ANNEMARIE SCHWARZENBACH, Notatki ze Zjazdu Pisarzy w Moskwie

Moskwa, 18 VIII 1934

Zjazd rozpoczął się wczoraj o szóstej. Gorkiego powitano tak, jak u nas wita się lotników pokonujących ocean. Długo brzmiała huczna owacja. Za każdym razem, gdy padało jego nazwisko, wszyscy wstawali i klaskali. Goście z zagranicy dostali bardzo dobre miejsca: na lewo od trybuny, na której zasiadła komisja pisarzy radzieckich. Jednak nie na wiele się to zdało — rzecz jasna, nic nie zrozumieliśmy z przemówień. Rosjanie powiedzieli nam, że Gorki mówił tak niewyraźnie że również oni mimo głośników ledwo nadążali za mówcą. Ale wszystkie zjazdy tak się zaczynają. W auli było niemiłosiernie gorąco. Ludzie wypełnili galerie i parter po same brzegi. Pośród tłumu znajdowało się wielu operatorów filmowych oraz fotografów wyposażonych w leiki. Gorki opędzał się od nich, gdy podchodzili zbyt blisko. Wkrótce opuściliśmy salę i czekaliśmy na zewnątrz.

Zjazd odbywa się w budynku należącym do związków zawodowych, niegdyś będącym własnością arystokratycznej rodziny. Nietrudno wyobrazić sobie bale, jakie odbywały się w tych wysokich, jasnych, delikatnie zdobionych salach. Teraz nisze i ławki zapełniają pisarze z wszystkich sowieckich republik. Widać Azjatów w pięknych strojach, Kozaków w wysoko zapinanych koszulach i starych chłopów o długich brodach. Poza literatami są tu też zwykli ludzie, robotnicy, marynarze, a także wiele kobiet. Osiem tysięcy zakładów starało się o pozwolenie oddelegowania swojego przedstawiciela. Naturalnie tylko niektóre wnioski rozpatrzono pozytywnie. Zainteresowanie literaturą jest tu niezwykłe. Spośród niewielu rzeczy, które do tej pory mogliśmy zobaczyć i których można było doświadczyć, fakt ten najbardziej rzuca się w oczy i najbardziej zaskakuje. Kolcow1, który gościł nas wczoraj u siebie, powiedział, że jedyny problem stanowi brak papieru. Niechby to usłyszał któryś z zachodnich wydawców! U nas nie ma już nawet czytelników. Społeczeństwo sięga po kilka popularnych książek, lekarze, inżynierowie itp. nie mają czasu, urzędnicy i robotnicy nie czytają, a studentów interesuje jedynie literatura fachowa. A tutaj, w kraju „materializmu”, czyta każdy. Literatura jest jedną z najbardziej lubianych dziedzin sztuki. W zakładach pracy dyskutuje się o książkach, a na drzwiach fabryk wywieszane są ogłoszenia o najnowszych publikacjach i ich omówienia. Kolcow pokazał nam pewien wspaniale wydany dwumiesięcznik kosztujący 15 rubli i drukowany w 10 tysiącach egzemplarzy. Nakład ten rozchodzi się w ciągu trzech–czterech dni. Jeden z ostatnich numerów poświęcony jest Goethemu i w większości zawiera nowe, odkryte w Rosji materiały. U nas trudno byłoby uzbierać pieniądze na taką publikację! Ściany auli pokrywają olbrzymie portrety słynnych poetów. Obok znanych Rosjan z XIX wieku wiszą Dante, Szekspir i Goethe. Można tu, jak wszędzie zresztą, wyraźnie odczuć, że w państwie tym odchodzi się od jednostronnego kultu rewolucji i skupienia na rewolucyjnych tematach. Ponownie zwrócono się ku początkom marksizmu, którego korzenie sięgają, jeśli nie „mieszczańskiego” XIX wieku, to z pewnością oświecenia, idei wolności, humanizmu i duchowej tolerancji.

Myślałam, że przy pierwszej okazji pojawi się pytanie, co sądzimy o partii. Wydaje się jednak, że nikogo to nie obchodzi. Naszą grupkę, w której znalazł się Becher2, jeden młody pisarz z Polski i dwóch fotografów, odebrano z pociągu i zawieziono samochodem do Metropolu. Od tej pory wszyscy nam dogadzają. Balder Olden3, goszczący tu również i należący nie do partii, lecz do skrzydła „mieszczańskiej lewicy”, powiedział mi niedawno, że szacunek, jakim w Rosji otacza się pisarza, warunki, w jakich może pracować, i wpływ, jakim się cieszy, powinny nas przekonać, że pracuje się tutaj lepiej niż w jakimkolwiek innym kraju. Rzeczywiście, to, co słyszymy i widzimy, skłania do myśli, że znaleźliśmy się w raju dla literatów — tylko że trzeba tu pracować. U nas wszyscy są zadowoleni, gdy nikt nie pisze książek, nikt ich nie drukuje, nikt nie kupuje, nikt nie chce o nich nic wiedzieć. Tutaj każdemu oferuje się odpowiednie warunki do pracy. Wczoraj rozmawiałam z dziewczyną, dyrektorką niemieckojęzycznej stacji radiowej kierującej swoje programy do sowieckich robotników niemieckiego pochodzenia. Powiedziała, że to dość trudna praca. Robi to od dwóch lat.

