MAREK ZAGAŃCZYK, Jesień na Mani

Zapisuję te strony na kamienistej plaży należącej do Fermora w Kardamyli na Mani. Jesienią po raz pierwszy odwiedziłem jego dom opisany szczegółowo w Zimie śródziemnomorskiej Kaplana. Wiele zawdzięczam tej książce. To z niej dowiedziałem się o Fermorze i to ona poprowadziła mnie do Mistry z nadzieją, że nad Eurotasem uda mi się odnaleźć bliźniaczą Orcii dolinę. Nie sądziłem, że na dłuższy czas moje myśli będą zaprzątać historie ostatnich władców Konstantynopola pełne bitewnego zgiełku i dzieje frankijskich rycerzy toczących walkę z dala od ojczyzny. To za sprawą Kaplana poznawałem historię Bizancjum, potężnych Paleologów zdobiących siedziby dwugłowym orłem i tajemniczych myślicieli, wyznawców nowej religii, w której greccy bogowie znajdowali gorliwych wyznawców wśród najznamienitszych postaci florenckiego renesansu. Wtedy to Gemistos Pleton wydał mi się bohaterem nienapisanej powieści, najwspanialszej, bo podpowiedzianej przez życie. Jej kolejne epizody prowadziły z greckich wybrzeży do medycejskich willi i dalej, za sprawą Kallimacha, do Krakowa i na pola pod Warną. Ta powieść nie ma, bo nie może mieć, zakończenia. Jej akcja przenosi się z miejsca na miejsce, w tę i nazad, w przestrzeni i czasie, jak wahadło w starym zegarze. Od lat układam tę historię w wyobraźni, szukam tropów zatartych świadomie i ukrytych przypadkiem. Znajduję w tej grze umysłu wielu cennych pomocników: Aby Warburg, Steven Runciman, Ezra Pound, Lawrence Durrell, Roberto Calasso… Są też wspólnicy mniej znani, jak Kevin Andrews, autor Lotu Ikara i Zamków Morei czekających na polskie tłumaczenie, i ci obecni w wielu domowych bibliotekach, jak Jan Parandowski i Jerzy Ciechanowicz, którego Cień Minotaura jest dla mnie obok Labiryntu nad morzem Herberta najwspanialszą polską książką o Grecji. To z niej wypisuję słowa o Mistrze i traktuję je jak drogocenny medalion: „Na zboczu wzgórza pozostało miasto puste jak muszla z egzotycznych wód. Można w niej usłyszeć szum minionego czasu: szczęk zbroi frankijskich rycerzy, śmiech włoskiej księżniczki w komnatach pałacu despotesów, purpurowy przepych cesarskiego dworu, żar filozoficznych dysput wielbicieli Platona. Wśród rozsypujących się murów trawa prowadzi cichą wojnę o ścieżki. Na freskach drzemią uzbrojeni aniołowie. Wysoko nad pałacem, w apsydzie kościoła Mądrości Bożej, Chrystus z dłonią na księdze spogląda melancholijnie w pustkę przeciętą smugą słonecznego światła, wsłuchany w ciszę miasta z bizantyńskiego snu”.

Nad posiadłością Fermora stoi rząd domów z kamienia, każdy osadzony w gaju oliwnym podchodzącym na skraj urwiska. Wokół kilkanaście drzew cytrynowych. Między domem a morzem pas spłowiałej trawy i niewielki warzywnik przykryty siatką. Latem zapewne pysznią się w nim czerwone pomidory, a wśród liści kryją prążkowane arbuzy rozrzucone w nieładzie niczym groźne pociski. Teraz musi mi wystarczyć jedynie odrobina zieleni, trochę splątanych liści, tworzących wyrazistą plamę na tle wypalonej słońcem ziemi, całej w odcieniach od jasnej, niemal białej żółci po ciemny brąz przechodzący w rdzawą czerwień tuż przy skałach opadających w morze. Są jeszcze cykady, ich szum cichnący tylko na chwilę, jak w przerwie między częściami koncertu, gdy w pierwszej chwili nie wiadomo, czy można zaczerpnąć oddechu, poruszyć się w skrzypiącym fotelu, tak aby nie przeszkodzić innym, nadal zanurzonym w muzyce.

