasami brzmiała drastycznie. Ale on był przecież specjalistą od przejść drastycznych. Mówił: nic się nie da zrobić. Jeśli chcesz, mogę wezwać ambulans, przewieźć do szpitala. To przedłuży sprawę o 24 godziny, ale zaoszczędzi męki. Zdecyduj. Tak czy siak, najważniejsze to siedzieć przy łóżku i trzymać za rękę.


Życie kochał nade wszystko. Walczył o nie i łapczywie z niego czerpał. Mówił: najważniejsze jest życie. A jak się już ma życie, to wolność. Stwierdzenie Adorno, że po Auschwitz niemożliwe jest pisanie wierszy, zapewne nazwałby pustym sofizmatem, gdyby używał takich pojęć. Pokładał wiarę w mocy poezji i siłach życia. Po wojnie więźniarki Birkenau i Treblinki rodziły dzieci, zakładały rodziny. Ci, co przeżyli, zatrzaskiwali przeszłość jak wieko nieistniejącej urny z prochami najbliższych. Wierzono w nowy, przyszły świat, chciano się zadomowić, odbudować zrujnowane miasta, zrujnowane życie, literaturę piękną zrujnowaną konfrontacją z wojną. Edelman niejednokrotnie stwierdzał, że Miłosz – wierszem Campo di Fiori, który napisał, kiedy ujrzał w Warszawie łunę nad płonącym gettem, a pod okalającym je murem rozbawione dziewczyny na wzlatującym krześle karuzeli łapały ze śmiechem zetlałe w płomieniach skrawki papieru, a może czyjegoś ubrania – uratował honor narodu polskiego. To był wiersz o Giordano Bruno i jego osamotnieniu wśród gawiedzi wyczekującej, aż spłonie na stosie i wyzionie ducha na jej oczach. Tak samo jak o wierszu Miłosza, Marek wypowiedział się o artykule Jana Błońskiego Biedni Polacy patrzą na getto. O tym, jak ważną rolę odgrywała w walczącym getcie literatura, wspominał niedawno na łamach „Zeszytów Literackich” Icyk Manger, poeta języka jidysz. Powołał się on na powojenną relację Marka, który opowiedział mu, jak rozstając się z nim przed przeprawą kanałami w poszukiwaniu ratunku, jego podkomendna pożegnała się słowami wiersza Mangera: „wszystkie ptaki z tego drzewa odleciały gdzieś bardzo daleko”.

Marek Edelman, Alina Margolis-Edelman, Morskie Oko, 1947 r. Archiwum prywatne


Edelman wierzył w siłę słowa. W roku 1945 spisał pierwsze świadectwo Getto walczy (Udział Bundu w obronie getta warszawskiego) i wybrał się ze świeżo poślubioną żoną na Zachód. Podróżował po Włoszech i Francji, aby głosić prawdę o Holocauście i zorientować się w sytuacji Bundu. Na zdjęciach widzimy człowieka, który potrafi cieszyć się barwami i smakiem życia. Wkrótce na świat przyszły jego dzieci.

Alina Margolis-Edelman, Marek Edelman, Nicea, 1945 r.
Archiwum prywatne


Ogarniała go czupurna pasja, kiedy ktoś podważał pierwszeństwo Bundu w zorganizowaniu w getcie zbrojnego oporu. Pozostał wierny pamięci partii, która go ukształtowała w sierocej młodości i w której odnalazł swoją nieistniejącą już wtedy rodzinę. Opowiadał, jak poznał jej przywódców, mówił o ich zawiłych losach i tragicznej śmierci w więzieniach NKWD. Z biegiem czasu dotarł do ich rodzin, związał się z nimi przyjaźnią, darzył miłością ich i ich potomków, o wszystkich mówił z podziwem i satysfakcją głowy rodu. Jego następną rodzinę tworzyli bojowcy z getta, cisi ich pomocnicy, antykomuniści i komuniści, jeżeli tylko spełnili choć jeden sprawiedliwy czyn, jak ci, którzy przerzucili przez mur kilka pistoletów, kogoś przechowali czy też jak prostytutki z getta, dzięki którym udawało mu się niekiedy coś zjeść. Po wojnie zespół, który założył w szpitalu jako szef oddziału kardiologii, stał się jego kolejną rodziną. W połowie lat 70. rozpoznał się w korowcach i ich etosie. Wiele razy go w Polsce zraniono. Zadra, że nie zaproponowano mu wstąpienia do KOR-u, była może najtrwalsza. – A tam, mówili, że trzymają mnie na inną okazję – skwitował, kiedy go kiedyś spytałam, czy kiedykolwiek padła taka propozycja. Pod koniec życia wrócił do tego tematu.


