JOSEPH ROTH, Świat hotelu

Przybycie

Hotel, który kocham jak ojczyznę, znajduje się w jednym z wielkich europejskich miast portowych, a ciężkie, złote czcionki antykwy, którymi jego banalna nazwa rozjarza się ponad dachami z wolna pnących się w górę domów, są w moich oczach metalowymi chorągwiami, nieruchomymi chorągiewkami, które błyskają na powitanie, zamiast łopotać. Inni mężczyźni powracają do domowego ogniska, do kobiety i dzieci, ja tymczasem wracam do neonowego światła, do hallu, pokojówek i portiera — i zawsze uda mi się tak sumiennie odbyć ceremonię powrotu do domu, że formalności zameldowania w hotelu nie mogą się nawet zacząć. Spojrzenie, jakim wita mnie portier, jest czymś więcej niż ojcowski uścisk. I jak gdyby naprawdę był moim ojcem, z własnej kieszeni płaci szoferowi, o którego ja nie muszę się już troszczyć. Szef recepcji w żakiecie wychodzi ze swojej szklanej klatki i nie tyle się kłania, co uśmiecha. Moje przybycie zdaje się go tak uszczęśliwiać, że grzbiet odstępuje uprzejmość ustom, a w powitaniu profesjonalizm miesza się z człowieczeństwem. Wstydziłby się podsunąć mi blankiet meldunkowy; świetnie wie, że prawo traktuję jak osobistą obrazę. Kiedy już będę w pokoju, sam wypełni blankiet, własnoręcznie, jakkolwiek nie ma pojęcia, skąd przybywam. Według swego widzimisię wpisze dowolną nazwę, jedno z miast, które uważa za godne moich odwiedzin. Moje dane zna lepiej niż ja sam. Prawdopodobnie w ciągu lat zjawiają się u niego jeszcze inni mężczyźni nazywający się tak jak ja. Ale ich danych nie zna i zawsze wydają mu się oni trochę podejrzani, jak gdyby nielegalnie uzurpowali sobie moje nazwisko. Windziarz bierze moje walizy pod pachę. Tak rozpostrzeć skrzydła mógłby chyba anioł. Nikt nie pyta, jak długo zamierzam pozostać, przez godzinę czy przez rok: ojczyźnie dogadza jedno i drugie. Portier szepcze do mnie: „627 — odpowiada panu?” — jak gdybym wiedział, co to za pokój, równie dobrze jak on.

Otóż wiem! Lubię „bezosobistość” tego pokoju, jak mnich może lubić swoją celę. A jeśli inni z radością widzą ponownie swoje obrazy, talerze, łyżki, dzieci i księgozbiory, ja witam tandetne tapety, połyskliwą, niewinną porcelanę miski, białe, metalowe, lśniące kurki kranów i najmędrszą ze wszystkich ksiąg: książkę telefoniczną. Moje okno naturalnie nigdy nie wychodzi na podwórze. To okno stałego gościa, naprzeciwko nie ma nic, chociaż pokój jest od ulicy. Widać tylko jakiś komin, niebo i chmurę… Ale odległość nie jest tak duża, by sumaryczna melodia sporego placu w sąsiedztwie nie docierała jak echo drogiego świata do moich ścian; toteż jestem samotny, ale nie osamotniony, bez towarzystwa, ale nie w opuszczeniu, na osobności, ale nie w izolacji. Gdy otwieram okno, świat przychodzi do mnie w gości. Z daleka buczą ochrypłe syreny statków. Z bliska dźwięczą głupawe dzwonki tramwajów. Klaksony aut zdają się wołać mnie po nazwisku — pozdrawiają mnie niczym męża opatrznościowego. Policjant w centralnym punkcie kieruje manifestacją. Gazeciarze rzucają w powietrze tytuły gazet jak piłki. A drobne scenki uliczne układają się jak sztuki teatralne. Wystarczy nacisnąć guzik z imitacji kości słoniowej, a na korytarzu zapala się zielona lampka, sygnał dla kelnera. Już nadbiega! Jego zawodowa pilność przejawia się tylko w jego fraku — w jego piersi pod wykrochmaloną koszulą mieszka ludzkie ciepło; przechowywane specjalnie dla mnie, strzeżone przez cały czas mej nieobecności. Przekazując na dół do kuchni moje zamówienie, nie zapomina dodać, dla kogo zamawia; i jak naciśnięcie guzika zapaliło zieloną lampkę na korytarzu, tak dźwięk mego nazwiska wywołuje w umyśle kucharza wspomnienie o moich upodobaniach. Kelner się uśmiecha. Tym razem może sobie oszczędzić słów. Nie potrzebuje o nic pytać. Nie musi się obawiać, że popełni błąd. Zna mnie tak dobrze, że gotów byłby odroczyć mi płatność napiwku — w zamian za odsetki. Jego wiara w niewyczerpalność moich dochodów sama jest niewyczerpalna. Gdybym nawet pojawił się w łachmanach i jako żebrak, uznałby to za dowcipne przebranie. Wie, że jestem tylko pisarzem. A mimo to udziela mi kredytu…