Są jaszczurki, niewyczerpani zwiadowcy południa śmigający wśród kamieni i wspinający się z gracją wbrew prawu ziemskiego przyciągania. Na ścianie zastygają w bezruchu i wtedy mogę się przyglądać ich szarozielonym ogonom, palcom rozłożonym szeroko, gotowym na dalszy krok w dół lub w górę.

Tuż nad morzem wczepione w skały stoją smukłe cyprysy. Widoczni z daleka strażnicy miejsca. A obok nich rozłożyste figowce o ciężkich mięsistych liściach. Bije od nich upajający zapach o sile orientalnego kadzidła. Zawsze ciekawiło mnie to drzewo, bo kryła się w nim trudna do uchwycenia tajemnica. I słodycz. Nadal nie umiem zrozumieć, dlaczego przeklął je Jezus i dlaczego zgodnie z przestrogą Fermora, wypisaną zaraz na początku jego Mani, należy poniechać drzemki w ciężkim cieniu figowych liści.

U podnóża schodów prowadzących od strony plaży do domu Fermora widać drewnianą furtkę zamkniętą na skobel, a na niej tablicę z wypisanym czarną farbą, częściowo zatartym już ostrzeżeniem: „Private”. Jest połowa października, a słońce praży jak w lipcu. Woda jest nadal ciepła i zachęca, by zanurzyć się w niej dłużej. Ogrodnik w domu Fermora pozwala przekroczyć sień, stanąć na niewielkim podwórcu i objąć wzrokiem większość tutejszych zabudowań. Pokazuje taras z ławą wykutą w trawertynie i widok na morze, a obok część dzikiego już ogrodu. Dom, zgodnie z wolą Fermora, przeszedł po jego śmierci na własność muzeum sztuki bizantyjskiej w Atenach i pewnie niedługo zostanie zamieniony w przystań dla pisarzy. Teraz stoi dumny, choć pusty. Przez zatrzaśnięte okiennice nie sposób wypatrzeć mebli ani książek, o których pisze Kaplan. Ale i tak mam poczucie daru od losu, wypełnia mnie wyjątkowa radość, że w końcu udało mi się tu dotrzeć. Za późno, by porozmawiać z Fermorem, za późno, by w leżącym tuż obok niewielkim pensjonacie dojrzeć sylwetkę Chatwina zmagającego się z rękopisem Ścieżek śpiewu. Ale i w porę, by odwiedzić miejsce jego pochówku na niewielkim wzniesieniu, przy prawosławnej kaplicy, spod której widać tylko szczyty drzew i morze, tak jakby ktoś z rozmysłem usunął wszystko, co obce, co mogłoby zniweczyć ten wyjątkowy pejzaż. „Wspaniały dom Fermora — pisze Kaplan — o ileż bardziej imponujący niż posesje bogaczy, był rezultatem nie tyle zainwestowanych pieniędzy, ile nieustraszonej błyskotliwości jego właściciela, […] był pomnikiem nie tyle statusu społecznego, ile uświęconego trybu życia. […] Fermor — opowiada Kaplan — prowadził mnie w górę i w dół małymi schodkami, przez inne pokoje i dołączone do nich mniejsze tarasy. Jego pełen energii krok sprawiał, że ciężar lat zdawał się znikać. Nagle łatwo było sobie wyobrazić, że przeszedł całą Europę na piechotę. Zobaczyłem inne biblioteki, prawdziwe jaskinie zniszczonych pierwszych wydań: wszystkie dzieła Henry’ego Jamesa, Rudyarda Kiplinga i T. S. Eliota, dziesiątki przewodników leżących wśród nieznanych tomów traktujących o historii Bliskiego Wschodu, sztuce Indii. Zauważając tomy «Hungarian Quarterly» leżące na stosie sięgającym brwi, zapytałem, czy je przeczytał. «Mój Boże, nie! Książki po prostu przychodzą»”.

Na plaży czytam odkładany na tę okazję tom Jana Santeuila, ostatnie słowa pisarza C., te o Grekach, śmierci i potędze natury przygotowującej na nieuchronne. Mają wpływ na to, co i jak myślimy. Podziwiam nieomylną polszczyznę przekładu Pawła Hertza, rytm zdania pozwalający łatwiej uchwycić sens. Te słowa należy czytać na głos, uwolnić tkwiącą w nich muzykę. Zapamiętać na długo. „Zawsze wydawało mi się piękne w przyrodzie to, że z taką łatwością potrafi łączyć i rozdzielać. […] Przyroda umila śmierć, wysyłając najpierw jej posłów: smutki i cierpienia, które tak mnie do niej przygotowały, że czekam jej z niecierpliwością […]. Przyroda używa lekarstw, których podstawą jest zawsze zapomnienie lub raczej przyzwyczajenie, bo zapomnienie jest tylko odmianą przyzwyczajenia”.