— Jak to się stało, że dostała pani tę posadę? — zapytałam.

— Tutaj każdy dostaje pracę — odpowiedziała, jak gdyby było to oczywistością […].

Moskwa, 19 VIII 1934

[…] Zdaje się jednak, że brak tu czegoś innego, czegoś, na co nikt nie ma już czasu: pesymizmu, drobiazgowego sceptycyzmu i ciężkiej beznadziei, przymiotów właściwych przecież dawnej Rosji, a teraz przemieszczających się ku Zachodowi. Tutejszych ludzi cechuje niemal irytująca pogoda ducha. Wczoraj, w dniu święta lotnictwa, miałam okazję przysłuchiwać się rozmowie poety Trietiakowa1 z prozaikiem Fiedinem2. Mówili wyłącznie o samolotach, spadochronach, eskadrach myśliwców, zmartwili się burzą i ucieszyli, gdy z wolna nadleciała ogromna maszyna o nazwie „Maksim Gorki”. Tak, samolot nosił imię Maksyma Gorkiego — u nas nie do pomyślenia, by samolot lub statek nazwać imieniem pisarza.

To współuczestnictwo pisarzy w dniu lotnictwa i we wszystkich innych sprawach dotyczących państwa sowieckiego dalekie jest od dworskiej uprzejmości w okresach świetności charakterystycznej dla dworów zachodniej Europy, choćby za panowania Napoleona czy Wilhelma I […]. Tutaj nikt nie przymusza pisarzy do wychwalania państwa sowieckiego. Oni jednak nie znają innych tematów. Piszą o cemencie i nowej ziemi pod pługiem, o wielkich piecach na Syberii i o Czeluskinie3. Wszyscy myślą wyłącznie o tworzeniu socjalistycznej ojczyzny. Nie słyszałam ani jednej rozmowy, która w sposób pośredni lub bezpośredni nie nawiązywałaby do tego tematu. Dotyczy to nie tylko literatów, z którymi spędzamy najwięcej czasu. Wśród robotników panuje żądza bicia rekordów, na tę skalę niespotykana nawet w Ameryce. Chcą udowodnić… Tutaj, w mieście, powstaje olbrzymi nowy hotel, a także budynek administracji publicznej. Gmachy znajdują się blisko siebie. Robotników ogarnęła gorączka. Kto szybciej skończy budowę? Ta sama gonitwa zapanowała na lotnisku; książka Kolcowa Chcę latać przyczyniła się do niespotykanej popularyzacji lotnictwa. To z jego inicjatywy wszczęto akcję nadsyłania składek na budowę samolotu „Maksym Gorki”. Największym powodzeniem cieszy się teraz skakanie ze spadochronem. Ćwiczą się w nim chłopcy i dziewczęta, prześcigają się i obnoszą z odznaczeniami z wygrawerowaną liczbą oddanych skoków i danymi o wysokości lotu. Pewien lotnik wyskoczył na wysokości siedmiu tysięcy metrów. Przez dłuższy czas podczas skoku spadał jak kamień i dopiero trzysta metrów od ziemi rozwinął spadochron. Taka samokontrola jest niewyobrażalna! Można by sądzić, że spadając, człowiek traci panowanie nad sobą; on jednak skupił się na chwili, w której zdolny był dostrzec wieże radiowe i wtedy pociągnął za sznurek. Sekunda później i rozbiłby się o ziemię. Wczoraj przyglądałam się, jak pewien mężczyzna na wysokości trzech tysięcy metrów wyskoczył z samolotu i zaczął wolno spadać — wydawało się, że cała wieczność minęła do momentu, aż w końcu, tuż nad ziemią otworzył spadochron. Kilka dni temu zginęła w ten sposób dziewczyna, robotnica z fabryki. Chwilę przedtem ustanowiła rekord… W parku kultury zamontowano rusztowania, na których można bezpiecznie ćwiczyć oddawanie skoków z wysokości trzech lub czterech pięter… To pragnienie rekordów jest bardzo amerykańskie […].