Podnoszę słuchawkę telefonu. Nie po to, by telefonować — jedynie, by powiedzieć „dzień dobry” telefoniście w centralce hotelu. Łączy mnie często i skwapliwie. Kryje mnie. Ostrzega mnie. Rankiem przekazuje mi ważne informacje z gazety. A gdy przychodzi do mnie listonosz dostarczający pieniądze, obwieszcza mi to z dyskretną radością. Jest Włochem. Kelner jest Austriakiem. Portier Francuzem z Prowansji. Szef recepcji pochodzi z Normandii. Starszy kelner z Bawarii. Pokojówka jest Szwajcarką. Boy Holendrem. Dyrektor pochodzi z Lewantu, a od lat żywię podejrzenie, że kucharz jest Czechem. Z pozostałych części świata przybywają goście. W hotelu mają swoje reprezentacje kontynenty i morza, wyspy, półwyspy, statki, chrześcijanie, żydzi, buddyści, mahometanie i nawet innowiercy. Kasjer dodaje, odejmuje, płaci, oszukuje we wszystkich językach, wymienia wszystkie rodzaje walut. Stykają się tu ze sobą ludzie wyrwani z ciasnoty lokalnych więzi, uwolnieni od otępienia patriotyzmu, urlopowani od narodowej buty i przynajmniej wydają się tym, czym zawsze powinni być: dziećmi tego świata. Niebawem zejdę na dół i wtedy dopiero przybędę na dobre. Szef recepcji podejdzie, aby opowiedzieć mi nowinki i wysłuchać nowinek ode mnie. Jest mną zaciekawiony jak astronom kometą w pierwszej chwili jej pojawienia się na horyzoncie. Czy się zmieniłem? Czy w ogóle jeszcze jestem sobą? Oko, czułe i dokładne jak luneta, muska materiał mego garnituru, kształt moich butów — a radosne zapewnienie: „Wygląda pan doskonale!”, odnosi się nie tyle do stanu mego zdrowia, ile raczej do pozorów mej wypłacalności. Jego komplement znaczy właściwie: „Tak, nic się pan nie zmienił. Wciąż jeszcze, dzięki Bogu, nie upadł pan tak nisko, żeby zatrzymywać się w innym hotelu. Jest pan naszym gościem i naszym dzieckiem! I niech tak zostanie!”.

Ja zaś ciekaw jestem wszystkiego, co dotyczy hotelu, jak gdybym naprawdę miał kiedyś odziedziczyć udziały. Jak tam interesy? Jakie statki zawijają w tym miesiącu do portu? Czy żyje jeszcze stary kelner? Dyrektor był chory? Nie pojawił się żaden złodziej hotelowy? — W tej pięknej chwili wszystko mnie zajmuje! Miałbym chęć przejrzeć księgi, skontrolować przychody. Nie różnię się od człowieka, który z patriotyzmu sprawdza państwowe finanse, polityczne sympatie ministrów, stan zdrowia głowy państwa, organizację policji, uzbrojenie wojska, pancerniki marynarki. Jestem obywatelem hotelu, hotelowym patriotą.