Edelman był dla nas ważny z kilku powodów. Samo jego istnienie w Polsce wskazywało, że historia Żydów nie skończyła się Zagładą i antysemickimi ekscesami i że muszą oni zdobyć się na ukształtowanie nowej postaci swojej tożsamości. „Co to za pomysł, chyba wyłącznie lokalny, uważać się za «Polaka żydowskiego pochodzenia»” – pytał swoich przyjaciół z Polski Josif Brodski. Marek Edelman to chyba inny „pomysł”. Jego postawa wskazuje, że można być słynnym zasłużonym dla swojego narodu Żydem i wielkim Polakiem.


Po wojnie doprowadził do rozwiązania polskiej sekcji Bundu, gdyż uważał jej istnienie z góry skazane na polityczny fałsz w kraju, gdzie nie było już ani żydowskiej społeczności, ani jej języka, obyczajów, kultury. Najbliżsi towarzysze – Antek i Cywia – pojechali do Izraela. Edelman nie wierzył w syjonizm. Tak jak dla Bundu, rasa dla niego nie istniała. Sam przesądzasz, kim jesteś. Liczy się życie, o jakie walczysz. Los zbiorowości, z którą się utożsamiasz. Edelman, Żyd wsławiony swoimi czynami w całej diasporze obeznanej z dziejami Zagłady, stał się ważny dla każdego, kto stawiał sobie pytanie o to, co to znaczy być w Polsce Żydem i jak być w Polsce Żydem. Także dla nas, z upływem czasu. Na początku lat 70., wskutek wywołanej antysemickimi nastrojami fali emigracji naszych przyjaciół z Polski, musieliśmy sobie postawić pytanie o własną tożsamość – dokładniej ją określić. Należeliśmy do innego pokolenia. Urodzeni po wojnie, o korzeniach wplątanych w mrok żydowskiej śmierci, nieznający języka i kultury innej niż polska… Edelman torował drogę tym, którzy nie chcieli wypierać się swojego pochodzenia, to znaczy o nim zapomnieć, pomijać milczeniem czy też okrywać je tajemnicą – jak zdarzało się wśród spolonizowanych ludzi z żydowskich rodzin w pokoleniu Edelmana. Niektórzy nieco młodsi od nas poszli po Marcu 1968 w inną stronę – starali się wskrzesić obyczaje, a nawet ortodoksyjną wiarę. Ludzie opozycji demokratycznej, zwłaszcza w jej masowym okresie, wzmacniali swoje więzi ze społeczeństwem; niekiedy towarzyszyła temu konwersja na katolicyzm. Edelman również w swoim ateizmie pozostał bundowcem. Chciał państwa świeckiego z miejscem dla wszystkich wyznań.