Byliśmy zażenowani, patrząc, jak entuzjazm, optymizm i bezgraniczna ofiarność skierowane są na materialne dobra kultury; i nawet jeśli sztuka cieszyła się w Rosji największym poważaniem, to tylko w ramach sowiecko‑rosyjskiego światopoglądu, służąc jego celom, spełniając funkcję wychowawczą i zawierając się w obrębie pewnej kultury, mającej uczynić ludzi szczęśliwszymi, zdrowszymi i lepszymi. Przeczytałam artykuł poświęcony radzieckiej sztuce cyrkowej. Rosjanie uwielbiają cyrk. Uwielbiają patrzeć na akrobatów, tancerki i piękne konie, kochają smutek klaunów. Państwo wspiera tę miłość. Powołało do życia szkołę dla artystów cyrkowych, gdzie chłopcy i dziewczęta oprócz baletu i akrobatyki uczą się ekonomii społecznej i historii. Aparat państwowy utrzymuje cyrki, a te regularnie przedstawiają nowy program. Dzięki szczególnej trosce o bezpieczeństwo niemal nie dochodzi w nich do nieszczęśliwych wypadków. Akrobaci mogą pracować wyłącznie nad rozpostartą siecią. Kiedy w Moskwie pewna akrobatka zginęła w wyniku upadku, sprawa powędrowała do sądu… Zadaniem radzieckiego cyrku nie jest dostarczanie sensacji, lecz wzbudzanie radości, krzewienie idei zdrowia i prowokowanie do śmiechu. W cyrku nie ujrzymy starzejących się balerin czy sztucznie uśmiechniętych akrobatek trzęsących się ze strachu przed mężczyzną we fraku; zobaczymy młodych, jędrnych i radosnych ludzi.

Wszystko pięknie i wspaniale. Ale tu, w Moskwie, w samym środku ruchliwego, zapatrzonego w przyszłość miasta, można ulec rozpaczliwemu smutkowi. W takiej chwili najlepiej odsunąć się na bok, bo po tym wszystkim, co w ciągu roku stało się u nas, w Berlinie, w Wiedniu i w Paryżu, trudno wziąć na siebie odpowiedzialność za sentymentalną opinię wypowiedzianą pod adresem starego, jeszcze nieskażonego świata. Skoro już nie sposób uniknąć zbiorowego entuzjazmu, to przynajmniej należy przyznać, co dzięki niemu tutaj, po nieustających trudach i wyrzeczeniach, zdołano osiągnąć i że tam, na Zachodzie, entuzjazm ten wyzyskiwany jest do podsycania ekstazy rosnącej wokół mętnego, miałkiego i pustego słowa „naród” […].

Moskwa, 20 VIII 1934

Przedwczoraj wieczorem cały zjazd został zaproszony do Gorkiego. Wyjechaliśmy o piątej po południu — była to długa i zimna podróż przez Moskwę, przedmieścia, wyboistymi drogami, między łąkami i ogrodami, w przybierającym na sile deszczu. Długo jechaliśmy przez las, zaczęła zapadać ciemność. Około siódmej dotarliśmy do domu Gorkiego, znajdującego się pośrodku lasu, nad brzegiem rzeki Moskwa. Dom miał ładną, prostą i wielkopańską fasadę, mury w żółtym kolorze, białe kolumny, niskie schodki, wysokie okna, a obok drzwiczki do ogrodu. Przypominało mi to Finlandię. U wejścia powitała nas synowa Gorkiego, żona jego niedawno zmarłego syna. Była to przystojna, jeszcze bardzo młoda dziewczyna o jasnych, popielatych włosach i bardzo przyjaznych oczach. Gorki był na górze. Siedział na głównym miejscu przy długim stole, wokół którego stanęliśmy z tłumaczami, by móc słyszeć całą rozmowę. K. [Klaus Mann]1 i ja zajęliśmy miejsce obok Baldera Oldena i Fiedina świetnie mówiącego po niemiecku. Gorki, wsparty ramionami o stół, dokładnie tak samo jak w czasie obrad kiwał głową na wpół gniewnie, na wpół z zadowoleniem czy wręcz rozbawieniem i bardzo cichym głosem odpowiadał na pytania. W większości były to pytania szkolne i pochodziły ze strony najmniej interesującej i najmniej ważnej części uczestników — stawiały je głównie podstarzałe, dystyngowane Angielki, nie wiadomo dlaczego biorące udział w kongresie, w liczbie dwóch czy nawet więcej. Gorki, słysząc te niemądre pytania, mrugał oczami niczym niebieskooki niedźwiedź, któremu przeszkodzono we śnie, odwracał głowę i wciągał dym z papierosa. Wydawało się, że rozmowa straszliwie go nudzi. Ciekawiej się zrobiło, kiedy ktoś zapytał, jak powinien zachować się pisarz w przypadku wojny. Odpowiedź Gorkiego była zaskakująca: „Wojna to straszna zbrodnia i pisarz powinien przeciwstawiać się jej całym swoim moralnym autorytetem. Nic nie może usprawiedliwiać zniszczenia i męki, jakie niesie ze sobą wojna”.