Zaraz, zaraz nastąpi chwila, kiedy portier sięgnie do odległej przegródki i wydobędzie dla mnie stos listów, telegramów i gazet. Z loży frunie ku mnie szybkie spojrzenie, zwiastun wieści. Listy są przestarzałe, a jednak nowe. Długo na mnie czekały. Ich treść częściowo już znam, dotarła do mnie innymi drogami. Ale kto wie?! Wśród listów, których się domyślam, są może inne, które mnie zaskoczą, nawet wytrącą z równowagi, popchną na nowe tory?! Że też portier uśmiecha się tak spokojnie, podając mi pocztę! Jego spokój bierze się z długiego doświadczenia, z ojcowskiej, słodko‑gorzkiej mądrości. Portier już wie, że nie zdarza się nic zaskakującego, zna monotonię ruchliwego życia i nikt tak dobrze jak on nie dostrzega śmieszności moich niejasnych, romantycznych wyobrażeń. Poznaje pasażerów po walizkach, a listy po kopertach. „Oto pańska poczta!”, mówi obojętnym głosem. A mimo to ręka, która podaje mi pakiecik, gnie się jeszcze uprzejmie w przegubie, niejako kłania się samodzielnie, zgodnie z prastarym zwyczajem, z rytuałem rąk portiera…

Siadam w hallu. Jest domem rodzinnym i światem, miejscem obcym i bliskim, moją galerią bez przodków! Tu zabieram się do pisania o hotelowym personelu, o moich przyjaciołach. To same wybitne osobistości! Obywatele świata! Znawcy ludzi! Znawcy języków, znawcy dusz! Z tą międzynarodówką żadna inna się nie równa! To prawdziwi międzynarodowcy! (Patriotyzm zaczyna się dopiero u akcjonariuszy hotelu).

Zaczynam opisywać mego przyjaciela portiera.

Portier

Po południu, „między pociągami”, kiedy hall jest pusty i cichy, a szklaną lożę zalewa żółtawe, sielankowe światło słońca, portier przypomina mi wygalonowanego złotem i ruchliwego świątka w kaplicznej niszy. Aby podobieństwo było jeszcze pełniejsze, składa ręce na złotych guzikach opinających mu brzuch i oddaje się wytrwałej kontemplacji powietrza, grze słonecznych pyłków i zapewne paru myślom tyczącym jego życia prywatnego. Wreszcie robi mu się wstyd tej bezczynności przed boyami, którzy stoją małą grupką i mógłby się w nich zbudzić odruch młodzieńczej buty, tak więc powodowany względami moralnymi wynajduje sobie parę w najwyższym stopniu zbędnych, obliczonych na pokaz zajęć. Wydobywa na przykład z kieszonki kamizelki ciężki, złoty zegarek i porównuje go z elektrycznym zegarem ściennym, którego wielkie, białe, krągłe oblicze jak hotelowy księżyc, zawieszony na dwóch grubych łańcuchach, widmowym srebrem zakłóca złotą atmosferę popołudnia. Jest tak cicho, że słychać, jak wielka wskazówka stęka przy każdej minucie, a w ciszy ten dźwięk nabiera czegoś ludzkiego. Portier długo spogląda na zegary, jak gdyby chciał któryś przyłapać na niedokładności w odmierzaniu sekund. Potem z zawiedzioną miną, która jest wizualnym westchnieniem, chowa zegarek z powrotem do kieszonki. Układa dwie wielkie księgi jedną na drugiej tak, aby ich krawędzie dokładnie się pokrywały, ustawia aparat telefoniczny obok kałamarza, płaską dłonią przesuwa pióro do przeznaczonego dlań rowka, zdmuchuje ze stołu wyimaginowany pyłek, długo przygląda się obluzowanemu guzikowi u rękawa i kręci nim, aby się upewnić, że dziś jeszcze nie odpadnie. Nikt się nie waży mu przeszkadzać. W tej niemal nabożnej godzinie jego pomocnicy, dwaj mężczyźni po cywilnemu, którzy stoją milcząco u wejścia, nie mogą zwracać się do niego z żadnymi pytaniami.