O środowisku żydowskich konwertytów wypowiadał się ze sceptycyzmem: jego zdaniem podjęli się naśladownictwa wzorów, które nie mogą zostać wskrzeszone poza swoim naturalnym środowiskiem społecznym. Drażnili go ci, którzy swoim zachowaniem na scenie publicznej lub prywatnej dowodzili, iż niewygodna jest im pamięć rodzinnych korzeni. I ci, którzy odcinali kupony od swojej bohaterskiej przeszłości okupacyjnej. A najbardziej może ci, którzy starali się swoją żydowskość kultywować za państwowe pieniądze i robić z niej wizytówkę reżimu. Sam wydawał się kimś, kto wyciąga wnioski z historii Żydów polskich i nie chce ani swojej żydowskiej tożsamości unicestwić czy zatrzeć, ani jej umacniać szablonami zachowań przejętymi z martwej jego zdaniem tradycji, lecz zbudować ją w Polsce – po Zagładzie, po powojennych pogromach, po antysemickich ekscesach oficjalnej polityki państwowej – własną egzystencją i poprzez utrwalanie pamięci o ofiarnej walce Żydów o należne im ludzkie prawa. Oraz o ich równoprawne istnienie w polskiej historii i naszym życiu państwowym i obywatelskim. Polskę uważał za swój kraj. Pragnął ją widzieć niepodległą i demokratyczną. Wielonarodową, tolerancyjną, życzliwą dla obcych, gdzie każdy czuje się u siebie, a jeżeli się go piętnuje z powodu jego pochodzenia i chce usunąć, przystępuje do walki o swoje miejsce na ziemi, z której pochodzi i z którą się czuje związany. Był realistą. Zdawał sobie sprawę, że ani Państwo Izrael, ani Polska nie uznały bohaterskiej walki Żydów w getcie warszawskim za fragment swojej historii. Nie wiemy, czy oczekiwał, że polska tradycja oporu i rodzima tradycja republikańska kształtujące w podziemiu postawy obywatelskie zechcą włączyć do swojej historii bojową kartę polskich Żydów. To w każdym razie nie nastąpiło. W latach 70., okresie rozkwitającej opozycji demokratycznej, poproszono go jedynie o złożenie podpisu pod Listem 101 sygnatariuszy protestujących przeciwko wpisaniu do Konstytucji PRL artykułów o kierowniczej roli partii komunistycznej w Polsce i politycznym podporządkowaniu Polski ZSRR, co uczynił. W latach 80., w czasie pierwszej „Solidarności” i potem, Edelman, z temperamentu żołnierz pierwszej linii, znowu odnalazł swoje miejsce wśród walczących. W Polsce niepodległej został odznaczony Orderem Orła Białego, najwyższym wyróżnieniem państwowym. Odebrał je w imieniu tych, co zginęli, tych, co wyjechali, i tych, którzy zdecydowali się żyć w Polsce – ten gest ze strony niepodległego i demokratycznego państwa polskiego miał wielką wymowę dla wszystkich Żydów w kraju i na świecie. Przyjmując to odznaczenie, słynny bojownik żydowski pokazał, jak można być zarazem wielkim Żydem i wielkim Polakiem. Nie po raz pierwszy w swoim życiu i nie po raz ostatni.


Na jego pogrzebie zgłoszono słuszną propozycję, aby Muzeum Żydów Polskich wznoszone przy pomniku Bohaterów Getta w Warszawie, opodal miejsca śmierci jego przyjaciół z Żydowskiej Organizacji Bojowej, nosiło imię Marka Edelmana. Wolno sądzić, że demokratyczna, swobodna Polska zdobędzie się na oddanie sprawiedliwości straceńczej walce o godną śmierć osamotnionym bojowcom z getta także w inny sposób. Należy w końcu przyznać Edelmanowi z towarzyszami równoprawne miejsce w jej historii, obok żołnierzy AK i innych uznanych formacji zbrojnych. Muzeum Powstania Warszawskiego powinno w tym celu zostać przemianowane na Muzeum Obojga Powstań Warszawskich, a władze miasta mogłyby zaznaczyć na ulicach Szlak Edelmana, bohaterskiego żołnierza roku 1943 i 1944, tworząc w stolicy coś na kształt Independent Trail w Bostonie.