Wyruszam na spacer do Kardamyli. Miasto w niczym nie przypomina greckich osiedli. Jest mniejsze, czystsze, z kamienicami ustawionymi wzdłuż jednej ulicy. To przy niej usadowiły się najważniejsze kawiarnie, kilka sklepów z pamiątkami i niewielka księgarnia, w której oglądam greckie wydanie Mani, bo wiem, że tylko w tej edycji mogę znaleźć szkic o oliwie. Już za miastem droga prowadzi do znajdujących się nieco dalej, zepchniętych na bok ruin fortyfikacji. I starego kościoła zatrzaśniętego na głucho, z dzwonnicą jak kambodżańskie budowle. Przypominam sobie opowieść Fermora z czasów walk o niepodległość Grecji. W oczekiwaniu na wymarsz żołnierzy dowódca wojsk powstańczych rozgrywał na niewielkim placu przed kościołem partię szachów żywymi pionami, wykrzykując z murów twierdzy kolejne posunięcia. Nie mogę dopatrzyć się dzwonu, który zawędrował tu z daleka. Był ozdobiony płaskorzeźbą katolickiego biskupa w infule i napisem: „Dar potomków rodu de Bolis”.

W Kardamyli nie ma już trzymetrowego tataraku ani wielkich glinianych kadzi na wino lub oliwę, równie potężnych jak amfory na Krecie. Fermor był nimi zachwycony i zastanawiał się, jak zostały wykonane, jak mieściły się na kole garncarskim, skoro górowały nad każdym, nawet najwyższym mężczyzną. Trudno uwierzyć, że powstawały kawałek po kawałku, pas za pasem, warstwa za warstwą jak gniazdo jaskółek. Ptaki też mi tutaj towarzyszą. Czytam o przepiórkach, które jesienią przelatują nad Mani gromadnie i wpadają w rozstawione sieci. Nigdzie jednak nie udało mi się zobaczyć podobnej pułapki. Nie ma też przepiórek w skromnym jadłospisie tutejszych restauracji.

Nad domem Fermora powoli zapada zmierzch. Siadam obok skręconego spiralnie pnia oliwnego drzewa, na trawie, w której z godnością przesunął się wąż, znużony moją obecnością, i patrzę na morze. Bo to doskonałe miejsce, skąd widać. Trzeba tylko oczyścić umysł z mysiej bieganiny. Spowolnić rytm życia, zapomnieć o czyhających zobowiązaniach. Wkrótce i tak powrócą nieproszone. Ale teraz nad domem Fermora lepiej o nich nie myśleć. Podziwiam grę kolorów, tę paradę wszelkich odcieni niebieskiego, a nieco bliżej brzegu, w ostatnim blasku dnia, pośród naturalnych zbiorników wypłukanych w skałach, zieleń głębiny. Są też wąskie cyple wyciągnięte daleko w morze jak palce pianisty i wyspa położona w zasięgu dobrego pływaka z ruinami wieży. Podobne wieże będą mi tu stale towarzyszyć. To ich sylwetek wypatruję, jadąc wzdłuż brzegu. Na ogół są puste, porzucone, oddane na pastwę słońca i wiatru. Tylko niektóre wydają się na nowo zamieszkane. Czasami tworzą osobne skupiska, rozłożone na wzgórzach nad zatoką, ale wówczas wydają się mniej osobliwe. Przypominają wakacyjną pocztówkę z tych stron: biel na tle błękitu. Wolę więc ich zrujnowane kuzynki o starych chropowatych ścianach, nierówno ułożonych kamieniach, choć rozumiem, że bywają utrapieniem tutejszych Greków. Dopóki stoją, nie można w ich pobliżu niczego budować. Są nieznośnym wyrzutem historycznego sumienia, pamiątką przeszłości, która dotkliwie uwiera, bo nie wiadomo, co z nią zrobić, nie pasują do współczesnego życia. Wśród zdjęć Fermora, które lubię szczególnie, jest i takie, zrobione na płaskim dachu wieży po nocy spędzonej pod gwiazdami. Dobrze do tej fotografii dołożyć kilka zdań z Mani, bo najlepiej oddają siłę podobnego widoku: „Światło księżyca niosło smętną zapowiedź rychłego rozstania, kiedy przyjemnie odurzony winem układałem się do snu na wysłanym tuzinem koców płaskim dachu, który pokrywała gruba warstwa świeżo wymłóconego ziarna. Wkoło stały zrujnowane domy wieżowe. Dochodzący z kępy drzew nad strumieniem śpiew słowika pogłębiał nastrój melancholii. Mały ubytek tarczy księżyca wskazywał, że ma już on za sobą fazę wzrostu, ale był jeszcze na tyle jasny, że tylko nieliczne gwiazdy migotały słabo na obrzeżach nieba. Bo, jak mówi Safona, gwiazdy kryją się, gdy księżyc w pełni oświetli ziemię. Za kilka dni słynne konstelacje zajaśnieją na nowo […]. Człowiek leży i wpatruje się w niebo niczym astrolog”.