Zresztą za każdym razem asystuje mu inna dwójka, a w sumie jest ich pewnie sześciu. Nie umiem podać dokładnej liczby, bo nigdy nie występują naraz w pełnym składzie. Gdy jedni przychodzą, inni są właśnie w drodze, do konsulatów, aptek, kwiaciarni, cudzych mieszkań, doraźnie powołani przez okoliczności do funkcji posłańców, klientów i sług. Od lat nie potrafię rozstrzygnąć, czy należą do płatnego personelu hotelowego, czy też są protegowanymi przyjaciółmi portiera. Wszystko wskazywałoby, że to on, a nie hotel jest ich chlebodawcą, on, ojciec okoliczności. Słuchają go jak psy myśliwskie naganiacza — i choćby znajdowali się akurat najdalej, zawsze wydaje się, że trzyma ich na niewidzialnych, rozciągliwych linkach i w każdej chwili może złapać. Traktuje ich jak coś w rodzaju ubogich, podupadłych krewnych, zesłanych przez los, niczym dziedziczna choroba. Ich egzystencja niewątpliwie ma w sobie coś zagadkowego — życie bez uniformu i bez oznaki. Poza tym każdy nosi tu oznakę swojej służby i powołania, tylko oni tkwią w cywilnej anonimowości, co każe myśleć o marginesach społeczeństwa, zdradza zabieganie, gonitwę na wyprzódki, kojarzy się z policją i jednocześnie z zakazanymi drogami.

Dość o nich! W tej cichej godzinie są dla portiera powietrzem, mniej niż powietrzem, które niekiedy skłonny jest kontemplować. Ale ich nie widzi, nawet kiedy do nich mówi. Potrafi z podwyższenia, na którym stoi, wydawać polecenia, nie patrząc na określoną osobę, jak gdyby hall zaludniony był gorliwymi sługami czekającymi rozkazu. A gdy tylko do lady podchodzi gość, aby złożyć zamówienie, łagodnie pochyla głowę — nie po to, by lepiej słyszeć, ale by ukryć swoją wyższość, której goście woleliby nie dostrzegać.

Albowiem bez wątpienia góruje nad nimi. W jego mocnej głowie, w rozległym białym czole, u którego skroni czarne włosy zaczynają się już srebrzyć, w szeroko rozstawionych oczach, nad którymi wyginają się doskonałe łuki gęstych i bujnych brwi, w zagłębionej nasadzie nosa, potem bardzo wydatnego i kościstego, w dużych ustach o opadających kącikach, które szpakowaty wąs ocienia łukiem równie zgrabnym jak brew oko, w masywnym podbródku, w którym ostał się zagubiony dołeczek, niczym wspomnienie dzieciństwa — w tym obliczu odnajduję pewne rysy wielkich panów z portretów, określony wyraz dumnego chłodu, który tchnieniem powleka całą twarz jak przezroczysta przyłbica z zawziętego mrozu. Twarz jest ogorzała, wydawałoby się, że ma za sobą życie na świeżym powietrzu, wśród zbóż, wód, lasów i wiatrów, skóra jest napięta — a nieliczne wyraźne zmarszczki ponad nosem i liczne delikatniejsze tuż pod oczami nie wyglądają jak wyryte przez powszednie troski, lecz jak dobrowolnie przyjęte znaki, tatuaże życia i doświadczeń wykonane przez wiatr i pogodę…