Słowa te stoją w sprzeczności z rewolucyjną teorią sowieckiego państwa, gotowego ze wszystkich sił bronić socjalistycznej ojczyzny przed atakiem imperialistycznych krajów. Stoi to także w sprzeczności z rewolucyjną tradycją innych krajów, oświadczył Oskar Maria Graf2, występujący w krótkich skórzanych spodniach i przemawiający w rozwlekłym bawarskim dialekcie. Zapytał, jak miałaby wyglądać ta moralnie uzasadniona odmowa uczestnictwa. Rosjanie wlepili oczy we wzbudzającego respekt olbrzyma, a jednocześnie pękali ze śmiechu nad tłumaczeniem jego soczystych wyrażeń. Powiedział, że rozstrzelałby pierwszego lepszego oficera.

Wtrąciłam, że mimo wszelkich dywagacji idea wojny domowej rozgrywającej się na tyłach frontu jest wyjątkowo odrażająca, ze względu na obrzydliwość działań polegających na napaści z tyłu, zadaniu ciosu w plecy armii wykonującej okrutny obowiązek i z powodu niechybnej, nieobliczalnej w skutkach masakry we własnych szeregach. Nie wierzę w skuteczność takich metod. Rewolucjoniści byliby zmuszeni, pośrodku chaosu, zawrzeć z wrogami natychmiastowy rozejm. Najprawdopodobniej należałoby się na zawsze pożegnać z planem socjalizacji i wyzwalania proletariatu; policyjna kontrola armii okupacyjnej byłaby zapewne złem najmniejszym spośród wielu innych ewentualności. W odpowiedzi usłyszałam, że antywojenny zryw byłby możliwy jedynie w sytuacji, w której można by liczyć na niezwłoczne powołanie rewolucyjnego rządu, zdolnego powstrzymać wybuch wojny domowej. Trzeba byłoby mieć pewność, że po drugiej stronie, w armii nieprzyjaciela, wiadomość o wybuchu rewolucji odniesie działanie zaraźliwe, wskutek czego zawieszenie broni dokonałoby się między dwoma braterskimi krajami, a nie między pokonanym rewolucjonistą i imperialistycznym zwycięzcą.

Dodam na marginesie, że nie sądzę, by katastrofa w krajach zachodniej Europy miała się rozegrać podług takiego scenariusza. Poza tym Hitler utracił ogromną część autorytetu i nikt już nie podnosi pomysłu antyrosyjskiej „krucjaty”, który jeszcze nie tak dawno był w stanie zjednoczyć wszystkie antykomunistyczne państwa. Nie wiem, co nas jeszcze czeka…

Wkrótce po eksplozji bawarskiego temperamentu Grafa podniosła się Chulang, drobna Chinka, i przemówiła, posługując się zadziwiająco zręczną, pełną błędów i dobitną niemczyzną. Jej dziecięce rysy, rozświetlone bólem i namiętną wiarą, niewielkie piąstki i słaby, podekscytowany głos sprawiały trudne do opisania, poruszające wrażenie. W Niemczech przez cztery miesiące siedziała w więzieniu, a do Rosji przyjechała jak na jakieś święto. Tutaj, w kraju wolnego słowa i swobodnej myśli, dowiedziała się (cichy głos załamał się jak u ptaszka), że jej drodzy przyjaciele, dwaj chińscy poeci komunistyczni, zostali żywcem pogrzebani tylko dlatego, że przetłumaczyli dzieła wielkiego Gorkiego. Mówiąc, mała Chinka kurczowo zaciskała pięść, jej gładkie czoło przecięły głębokie, bolesne bruzdy, a z płaskich oczu popłynęły łzy. Głos, przerażająco udręczony głos dziecka, drżał i załamywał się: „A teraz, drodzy towarzysze, zebrani tutaj w tak przyjemnych okolicznościach, teraz zadaję sobie pytanie: Gdzie oni są? Gdzie jest mój przyjaciel, gdzie jest moja przyjaciółka? Dlaczego zostać zamordowani? Marzyli przyjechać i zobaczyć Gorkiego, i ja tu jestem, a ich nie ma, żywcem pogrzebani”.

Stary niedźwiedź przetarł nos. Mała zamilkła, wstrząsana szlochem, i nikt nie wątpił w autentyczność patetycznej, poruszającej sceny i słów. Nie, nie wszyscy poczuli się wstrząśnięci — było kilka osób, nazywanych przez Reglera1 „krytykami powierzchowności”, które poczuły się w nieprzyjemny sposób dotknięte i wyrwane z będącego ich drugą naturą rewolucyjnego uniesienia.