Dopiero teraz uświadamiam sobie, że nigdy nie zasypiałem pod gwiezdną czapą wśród migotliwego blasku. We Włoszech, w dolinie, patrzyłem w niebo zachwycony przejrzystością powietrza, ale zawsze coś odwracało moją uwagę — plusk wody w zagłębieniu tuż przy rzece, świst nietoperza tnącego powietrze jak nożem. Gwiazdy były nade mną, ale jakby w nadmiarze, za blisko. Patrzyłem na nie jak w planetarium. Dla Fermora to granatowe niebo przynosiło ukojenie po trudach dnia. Było wytchnieniem dla oczu rozpalonych słonecznym żarem. W nocnych dekoracjach, jak w Schinklowskiej scenografii do Czarodziejskiego fletu, Fermor słyszał muzykę usypiającej przyrody, cieszył się grecką chwilą, która tu, nad morzem, z dala od obowiązków trwa nieco dłużej niż gdzie indziej. Na dachu wieżowego domu, w górze, jednak zawsze w bliskości ziemi myślał o greckich bogach niesprawiedliwie porzuconych, zepchniętych do lamusa, czekających, aż znów wyniesie ich miłosierna fala pamięci. Wiedział, że pogańscy bohaterowie najczęściej pojawiają się w książkach, a ich kult tajemnie praktykowany sprowadza się do aktu samotnej lektury. Ale to nie znaczy, że są nieprawdziwi, że ich nie ma, bo, jak mawia Calasso, „przeświadczenie, że mitologia jest czymś, co można wymyśleć, świadczy o zarozumiałości, jakby o micie decydować mogła nasza wola, gdy tymczasem to mit decyduje o tym, co robimy”. Gdybym miał wskazać miejsce, gdzie najłatwiej spotkać nimfę lub ruszyć w pogoń za kosmatym centaurem, wybrałbym ten niewielki pas ziemi, ścieżkę nad urwiskiem wiodącą do domu Fermora. Bo tu, między oliwkami, na ziemi rdzawej jak ceramiczna glinka, dużo trudniej przystać na brak pogańskich stworów, niż dziwić się ich obecności. Może dlatego jest w Mani rozdział o morskich i lądowych dziwadłach, o przemianie, której podlegają wspólnie ludzie i bogowie. Jest opowieść o współistnieniu pogańskiego i chrześcijańskiego nieba. „Niemal każda piędź greckiej ziemi — pisze Fermor — jest na swój sposób godna czci i spowita gęstwą legend […]. Przybysz ma wrażenie, że jest pierwszym śmiertelnikiem, który oddycha pradawnym powietrzem, a starożytne legendy dopiero zaczynają się rodzić. Mitem jest każdy kamień i każdy strumień”.

MAREK ZAGAŃCZYK 

MAREK ZAGAŃCZYK, ur. 1967. W „Zeszytach Literackich” przez 26 lat, zastępca redaktor naczelnej w latach 2010-2018. Kurator archiwum i spuścizny Pawła Hertza. Autor tomów szkiców Krajobrazy i portrety, Droga do Sieny, Cyprysy i topole a ostatnio Berlińskie widoki (Austeria, 2019).


 Fragment większej całości.


Zobacz także
JAN MARIA KŁOCZOWSKI, Znaki na Mani