Kiedy teraz pochyla się przed gościem, nie jest to ukłon, ale gest protekcjonalności. Kiedy odbiera zlecenie, to tak, jakby wysłuchiwał prośby. Gdy aprobująco kiwa głową, przypomina łagodnego sędziego z filmów amerykańskich (tylko tam zdarzają się jeszcze łagodni sędziowie). Gość robi mu jakieś wyrzuty. Ale wydaje się, że portier zastanawia się, kto tu właściwie zawinił. I za sprawą drobnego, skrajnie ubocznego pytania przeistacza się z kogoś, kto nie dopełnił obowiązków, w kogoś współczującego, a niedopatrzenie z jego strony zmienia się w życzliwe zainteresowanie. Jak gdyby ów pan przyszedł nie, żeby mu coś wypominać, lecz żeby się przed nim poskarżyć! „Ej tam!” — woła portier do grupy bezczynnych boyów. „Który z was zaniósł garnitur z 375 do wyprasowania?”. Milczenie. Żaden z boyów, lecz posługacz, którego portier właśnie wysłał autobusem na dworzec. Portier świetnie sobie przypomina protesty sługi, garnitur, wyjątkową pilność zlecenia. Ale ani przez chwilę nie wygląda na skruszonego. Nie chcę przez to sugerować, że nie ma sumienia! Jego sumienie jest tylko innej natury! Jest przestronniejsze, bardziej pojemne, porównywalne na przykład do sumienia generała zaprzątniętego ważniejszymi sprawami, przepełnionego troską o całość. „Marsz na dół po garnitur!” — rozkazuje teraz. Kto zaręczy za nietykalność boya, który w tej sytuacji odważyłby się na pytanie: Ale gdzie szukać tego garnituru?! W oczach portiera coś się teraz obudziło, coś, co przypomina trzaśnięcie bicza w cyrku, wzniesiony sztylet, błyskawice na horyzoncie… Boy nie pyta; pędzi. Nad pozostałą grupką chłopców zalega teraz ciężkie milczenie, duchota skwarnego lata. Wygalonowany mistrz stoi na swoim podwyższeniu i zionie chmurą niemego gniewu w przestrzeń hallu…

Mimo to potrafiłby się natychmiast znowu uśmiechnąć, gdyby ten czy inny gość, na przykład ja, chciał akurat zwrócić się do niego z jakąś sprawą. Nic w nim — choć bynajmniej nie jest dla mnie tak zrozumiały, jak próbuję to przedstawić — nie zdumiewa mnie tak jak talent przechodzenia w jednej chwili od gniewu do dobrego humoru, od odpychającej wyniosłości do usłużnej uczynności, od obojętności do zaciekawienia i odwrotnie. Wydaje mi się czasem, że każdy jego nastrój podszyty jest swoim przeciwieństwem i wystarczy, by wywrócił humor na drugą stronę, aby się przemienić. Teraz, dziesięć minut przed przybyciem pierwszych gości z ekspresu mediolańskiego, zbroi się na powitanie, to znaczy — poprawia kamizelkę. „Dziesięć minut!”, woła do szefa recepcji. Dzieje się coś niezwykłego: opuszcza swoją lożę. Schodzi z podwyższenia i rozprasza grupkę boyów, z których każdy biegnie na określone miejsce, jeden do drzwi obrotowych, drugi do windy bagażowej, ten do windy osobowej, tamten do schodów, dwóch do szatni. Jeszcze dwie minuty — i zajeżdża pierwsze auto. Portier ściąga wargi i wydaje cichy przenikliwy syk. Z ciemnego bocznego korytarza wybiega bagażowy w zielonym fartuchu. Na dworze już słychać warkot silnika. Już pojawiają się pierwsze sztuki bagażu. Portier rzuca na nie okiem, a że są to skórzane kufry, ciemnoszary pled w zieloną kratkę oraz lamowany skórą pokrowiec na parasole i laski, jeszcze raz poprawia kamizelkę. Przy każdym nowym gościu wymienia szybkie spojrzenie z szefem recepcji, a każde spojrzenie znaczy: numer pokoju, piętro, cena, upomnienie, ostrzeżenie, zadowolenie albo niechęć. Tak, są goście, na których widok portier leciutko mruży oko — usłyszą, że wszystko jest zajęte. Czasem — ale najwyżej raz na tydzień — portier się kłania, a kiedy się znów prostuje, widać, że jego twarz opromienia uśmiech, zresztą zaraźliwy uśmiech, który udziela się wszystkim, jak ziewanie. Wtedy gość przechodzi obok samych uśmiechniętych twarzy, jak między dwoma rzędami świateł.