Chulang doceniono w szczególny sposób. Kiedy w sali na parterze zajęliśmy miejsca do bankietu, posadzono ją obok Gorkiego, a gdy ktoś wzniósł w jej kierunku kieliszek, wszyscy wstali i zgotowali jej długotrwałą owację. Tymczasem na miejsce dotarli członkowie rządu. Kaganowicz, drugi sekretarz partii, i Woroszyłow, dowódca Armii Czerwonej, usadowili się obok drobnej gospodyni domu. Kaganowicz, Żyd z pochodzenia, pracował wcześniej w branży konfekcyjnej. Odkrył go Lenin. Mógł mówić godzinami. Weiskopf2 tłumaczył nam płomienną i rozsądną wypowiedź Kaganowicza o problemach i ich pokonywaniu, o zobowiązaniach wobec przyszłości i o wielkiej nauce płynącej z przeszłości. Słowa te poprzedziły niezliczone toasty, będące, jak nas poinformowano, zwyczajem kaukaskim. Ja także musiałam wznieść toast — na denku pustego opakowania po papierosach Weiskopf napisał mi nazwisko Jenukidze3. A Klaus, po długim wahaniu, uhonorował Szołochowa, młodego, bezkompromisowego i skromnego Kozaka o chłopięcym wyglądzie, który zaraz potem, z błyskiem w oku, sam wygłosił przemowę. Żył gdzieś w stepach, w kozackiej wsi. Tam był świadkiem, jak mimo sabotażu, złośliwości, opieszałości i tysiąca innych przeszkód okiełznano i użyźniono pradawny step, jak zakładano kołchozy i jak leniwi, kłótliwi chłopi zmieniali się w ambitnych robotników. Jego książka nosiła tytuł Zorany ugór. Został zaproszony do Stalina. Tam ten mały niebieskooki chłopak powiedział, co według niego zostało zrobione źle. Stalin nakazał sprowadzić do Moskwy kierowników stepowych kołchozów i zarządził, by natychmiast zastosować się do wskazówek Szołochowa. Czy coś takiego byłoby możliwe w naszych krajach? Pisarz pozwalający sobie na formułowanie wizji to idealista, czyli mniej więcej tyle co głupiec i idiota. U nas rozsądni ludzie sądzą, że niekorzystne okoliczności zostały stworzone przez Boga i trzeba się z tym pogodzić. A najłatwiej jest się z tym pogodzić ludziom, którzy mogliby te okoliczności zmienić. Dobrze się im powodzi i dają z siebie wszystko, ale nic ponad miarę swoich sił. Ich uwagę zaprząta tak wiele różnych rzeczy, że nie mogą myśleć o niedoli tych, którzy nie mają podobnych urozmaiceń ani możliwości działania. Powtarzam: to jest ludzkie. Lecz z pewnością były pracownik branży konfekcyjnej, były robotnik w hucie metalu czy były parobek, chcąc właściwie wykorzystać raz zdobytą władzę i zmienić zastaną sytuację, wydobędą z siebie więcej niż to, na co im pozwalają możliwości. Ci ludzie harowali dniami i nocami i udowodnili, że utopię można przekształcić w rzeczywistość. Dla mnie dziś jeszcze odstraszająca jest myśl o batalii, jaką trzeba stoczyć, by taki cel zrealizować.

Doprawdy, była to iście azjatycka uczta. Długie stoły uginały się pod tacami z mięsiwem, indykami, rybami i pasztetami. Przed nami piętrzyły się stosy masła, góry białego i czarnego chleba, butelki z wódką, kaukaskim winem i rosyjskim koniakiem. Biesiadowaliśmy, wygłaszaliśmy mowy, powstawaliśmy: toast na cześć ministra do spraw wyżywienia, toast za towarzysza opiekującego się sowiecką dziatwą, za przewodniczącego Rady, za poetę Erenburga i za Stalina. Za Bredela1, przez trzynaście miesięcy więzionego w obozie koncentracyjnym. I za bohaterskie zmagania niemieckich robotników. Graf upił się i obejmował sowieckich dygnitarzy. Jeden z nich, przestraszony, wykrzyknął: „Toż to nie człowiek, to potwór morski!”. Gorki pił i nasłuchiwał, kołysząc swoją „chłopską, uduchowioną i sprawiającą dziwnie dobroduszne wrażenie głową”. To określenia Klausa, lepsze niż to, co sama mogłabym napisać. Regler, blady, spięty i milczący, siedział niedaleko nas. Wypiłam z Fiedinem za góry gryzońskie. Na schodach spotkałam Marię, przewracającą okrągłymi, wesołymi oczami, podobnymi do maleńkich globusów zwracających się w kierunku gwiazd. „Proszę, niech mi pani wierzy — powiedziała — strasznie się upiłam!”.