Marek Edelman przy pomniku
Bohaterów Getta w Warszawie.
Archiwum prywatne


Edelman był strażnikiem pamięci o swoich towarzyszach broni i o kulturze powstałej w języku jidysz. Był też strażnikiem każdej słusznej sprawy. Nieproszony zjawiał się lub telefonował, przejmował dowództwo, otaczał opieką. Niczego nie czynił z wyrachowania, nie kalkulował szans zwycięstwa, sukcesu, przeżycia. Czuliśmy jego obecność – interesował się naszymi sprawami i losem, otaczał troską. Kto był osamotniony i zdany tylko na siebie, mógł w potrzebie zaznać jego życzliwej uwagi. Wywierał olbrzymie wrażenie na ludziach, przyciągał ich jak magnes. Był świetnym mówcą. Momentalnie nawiązywał kontakt i znajdował drogę do każdego, czy były to olbrzymie sale wypełnione pisarzami, studentami, robotnikami, czy separatka w szpitalu; chory czy pielęgniarz. Całkiem niedawno, zaproszony przez rektora Uniwersytetu Warszawskiego, przyciągnął do Auditorium Maximum tłum młodzieży; przybyli wcześniej cisnęli się w ławkach i na podłodze tak, że nie można było wejść do sali. Na zakończenie zgotowali mu standing ovation. A przecież Marek mówił prawdy niepopularne, często drastyczne. Wypowiadał je na swój własny sposób, specyficznym językiem; nie silił się na naukowy. Rozpoznawalny po swoim rodzaju humoru, sposobie ubierania się, zwięzłych ripostach, z refleksem, sarkastyczny, zawsze pozostawał sobą. Z tego, co mówił, przebijała głęboka życiowa mądrość. I zawsze mówił tak, jakby chciał trafić do każdego z osobna. Jakby to była intymna rozmowa rozumiejących się ludzi. Piętnował jako zbrodniarzy faszystów, antysemitów i ksenofobów, inni złoczyńcy byli dla niego najwyżej bandytami, a bandytów nie uważał za element bez reszty stracony, tak samo, jak prostytutek z getta. Zawahał się, kiedy po latach, które upłynęły od straszliwych zajść, miał publicznie stwierdzić, do której z tych dwóch kategorii zaliczyć uczestników pogromu w Kielcach. Wolał ustawiać się na linii obrony i osłaniać atakowanych, niż po czasie rozliczać oprawców, przypierać do muru ich bliskich i rozniecać nienawiść i gniew. Intuicyjnie, poza słowami, znajdował do każdego drogę najkrótszą i najprostszą. To momentalne zrozumienie udzielało się jakby również jemu samemu. Podbijał wszystkich, a uwaga, z jaką chłonięto jego słowa, unosiła go i dodawała polotu. Był naznaczony charyzmą, urodzony przywódcą.

Marek Edelman przy pomniku
Bohaterów Getta w Warszawie.
Archiwum prywatne


Wzruszające świadectwo nadeszło w dniu jego pogrzebu z Izraela, zawarte w liście jego powojennej podkomendnej czy może pielęgniarki, z którą pracował. Tchnął w nas, zagadkową drogą przykładu, jak ojciec dzieciom, swojego niezależnego, nieustraszonego i nieprzekupnego ducha. Przywracał koloryt dzieciństwa; tak bardzo przypominał naszych rodziców i ich sposób bycia, mnie osobiście – nieulękłych i dumnych uczestników wojny w Hiszpanii, przyjaciół mojego ojca i jego samego. Jego rysy – sarkazm, refleks, brawurę, powściągliwość miał być może każdy żołnierz pierwszej linii, jego poczucie humoru było zapewne właściwe wszystkim ocalałym z topieli mieszkańcom pogrążonej na naszych oczach w odmętach historii Atlantydy wschodnioeuropejskich Żydów. Podziwiałam jego męstwo, mądrość i wielką ludzką klasę straceńczego bojowca. Po jego śmierci liczni poczuli się osieroceni. Niektóre nekrologi mówiły o tym wprost. Ale jak wielu z nas potrafił przygarnąć do swojej rodziny i obdarzyć serdeczną troską, przekonaliśmy się dopiero na jego pogrzebie. Marek zdołał połączyć nas ze sobą więzią żywą jak pępowina.