Nawiasem mówiąc, przy tej okazji spostrzegam, że portier do kurtki uniformu nosi cywilne spodnie z szarej wełny należące do jawnie eleganckiego garnituru spacerowego, jak gdyby chciał zasugerować, że liberia okrywa tylko górną połowę ciała, tę mianowicie, która tak rzadko się kłania. To zdradza mi coś z jego życia prywatnego, o którym rzekomo niejedno wiedziałem. Jedna drobna odsłona więcej, tak sobie wyobrażam. Z pewnością ma swoje stosunki z krawcami, a można nawet przyjąć, że rzemieślnicy zabiegają o jego łaski i dostarczają mu ubrań po szczególnie korzystnej cenie. Wieczorem, po szóstej, nasz przyjaciel znika w szatni, skąd po pięciu minutach wychodzi z obcą, przemienioną godnością. Po raz pierwszy widać, jak odpowiada na pozdrowienia. Z czarną laską o srebrnej gałce w lewej, szaro urękawicznionej ręce, prawą unosi czarny półcylinder, któremu nadal z wytwornym konserwatyzmem dochowuje wierności, unosi go — uprzejmie, ale przelotnie — mijając boyów, a ci kłaniają mu się bardzo nisko. Dobrodusznie gawędzi jeszcze chwilę z nocnym portierem. Gości, którzy siedzą w hallu albo przecinają mu drogę, nie zaszczyca spojrzeniem. Raz jeszcze omiata wzrokiem całą przestrzeń, odkrywa mnie i wysyła mi iskierkę życzliwości. Potem sunie nieodwołalnie ku obrotowym drzwiom. I po dostojnej powadze, z jaką teraz drzwi wolno się obracają, poznać można dopiero, kto właśnie opuścił hotel.

Stary kelner

Ten kelner jest tak stary, że powszechnie nazywa się go wyłącznie „Starym”, tak mówią o nim zarówno pracownicy, jak i goście, a on sam pewnie tylko sporadycznie przypomina sobie, jak brzmi jego nazwisko, którego od tylu lat już nie używa. Ba, jest tak, jakby w ogóle nie miał nazwiska, gdyż niczym mitologiczny półbóg znalazł się w kategorii tych, których imię nie odgrywa żadnej roli, ponieważ reprezentują określone zjawisko. Ten kelner reprezentuje w tym hotelu wiek — i dopiero w drugiej kolejności kelnerstwo. Przez ponad czterdzieści lat był kelnerem, teraz już od ponad dziesięciu lat jest „stary”. A frak, który przywdziewa każdego popołudnia, nie jest już strojem zawodowym, lecz symbolicznym. Gdy widzi się go we fraku, ta część garderoby wydaje się stosownym uniformem sędziwego wieku. […]

JOSEPH ROTH
tłum. Małgorzata Łukasiewicz

JOSEPH ROTH ur. 1894 w Brodach pod Lwowem, zm. 1939 w Paryżu. Autor Marszu Radetzky’ego i Krypty Kapucynów. Jego dzieła zebrane ukazują się nakładem wydawnictwa Austeria.

MAŁGORZATA ŁUKASIEWICZ tłumaczka m.in. Hessego, Hofmannsthala, Manna, Nietzschego, Sebalda, Walsera. Ostatnio ogłosiła tom esejów Pięć razy o przekładzie (Karakter-Instytut Kultury Miejskiej). Laureatka Nagrody „Zeszytów Literackich” im. Pawła Hertza dla tłumaczy oraz Nagrody im. Hermanna Hessego.


* Fragmenty, całość w „Zeszytach Literackich” 2018 nr 2/142


Zobacz także