Pisarz Radek2 wygłosił mowę, „którą właściwie powinni byli wygłosić nasi przyjaciele, Jean‑Richard Bloch3 i Malraux”. Było to jedyne przemówienie odróżniające się od innych, przemawiające do sumień. Odebrano je jednak jako nietakt, nie pasowało do odświętnej kolacji. Radek to enfant terrible rewolucji. Ciąży mu ten epitet, wykorzystuje więc wszystkie okazje, by się wyspowiadać i skrytykować tych, którzy sami nie są ortodoksyjni i nieskazitelni.

— Wy z Zachodu — powiedział — chcielibyście uratować wasz indywidualizm, a przecież jest on niczym innym jak stęchłą pozostałością mieszczańskiego światopoglądu, dawno już pozbawionego racji bytu.

Do Malraux powiedział, że w Doli człowieczej poruszająco opisał, jak umierają chińscy rewolucjoniści. Zapomniał jednak dodać, za co właściwie ci ludzie giną. To wyjątkowo niesprawiedliwy i powierzchowny zarzut. A z indywidualistycznym światopoglądem rzecz ma się inaczej. Gwiżdżą nań również naziści i frontyści, robią to jednak z myślą o „nowych” dobrach! A przecież z „doświadczeniem narodu” mieliśmy do czynienia już przed wojną i wyrażało się ono słowo w słowo tak samo, w podobnym, mglistym potoku pustych emocji. Entuzjazm jest dobry, ale trzeba wiedzieć, na jaką glebę pada jego ziarno. Gleba sowiecka jest rzeczywista i codziennie dostarcza nowych dowodów swojego istnienia. Nie należy gardzić rzeczywistością. My wciąż jeszcze nie jesteśmy w stanie podjąć decyzji i uwierzyć, że skończył się nasz wolny i zarazem zniewolony, nędzny i wspaniały, zmurszały, wzruszający, wypełniony muzyką i smutkiem zachodni świat. Nie wiem, czy zarzut ten dotyczy Blocha. I bardziej dotyczy mnie niż Klausa, któremu w oswobodzeniu się pomogli naziści. Dlatego niecierpliwie czekam na zapowiedziany na dziś referat Blocha. Tekst ten z pewnością pochodzi z naszego świata i z pewnością został napisany naszym językiem […].

Moskwa, 22 VIII 1934

Wczoraj wieczorem na salę obrad wmaszerowały delegacje marynarzy i czerwonoarmistów. Niezawodna aura wojskowości natychmiast podgrzała atmosferę. Wszyscy obecni podnieśli się, rozległy się rzęsiste oklaski, a żołnierze, trębacze i chorążowie zostali obsypani kwiatami i okrzykami pełnymi zachwytu. Jak jeden mąż podnieśli się także zagraniczni goście. Myślę, że byli wśród nich i tacy, którzy nie kryją pogardy i nie wahają się przed drwiną na widok szwajcarskiego porucznika czy żołnierza Reichswehry. I choć smutno mi było podczas tego widowiska, to jednak obraz ten miał w sobie coś pokrzepiającego. Ci mężczyźni wyglądali olśniewająco. Ich dowódcy mieli dobre, dowcipne mowy i skierowali pod adresem literatów pewne oczekiwania: „Dlaczego nie napisaliście jeszcze książki dla nas? Potrzebujemy książek! Gorki ma wprawdzie już swój samolot, ale nie ma jeszcze statku — ofiarujemy więc naszemu wielkiemu poecie Gorkiemu mały statek”. I wręczyli mu kolorowy model statku z masztami i kominami.

Pożaliłam się Reglerowi.

— Z domu odziedziczyłam wojskowe instynkty. Ale teraz z premedytacją je wypieram, bo uważam, że wiwaty na cześć instrumentu służącego wojnie są nieludzkie. Nauczyłam się zapominać o instynktach.

— To błąd — odparł Regler. — Musi pani sobie o nich jak najszybciej przypomnieć. Zabiorę panią na strzelnicę.

— Ta armia służy ochronie socjalistycznego państwa. Każdy kraj twierdzi, że jego wojsko służy jedynie podtrzymywaniu pokoju. Skoro jednak podejmuje się przygotowania do wojny, to musi ona wybuchnąć.

— Tak, wojna wybuchnie, ponieważ inne kraje kurczowo trzymają się swoich przeżytych systemów i nie chcą zrezygnować z nich bez walki. Armia sowiecka musi więc być gotowa, Rosja jest przecież osamotniona.