Paula Sawicka, Marek Edelman, Bronisław Geremek,
Wiktor Kulerski, Adam Michnik, Wiktor Drukier,
Joanna Szczęsna, Aga Żuchowska.
Archiwum prywatne


Znałam go bliżej zaledwie dwadzieścia ostatnich lat. Kiedy umarł, wzięłam go za rękę. Była jeszcze ciepła. Poczułam, jak wstępuje we mnie siła. Obdarzał nas tak hojnie swoją mocą, odwagą, bezinteresownością. I swoją pasją życia.


Jego trzymała za rękę rodzina, którą sobie stworzył. Zmieniali się przez kilka dni i nocy. Był nieprzytomny. Czy cierpiał? Miał 90 lat. Byłam świadkiem, jak tracił władzę w nogach, widziałam, jak się chwiał, jak z trudem wstawał i strasznie kaszlał. Ale nigdy, ani razu nie wydał mi się starcem. Kiedy wchodziło się do jego pokoju w mieszkaniu Sawickich w Warszawie, gdzie spędził ostatnie dwa lata, leżał w łóżku. Nieruchomy, nieogolony, z zapadniętymi szarymi policzkami. Łypał okiem, sprawdzając, co się dzieje. Na głos Pauli zapowiadający gościa powolutku dźwigał się z pościeli. Siadał. Sięgał po kieliszek whisky. Wychylał go. Po czym spuszczał nogi z krawędzi łóżka i zaczynał nimi wymachiwać. I nagle rozbłyskiwały oczy, huczał głos, krzesząc iskry humoru. Jakby jakiś wesoły duszek chciał spłatać nam figla, a teraz zapraszał do wysłuchania kolejnej opowieści. Do końca promieniował z niego wigor, nieprzygasłym płomieniem buzowało życie. To czyniło go wiecznie młodym, różniąc go od zmęczonego, melancholijnego doktora Rieux.


Ktokolwiek widział go pochylonego nad chorym, zatrzyma w pamięci jego delikatny uśmiech, głos jak ściszone mruczenie kota, tkliwe słowa dyktowane doświadczeniem, budzące siłę do walki o życie i pragnienie życia – czułość, jakiej doznało się tylko ze strony rodziców. Był w takich chwilach nieosłonięty, bez ochronnej maski i dopiero wtedy pojmowało się, jak wielkie i mądre serce miał ten niezwykły człowiek i że to ono było motorem jego postępowania. Był męski, silny i zawsze po stronie słabszych – podwładnych, podkomendnych, chorych, ranionych, skazanych na klęskę i zagładę i stawiających czoła losowi. Jeśli nie on miał wzbudzać miłość i podziw, to kto? Toteż jak chyba każda z nas, członkiń batalionu kobiecego Marka Edelmana, chciałabym być i być, i być pod jego dowództwem. I żeby nas obsztorcowywał i nigdy nie opuścił.



BARBARA TORUŃCZYK

BARBARA TORUŃCZYK Założycielka i redaktor naczelny „Zeszytów Literackich”. Nakładem ZL ogłosiła tomy: Rozmowy w Maisons-Laffitte, 1981, Żywe cienie, Z opowieści wschodnioeuropejskich, Nitka Ariadny. Fellow Bunting College (Harvard University), New York Institute for the Humanities, Instytutu Nauk o Człowieku w Wiedniu. Laureatka Nagrody Fundacji Jurzykowskiego i Nagrody Edytorskiej Polskiego PEN Clubu. Odznaczona Krzyżem Komandorskim Orderu Odrodzenia Polski, Medalem „Zasłużony Kulturze Gloria Artis”, Honorową Złotą Gwiazdą Ministerstwa Kultury Republiki Litewskiej „Nieś swoje światło i nie przestawaj wierzyć” oraz po raz pierwszy przyznanym w 2019 r. Obywatelstwem Świata Turowicza.


Wspomnienie ukazało się w „Zeszytach Literackich” 2009 nr 4/108.
Przedruk w: Barbara Toruńczyk „Żywe cienie”, Warszawa, Zeszyty Literackie, 2012