— Zgoda — powiedziałam. — Być może kiedyś przyznam panu rację. Jeśli jednak, wbrew opinii Gorkiego, w określonych warunkach zaakceptuje się ideę wojny, to nie można sobie pozwalać na pogardę wobec żołnierzy innych wojsk. A wiele osób tak właśnie robi. Wśród tych żołnierzy jest wielu takich, którzy wierzą w wartość pokojowej misji i w sens swojej śmierci.

— Czy uważa pani, że nie szanuję bojowników pochowanych w Langemarku1? — zapytał Regler…

Moskwa, 25 VIII 1934

Referat towarzysza Radka na temat literatury międzynarodowej wywołał lawinę protestów. Po trzygodzinnym przemówieniu rozpoczęło się polowanie na lisa, w którym udział wzięli zagraniczni goście. Trudno osądzić, w którym przypadku urażona została osobista ambicja, a w którym sprzeciw skierował się przeciwko pobieżnej prezentacji Radka. Scharakteryzował on pisarzy z innych krajów albo jako dekadenckich mieszczan i wymierających pięknisiów, albo jako niemowlaków niańczonych przez mateczkę Rosję, wymagającą odpowiedniego zachowania: łagodności, posłuszeństwa i wdzięczności.

Rzecz jasna nie wspomniał ani słowem o literaturze nacjonalistycznej, najwyraźniej nie owocuje ona niczym godnym uwagi.

Mniejsza o to. Wszyscy zgodzili się co do jednego: indywidualizmu nie da się wytrzebić przez sam fakt istnienia typowego dla kraju socjalistycznego poczucia wspólnoty. I dalej, że wbrew pojawiającym się w ZSRR tendencjom i zagrożeniom artysty nie można oceniać według jego stanowiska wobec procesów związanych z rozwojem socjalizmu. Obecnie poważanie znajdują jedynie te książki, które opisują budowę nowej fabryki, życie komsomolców, dokonania przodowników pracy i postępy w pracy kołchozów. I słusznie, bo jest to odpowiedź na potrzeby milionów czytelników. Ale nie do końca słusznie. Nadejdą czasy, w wypadku Rosji już niedługo, gdy pojawią się nowe zainteresowania i nowe pragnienia, teraz nie do końca uświadomione, gdyż uwaga ludzi wciąż jeszcze koncentruje się na najpilniejszych zadaniach. Moskwa pozbawiona jest powabu, to miasto bez pejzażu, bez zapachu wody, bez ogrodów, miasto, w którym nie czuć zamierającego lata i nie widać lekkiego, jesiennego nieba. Ale to wszystko wróci. Ludzie znowu zaczną pisać wiersze i nucić piosenki, których treścią nie będzie już dzieło wielkiej budowy. I będą kochać poetów o sercach wypełnionych nieśmiertelną melancholią.

Niedawno, siedząc z kolegami Becherem i Schmückle1 w kaukaskiej winiarni, długo o tym dyskutowaliśmy. Na Zachodzie jedną z najważniejszych kwestii jest to, że twórca — ktoś taki jak Tonio Kröger — wiedzie swoje życie poza ramami aktywnego, zadurzonego i rozgorączkowanego społeczeństwa. Wtedy Radek powiedział:

— Niech no tylko urodzi się u nas taki Szekspir, już my będziemy wiedzieli, jak go wychować na porządnego człowieka!

Cóż za okropna pycha!

I stało się: ten młody optymizm Rosjan, mający w sobie coś pięknego i godnego podziwu, obudził we mnie smutek. Oni budują nowy świat, a także — co jest o wiele ważniejsze — wychowują nowych ludzi. Wielbią sztukę jako niezbity przejaw własnych sukcesów i czczą pisarzy, gdyż ich książki opisują ten potężny akt tworzenia. Współczesnych autorów nie obchodzi nic innego. Boję się jednak tego świata i uważam, że artysta zawsze znajduje się w opozycji do jasnej strony świata faktów, że cierpienie i sprzeciw pozwalają mu dojrzewać i że to tylko jego własna tęsknota każe mu wierzyć, iż stanowi jedność z dziełem i sercami robotników. Ale po kryjomu podsyca w sobie pragnienie śmierci, zwątpienie — i miłość…

Zapytano mnie, czy miałam okazję poznać rosyjskich pisarzy, Trietiakowa, Fiedina, Szołochowa i innych. To prawda, są aktywistami, a przy tym także szczęśliwymi ludźmi. Piszą, wypełniając swój codzienny obowiązek, i piszą dobrze. Jedynie Erenburg pielęgnuje w sobie starą miłość i sceptycyzm i ulega głębokiemu zniechęceniu. I to jego książki dotykają nas głębiej.

Becher powiedział, że nie powinno się wykluczać z domeny komunizmu liryki i czystego odczuwania, zakładając, że nie jest on zdolny stworzyć świata wypełnionego wszelkimi aspektami życia i tylko wtedy prawdziwie żywego i wielowymiarowego.

— Nie dziwmy się — powiedział — że nasi robotnicy czytają Hermanna Lönsa2. Nie mamy im nic innego do zaproponowania. A kiedy było już bardzo późno, nieoczekiwanie dodał:

— Tych realistycznych powieści nie da się już czytać.

Gdyby był trzeźwy, nie pozwoliłby sobie na tę uwagę.

Bloch zawyrokował:

— „Individualismenon, individuoui!”, po czym dobitnie powiedział Radkowi, że jeśli w dalszym ciągu będzie odrzucać wszelkie indywidualne instynkty, niewątpliwie skieruje ogromną rzeszę dobrej zachodnioeuropejskiej młodzieży wprost w szeregi faszyzmu i nacjonalizmu.

Następnie wtrącił się Trietiakow:

— Zachodnie kraje bardzo się różnią od naszego państwa. Różnica polega na tym, że wy wiecie, iż nas nie rozumiecie i że nie możecie nas naśladować. Natomiast my, Rosjanie, sądzimy, że rozumiemy Zachód, lecz jesteśmy w błędzie.

Ludzie nawołują się do walki, do przyjęcia wspólnego frontu przeciwko groźbie wojny, w coraz mocniejszy i wyraźniejszy sposób wyłaniającej się z europejskiego kryzysu. Przyjmuje się, że wojna ta będzie mieć decydujący charakter i że w jej wyniku, tak jak się to stało tutaj po zakończeniu wojny domowej, konieczne okaże się zbudowanie nowego świata.

Każdy pisarz, każdy poeta, który może podjąć taką decyzję, niech to zrobi. Osobiście jednak nie sądzę, by twórca powinien przedkładać walkę i politykę nad własną pracę. Ale przekonanie to wcale nie poprawia mi nastroju […].

Moskwa, 30 VIII 1934

Lecieliśmy dzisiaj „Prawdą”, drugim co do wielkości samolotem z eskadry Kolcowa. On sam był w pełni umundurowany. Na rozległym lotnisku stały obok olbrzyma niewielkie myśliwce, przed nimi piloci i mechanicy, wśród nich jedna kobieta. Wzięła ze sobą Tollera do małego, otwartego samolotu.

Utrzymując się początkowo na niewielkiej wysokości, polecieliśmy nad miasto. Patrzyliśmy na przedmieścia i małe dacze na zielonych, ogrodzonych działkach, na stare, podobne wioskom dzielnice z dworkami, stajniami, wąskimi uliczkami, drewnianymi domkami i kościołami z wieżami zwieńczonymi kopułami. To wszystko przetkane było nowymi budowlami o murach z czerwonej cegły i drewnianymi rusztowaniami, w określonym porządku wyrastającymi ponad miastem. Rzeka Moskwa lśniła srebrzyście i wiła się przez rozłożyste miasto. Nagle na warownym wzgórzu, zwrócony przodem ku rzece, wyłonił się Kreml, ujęty w trójkąt murów i wież. Zielonym zboczem wzniesienia spływała druga podłużna kamienna fasada warowni, kierująca się ku pustemu czworobokowi placu Czerwonego. Na jego przeciwległym końcu samotnie jeżyły się skąpane w kolorach, fantastyczne kopuły cerkwi św. Bazylego. Krzyże i kopuły błyszczały w słońcu i rozsiewały świetlne błyskawice. Oblecieliśmy miasto i dotarliśmy nad poprzecinany drogami las, nad zielone karczowiska z nowymi, białymi, wysokimi domami dla robotników i nad przysadziste, ciągnące się w dal wiejskie osady. Widać było konie, żołnierzy, a gdzieś daleko, po szosie, między polami warzyw toczyła się jednokonka. Gdziekolwiek spojrzeć, wszędzie roztaczała się niebiesko‑zielona, rozmyta w oparach wczesnej jesieni, pofalowana kraina, łąki, lasy i połyskujące między nimi plamy wód.

ANNEMARIE SCHWARZENBACH
tłum. Barbara Andrunik

ANNEMARIE SCHWARZENBACH ur. 1908 w Zurychu, zm. 1942 w Sils Maria. Pisarka i podróżniczka. Poświęciliśmy jej nr 131 „Zeszytów Literackich”.  

BARBARA ANDRUNIK absolwentka germanistyki i studiów dla tłumaczy na Uniwersytecie Jagiellońskim. W latach 19992014 współpracowała z polskim przedstawicielstwem Szwajcarskiej Fundacji dla Kultury „Pro Helvetia”. Ogłosiła przekład Annemarie Schwarzenbach Podróże przez Azję (Zeszyty Literackie, 2016).


Zobacz także
ANNEMARIE SCHWARZENBACH